Reklama

Przez całe życie byłem odpowiedzialny. Taki z tych „rozsądnych”. Wszystko robiłem „jak trzeba”. Szkoła, praca, ślub, dzieci, dom. Nawet żałoba po żonie była... taka, jak należy. Nie za długa, nie za krótka. Tak, żeby ludzie nie gadali. Ale też, szczerze mówiąc, żeby za bardzo nie bolało. Bo moje małżeństwo... cóż. Nie chcę oczerniać Zosi, nie była zła. Byliśmy razem, bo tak trzeba. Bo dzieci, bo kredyt, bo obiady, pranie, obowiązki. W zasadzie byliśmy jak dobra, solidna firma rodzinna. Miłość? Nie wiem, może na początku.

Reklama

Kiedy lekarz powiedział, że przydałby mi się turnus w sanatorium, machnąłem ręką. Ale córka, oczywiście, musiała wszystko zorganizować. Sanatorium okazało się... przewidywalne. Zabiegi, śniadania na czas, wieczorki taneczne, których unikałem jak ognia. Dzieliłem pokój z Henrykiem, emerytowanym kierowcą ciężarówki. Miał tyle opowieści, że czasem musiałem udawać, że śpię.

A pan to taki cichy – powiedział kiedyś, gdy popijał herbatę. – Pewnie pan myśli, że już wszystko pan widział i przeżył.

– W moim wieku nic już nie zaskakuje – mruknąłem.

– To nie wiek. To pan sobie tak wmówił. W zeszłym roku zakochałem się jak szczeniak.

Spojrzałem na niego z niedowierzaniem.

– Miłość? W tym wieku?

– A co, serce masz z drewna?

Nie odpowiedziałem. Bo co miałem powiedzieć? I właśnie tego dnia ją zobaczyłem. Halinę. Poczułem coś dziwnego. Jakby coś się we mnie zmieniło.

Nie mogłem zasnąć

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęliśmy spędzać ze sobą więcej czasu. Na początku były to krótkie rozmowy przy windzie, uśmiech na korytarzu, zdawkowe „dzień dobry” przy śniadaniu. Ale Halina… ona nie była kobietą, która zatrzymuje się na zdawkowości. Miała w sobie promyczek słońca. Zaczęło się od wspólnego spaceru. Zaproponowała, żebym jej towarzyszył po zabiegu – niby, żeby nie chodzić samej, bo kolano jej dokuczało. Oczywiście nie wyglądała, jakby cokolwiek ją bolało. Szła żwawo, z zapałem opowiadając o kwiatach, o ptakach, które przysiadały na ławkach. Patrzyłem na nią z niedowierzaniem – jakby ten świat, który ja znałem jako szary i przewidywalny, nagle nabrał kolorów.

Czekałem na te spacery. Nie mówiłem tego głośno, bo przecież byłoby to niedorzeczne, ale w środku coś się we mnie rozjaśniało. Chciałem słyszeć, jak mówi. Jak się śmieje. Jak z przekąsem komentuje smętne wieczorki taneczne w sanatoryjnej kawiarni. Pewnego dnia siedzieliśmy razem przy stoliku z widokiem na drzewa i popijaliśmy rozwodnioną kawę. Halina oparła się lekko o blat, spojrzała mi w oczy i powiedziała:

Byłeś kiedyś zakochany?

Zaskoczyło mnie to pytanie. Milczałem. Szukałem w głowie wspomnienia, które pasowałoby do tego słowa. Ale nie znalazłem.

– Chyba nie – odpowiedziałem cicho.

Patrzyła na mnie długo, w milczeniu.

To może wszystko dopiero przed tobą – rzuciła z uśmiechem, który był trochę melancholijny, a trochę figlarny.

Potem dotknęła mojej dłoni. I wtedy, nie wiedzieć czemu, serce zabiło mi szybciej. Nie odsunąłem ręki. Przeciwnie – pozwoliłem jej tam zostać. Było coś magicznego w tej prostocie. Ten dotyk znaczył więcej niż jakikolwiek pocałunek, który pamiętałem z młodości. Bo był prawdziwy. Wieczorem, leżąc w łóżku, nie mogłem zasnąć. Słyszałem, jak Henryk chrapie z drugiej strony pokoju, ale jego oddech nie przeszkadzał mi tak, jak zwykle. Leżałem z rękami splecionymi na brzuchu i wpatrywałem się w sufit. A tam, w moich myślach, wciąż była Halina. I jej ciepła dłoń na mojej ręce.

Czułem się jak chłopiec

Po powrocie z sanatorium długo wahałem się, czy powiedzieć dzieciom o Halinie. Czułem się, jakbym wracał z jakąś tajemnicą, którą sam ledwo rozumiałem. Ale coś kazało mi spróbować. Myślałem, że może się ucieszą.

– Poznałem kogoś w sanatorium.

Zapadła cisza. Dzieci spojrzały na mnie, jakby usłyszały, że zapisałem się do cyrku.

Chyba żartujesz – parsknął Piotr.

– W tym wieku? – dodała Anna. – Zajmij się wnukami, a nie romansami.

Poczułem, jak coś we mnie się kurczy. Jakby ktoś wyrwał mi to, co dopiero zaczęło kiełkować. Milczałem. Czułem się jak chłopiec, który odważył się powiedzieć za dużo i został wyśmiany. Wieczorem długo siedziałem sam w kuchni. Gapiłem się w zimną herbatę. Pomyślałem, że może to wszystko jest naprawdę głupie. Może nie mam prawa do takich uczuć. Ale serce… serce biło jakoś inaczej.

