Reklama

Ależ mi się chciało zapalić! Zbiegłem po schodach i przez izbę przyjęć dostałem się na parking dla karetek. Chłodny wrześniowy wiatr przyniósł chwilowe ukojenie. Spojrzałem w stronę głównego skrzydła. O tej porze drzwi wejściowe do szpitala były już zamknięte. Portier pewnie dawno spał. Była druga nad ranem. Zaciągnąłem się dymem. W szarym kłębie zobaczyłem twarz Madzi. Miała wychudzone rączki i wielkie sińce pod oczami. I dopiero siedem lat! Tyle samo miałaby dziś moja Antosia.

Reklama

Przydeptałem do połowy wypalonego papierosa. Paczkę zmiąłem w dłoni i wrzuciłem do kosza na śmieci. „Miałem już z tym skończyć” –przypomniałem sobie. Niestety, organizm domagał się nikotyny. Szczególnie teraz. Po tym czego się dowiedziałem i co będę musiał rano powiedzieć mamie Madzi.

Przed oczami stanęła mi krucha szatynka z dużymi, jakby wiecznie zdziwionymi, zielonymi oczami. Była ładna, choć nikt nie nazwałby jej pewnie klasyczną pięknością. Zadarty nosek, kilka piegów. Wiecznie w ruchu. Uwielbiałem patrzeć, jak krząta się koło Madzi, karmi ją, poprawia pościel. Była idealną matką. A Madzia była idealnym dzieckiem. Spokojnie znosiła codzienne badania, wkłucia i niekończące się kroplówki.

W sumie trudno się temu dziwić, przecież można ją było nazwać weteranką. Na tutejszej pediatrii spędziła, z małymi przerwami, ostatnie pół roku życia. A wcześniej leczyła się przecież w Lublinie.

– Panie doktorze, jest pan proszony na odział – młody stażysta drżał z zimna; noc była wyjątkowo jak na tę porę roku wietrzna i chłodna.

Zobacz także

– Co się dzieje? Coś z Madzią? Spod trójki?

– Nie, Jasio ma torsje. Chyba nie można dłużej czekać

– Już idę, musiałem zapalić – rzuciłem w przestrzeń, bo chłopak już pobiegł na górę.

Nie miałam dla niej dobrych wieści…

– Zawsze była taka blada. I słaba. Inna niż rówieśniczki – łkała skulona w mojej dyżurce. – Skąd mogłam przypuszczać? Uważa pan, że to moja wina, że coś przegapiłam? Przecież byłyśmy u tylu lekarzy!

– Nie, to absolutnie nie pani wina. To w ogóle nie jest niczyja wina. To… – głos mi się łamał, lecz musiałem być twardy i podejść do tego profesjonalnie; jak do każdego przypadku, z którym miałem do czynienia w pracy. – To wyjątkowo rzadki rodzaj białaczki. I dlatego tak trudny do zdiagnozowania. Ale najważniejsze, że wreszcie wiemy, co Madzi dolega. Teraz możemy zastanowić się, jak ją leczyć. Wcześniej błądziliśmy po omacku, a ona… Jej stan się ciągle pogarszał.

– Czy myśli pan, że można to wyleczyć? Albo powstrzymać?

– Mam nadzieję. I chciałbym, żeby pani też ją miała. Mała potrzebuje tego, a ostatnie, co może pani zrobić, to załamać się. Madzia natychmiast to wyczuje. To mądra dziewczynka.

– Co dalej? Co teraz? – wstała z fotela i patrzyła na mnie spłoszonymi oczami niczym u sarny.

Czarny tusz spłynął jej z rzęs i rozmazał się na dolnych powiekach. Tak bardzo chciałem ją przytulić.

– Pani córka potrzebuje przeszczepu. To oczywiście wstępna diagnoza, ale wszystko wskazuje na to, że się potwierdzi. Jeszcze dziś wpiszemy malutką na listę oczekujących.

– A ta lista… Czy jest długa?

– Tak. Niestety, jest bardzo długa. Dlatego bardzo proszę, aby skontaktowała się pani z rodziną i znajomymi. Niech się zarejestrują jako dawcy. Szczególnie rodzina jest ważna. Wśród krewnych stosunkowo najłatwiej znaleźć dawców.

– My nie mamy rodziny.

– A tata Madzi?

– Nie ma go. I nigdy nie było. Jesteśmy same.

– No tak, rozumiem, ale teoretycznie…

– Jesteśmy same – głos kobiety był spokojny, lecz stanowczy. – On nie istnieje. Zostawił nas, kiedy byłam w ciąży. Nigdy nie widział Madzi.

– Dobrze, w takim razie jakaś rodzina z pani strony?

– Tata nie żyje, mama też. Mam siostrę, ale… Nasze kontakty są bardzo luźne.

– Może jednak spróbuje pani do niej zadzwonić. Im więcej osób się w to zaangażuje, tym lepiej dla Madzi.

„Szkoda, że Magda nie ma rodzeństwa” – pomyślałem. Siostra lub brat to tak zwany dawca rodzinny, identyczny w 5 antygenach transplantacyjnych. Alternatywą jest osoba z połową zgodnych antygenów, czyli ojciec lub matka. W przypadku Madzi – tylko matka.

Wysłałem maila ze wstępnym zgłoszeniem pacjenta oczekującego na przeszczep. Magda J., 7 lat, przewlekła białaczka szpikowa.

Potem sięgnąłem po historię choroby małej. Musiałem uzupełnić wpisy, powpinać wydruki z rezonansu i wyniki wszystkich przeprowadzonych badań.

Od dziś Madzia nie będzie już moją pacjentką. Przeniesiemy ją z pediatrii na onkologię. To tylko dwa piętra wyżej. Dwa piętra dalej od mojego oddziału. I bliżej do… Musiałem zapalić.

Wyjątkowo lubiłem tę małą. I jej mamę

– Nie martw się, odprowadzę cię – złapałem jej delikatną rączkę. – Pojedziemy tą dużą windą. Ty będziesz leżała na łóżku, a pani pielęgniarka, mamusia i ja staniemy z boku.

– Ale ja nie chcę się przenosić. Lubię ten oddział. I pana lubię – Madzia po raz pierwszy, odkąd tu trafiła, wyglądała na przestraszoną. – I nawet siostrę Martę lubię, chociaż mnie kłuje najczęściej.

– My też cię lubimy, aniołku. I dlatego będziemy cię odwiedzać. Obiecuję! – przyłożyłem rękę do piersi, z powagą ślubując codzienne wizyty na onkologii.

Szpitalne łóżko z łoskotem wtoczyło się do windy, weszliśmy za nim. Nacisnąłem przycisk z cyfrą trzy. Mama Madzi płakała cichutko. Niezdarnie poklepałem ją po plecach.

– Spokojnie – szepnąłem. – Nie przy małej. Potem.

Może to złudzenie, lecz wydało mi się, że kobieta przysunęła się do mnie. Jakby szukała fizycznego wsparcia, kontaktu. Jakby nie chciała, abym zabrał rękę.

Gdy winda się zatrzymała, pielęgniarka zwolniła blokadę łóżka i wypchnęła Madzię w sterylny chłód długiego korytarza. Szliśmy za nią, patrząc, jak malutkie kółka mkną po zielonym linoleum.

– Witaj, kochanie! – siostra koordynująca wyszła zza konsoli stojącej w centralnym punkcie oddziału i przyjaźnie uśmiechnęła się do nowej pacjentki. – Nazywam się Barbara, ale jeśli chcesz, możesz mówić do mnie ciociu. Za chwilę zresztą poznasz pozostałe ciocie. I kilku wujków – puściła oczko do małej, a ja poczułem ulgę.

– Proszę, to jest karta Madzi – wręczyłem „cioci Basi” opasłą teczkę z dokumentami. – Wiadomo już, kto będzie lekarzem prowadzącym?

– Docent Marek Sz. – uśmiechnęła się.

Zdawała sobie sprawę, że to mój dobry kumpel.