Bałem się, co inni powiedzą

Kilka tygodni później dostałem od Haliny wiadomość. Pisała, że zbliża się koniec jej turnusu. Że chciałaby się pożegnać, powiedzieć mi coś ważnego. Prosiła, żebym przyjechał, choć na chwilę. Stałem jak sparaliżowany. Serce chciało natychmiast rzucić wszystko i jechać. Głowa szeptała: nie rób sobie wstydu. Co powiedzą dzieci? Co pomyślą sąsiedzi? Cały dzień chodziłem po mieszkaniu bez celu. Włożyłem płaszcz. Zdjąłem. Halina dzwoniła. Nie odebrałem. Potem znów. I znów. W końcu wyłączyłem aparat. Siedziałem w kuchni, gapiąc się przez okno, podczas gdy ona… może właśnie wtedy czekała przed budynkiem sanatorium. Może patrzyła na drogę, wypatrując mnie. Może trzymała tę samą walizkę, z którą przyszła wtedy na nasz pierwszy spacer.

– Stary głupcze – powiedziałem do siebie głośno. – Myślałeś, że możesz jeszcze kochać?

Otaczała mnie cisza. Tylko zegar na ścianie tykał obojętnie.

Czułem się wykluczony

List od Haliny przyszedł po trzech tygodniach. Koperta była jasnoniebieska, charakter pisma znajomy. Otwierałem ją powoli, jakby czas mógł cokolwiek zmienić.

„Rozumiem twoje milczenie. Może bałeś się. Może się wstydziłeś. Ale wiedz, że ja naprawdę na ciebie czekałam. Bolało – nie to, że nie przyjechałeś, ale to, że nie miałeś odwagi powiedzieć mi wprost. Każdy z nas ma prawo do bliskości, niezależnie od wieku. Nie zamykaj się. Nawet jeśli to nie będę ja, niech to będzie ktoś. Cokolwiek. Życie jest warte życia”.

Czytałem ten list wiele razy. Za każdym razem ten sam ból. Tyle miałem jej do powiedzenia. Ale teraz... nie miałem już komu. Chodziłem samotnie po parku, patrzyłem na zakochanych. Młodzi, starsi, bez znaczenia. Ich dłonie splecione, ich czułość. A ja – jak cień. Jak ktoś, kto sam się z tego wykluczył. Wieczorem zadzwoniła córka. Zakupy, recepta dla Kuby, plan lekcji Basi. Ani jednego pytania o mnie. Kiedy odłożyłem słuchawkę, spojrzałem na list od Haliny.

Chyba przestałem marzyć

Tego dnia wyszedłem do parku wcześniej niż zwykle. Nie chciało mi się siedzieć w czterech ścianach, choć pogoda była nijaka. Gdy przechodziłem obok ławki pod starym dębem, zauważyłem Edwarda – sąsiada z bloku obok. Też wdowiec, trochę młodszy ode mnie. Machnął ręką.

– Dobrze cię widzieć. Siadaj.

Rozmawialiśmy chwilę o pogodzie, o polityce, o drożejącym cukrze. W końcu powiedział:

– Wiesz, zakochałem się. Tak naprawdę.

Spojrzałem na niego zdziwiony. Zawsze był raczej zamknięty, rzeczowy.

– No co tak patrzysz? – zaśmiał się. – Życie się nie kończy po siedemdziesiątce. Kończy się, jak człowiek przestaje marzyć.

To zdanie wbiło się we mnie jak gwóźdź. Wracając do domu, słyszałem je w głowie bez przerwy. Wszedłem do kuchni, wyjąłem z szuflady zeszyt. Zasiadłem przy stole. Zacząłem pisać list do Haliny. Pisałem o wszystkim – o strachu, o głupim milczeniu, o tym, że tęsknię. Pisałem długo. Kiedy skończyłem, przeczytałem go raz jeszcze… i każde zdanie wydawało mi się nie takie. Fałszywe. Albo spóźnione. Skreśliłem wszystko. Zgniotłem kartkę. Wyrzuciłem do kosza. Usiadłem w fotelu. Wziąłem zdjęcie wnuków z półki. Patrzyłem długo. Może tak miało być. Może miłość to już nie dla mnie. Ale głęboko w środku został obraz Haliny z walizką. I ten jej uśmiech.

Zmarnowałem szansę

Od tamtego dnia minęło kilka miesięcy. Życie znów wróciło do rytmu, który nie był ani przyjemny, ani szczególnie dotkliwy. Po prostu – był. Zakupy co wtorek, wnuki raz w tygodniu, telefon od córki co trzy dni, zawsze o tej samej porze, z tymi samymi tematami. Listu do Haliny nie napisałem ponownie. Choć kilka razy miałem to w głowie. Ale za każdym razem coś mnie powstrzymywało. A może po prostu... brakowało mi odwagi. Odwagi, by przyznać się, że zmarnowałem szansę. Czasem siadłem w kuchni, z kubkiem herbaty, i patrzyłem przez okno na drogę. A w mojej głowie pojawiał się wtedy jeden obraz. Halina. I nie wiedziałem, co boli bardziej – to, że nie pojechałem, czy to, że nie potrafię już nawet wyobrazić sobie, że ona wciąż mogłaby na mnie czekać. Miłość po siedemdziesiątce? Możliwa. Ale jak się nie ma odwagi... to zostaje tylko wspomnienie. I cisza. I jedno zdanie, które wraca nocą, kiedy nie mogę zasnąć:

„Życie kończy się, jak człowiek przestaje marzyć”.

A ja przestałem.

Reklama

Stanisław, 75 lat

Reklama
Reklama
Reklama