– Doskonale, zatem wpadnę do niego po południu i zapytam, jaki plan leczenia przyjął. A pani… – spojrzałem na drobną szatynkę u mego boku – pani niech się nie martwi – bardzo chciałem, żeby to zabrzmiało bardzo wiarygodnie. – Pani córeczka jest w bardzo dobrych rękach. Może nawet najlepszych w tym mieście. Głowa do góry.

– Dziękuję. Za wszystko, co pan dla nas zrobił.

– Hej, nie rozstajemy się przecież – spojrzałem na nią, a potem na Madzię. – Prawda, aniołku? No to przybij piątkę i widzimy się później.

Mała może nie doczekać przeszczepu

Nie zdążyłem pojechać do Marka. Sam do mnie przyszedł, a z jego miny wnioskowałem, że nie jest dobrze.

– Siadaj i mów – poprosiłem.

– Cóż, mogę jedynie potwierdzić najgorsze. Ostra białaczka. Przewlekła.

– Czyli pozostaje tylko przeszczep? Czytałem, że osiemdziesiąt procent chorych po przeszczepie ma szansę całkowicie wyzdrowieć.

– Ale mniej niż połowa ma szansę na znalezienie dawcy – Marek nie owijał w bawełnę.

– To co zamierzasz?

– Schemat leczenia będzie tradycyjny. Chemia i czekanie na szpik. Tylko nie wiem, czy Madzia dotrwa. Boję się o problemy z krzepliwością. W historii choroby nie znalazłem, co prawda, wzmianki o krwotokach, ale… To kwestia czasu. Poza tym infekcje. Jej organizm nie ma jak
z nimi walczyć
. Wystarczy byle zakażenie.

– Jak grupa ryzyka? – zapytałem przez zaciśnięte gardło.

– Średnia. Albo duża – stwierdził smutno kumpel. – Musimy jeszcze wykonać kilka testów.

Nagle poczułem przypływ nadziei

Tego dnia złamałem słowo, które dałem Madzi. Nie poszedłem do niej. Po pracy pojechałem prosto do domu. Z pilotem w ręce padłem na kanapę. Nawet stacji nie chciało mi się wybierać.

Na jedynce leciał akurat jakiś program o gwiazdach. Drzemałem, słuchając o Dodzie i jej chłopaku. Mierziła mnie głupia, pełna ochów i achów narracja dziennikarki. Głęboki sen był naprawdę blisko. I wtedy padło to słowo. Białaczka.

Otworzyłem oczy, a potem z narastającym zaciekawieniem wysłuchałem relacji o zaangażowaniu gwiazd popkultury w walkę z rakiem, o koncertach charytatywnych i o akcji oddawania szpiku… „Madziu, trzymaj się!” – pomyślałem. – Wcale nie jest za późno!”.

Na mamę dziewczynki natrafiłem w szpitalnym bufecie. Siedziała samotnie, sącząc jakiś napój. Wyglądała na bardzo zmęczoną. I smutną.

Zapłaciłem za swój obiad – barszcz i krokiety – a potem podszedłem do jej stolika.

– Dzień dobry, mogę? – gestem wskazałem wolne krzesło.

– Proszę – westchnęła, nawet nie patrząc na mnie.

Jak się pani czuje?

– Ja? Dobrze. Radzę sobie. Zawsze sobie radzę.

– Przepraszam, że wczoraj…

Chciałem skłamać, że nie miałem czasu, że wypadł mi nagły zabieg. Zamiast tego jednak położyłem rękę na jej dłoni. Wzdrygnęła się, lecz nic nie zrobiła. Czułem pulsującą w jej żyłach krew i przyspieszone tętno.

– Nie przyszedłem, bo nie wiedziałem, co wam powiedzieć.

– Rozumiem.

– Jednak to nie znaczy, że zapomniałem o Madzi.

Kobieta uniosła brodę i spojrzała mi prosto w oczy.

– Jest bardzo źle, prawda? I tego nie umiał nam pan powiedzieć, tak? Moja córeczka… Madzia… – głos jej zadrżał. – Ona z jakiegoś powodu jest dla pana ważna. Prawda?

Miała rację. Sam tego nie rozumiałem, ale od pierwszej chwili poczułem do tej kruchej siedmiolatki wielką sympatię. To uczucie narastało z każdym dniem, z każdą butelką przetoczonej krwi, z każdym pogarszającym się wynikiem badań.

– Tak. Madzia jest dla mnie ważna. I zrobię wszystko, żeby zdobyć dla niej dawcę. O ile, oczywiście, pani nie będzie mogła nim być.

– Czekam na wyniki testu.

– Wiem. Rozmawiała już pani ze swoją siostrą?

– Tak, przyjedzie jutro.

– Pójdę z panią na oddział.

– A zupa?

– Powiem pani w sekrecie, że tutejszy barszcz jest wyjątkowo podły. A krokiety jak kamienie.

Uśmiechnęła się. Trwało to zaledwie sekundę, może dwie, jednak i tak zauważyłem, jak pięknie wyglądają wtedy jej oczy.

Tylko niech pan zostanie

– Paweł, dobrze, że cię widzę – Marek wychodził właśnie z pokoju dziewczynki. – Idziesz pewnie do małej? Wpadnij potem do mnie. Koniecznie.

– Panie doktorze – mama Magdy zatrzymała się przed drzwiami i złapała mnie za fartuch. – Jeśli on… Jeśli docent powie panu coś o mojej córce…

– Natychmiast to pani przekażę – obiecałem.

Otworzyłem drzwi. Łóżko Madzi stało przy samym wejściu. Dziewczynka oddychała miarowo.

– Śpi. Nie przeszkadzajmy jej – szepnąłem do jej mamy.

– Niech pan wejdzie – poprosiła. – Chociaż na minutkę… Ona tak bardzo na pana czekała, doktorze – ostatnie słowo wypowiedziała wyjątkowo miękko.

Zrobiło mi się przyjemnie. Podszedłem do malutkiej i odruchowo odgarnąłem z jej czoła niesforny loczek. Natychmiast otworzyła oczy.

– Ciii… Śpij – powiedziałem.

– Dobrze – jej głos był bardzo słaby. – Tylko niech pan zostanie. Z mamusią.

Gdy ponownie zapadła w sen, wymknąłem się na palcach i poszedłem do gabinetu Marka.

– Chyba coś mam! – głos przyjaciela zdradzał oznaki zadowolenia.

– Dawaj!

– Jest pewien lek, który trafia prosto w białko produkowane przez zmutowany gen. Zrewolucjonizował leczenie przewlekłej białaczki szpikowej. I myślę, że możemy go włączyć do planu terapii Madzi. Przeprowadziłem już testy. Powinno się udać. O ile, oczywiście… – zawiesił głos.

Po mojej radości nie pozostał nawet ślad.

– O ile znajdziemy dawcę? – spytałem.

–Tak, stary. To podstawowy warunek.

Kolejne dni można nazwać wielkim maratonem lub pełnym niepokoju biegiem przez płotki. Najpierw czekaliśmy na przyjazd cioci Magdy. Pojawiła się dopiero po trzech dniach. Potem było nerwowe wyczekiwanie na wyniki testów jej mamy. I pierwszy wielki zawód.

Drugi raz nie zniosę straty dziecka

– Hej, Paweł? – Marek zadzwonił akurat wtedy, gdy wychodziłem spod prysznica. – Jesteś tam?

– Przepraszam, nie słyszałem telefonu. Co się stało?

– Właśnie trzymam w ręce wyniki testów pani Beaty.

– Jakiej Beaty? – nie kojarzyłem nikogo o tym imieniu.

– Żartujesz? – głos Marka był więcej niż zdziwiony. – Od tygodni chodzisz za nią jak pies, zdejmujesz z pleców każdy ciężar, pokochałeś nawet jej córkę… No nie mów, że nigdy nie spytałeś, jak ma na imię.

– Mówisz o mamie Madzi?

– Tak, mówię o mamie Madzi – mruknął Marek. – Przykro mi, stary, ale ona nie może być dawcą. Nie ma zgodności.

Milczałem.

– Ale spokojnie, nie poddajemy się, tak? – nadawał przyjaciel. – Za kilka dni będą wyniki tej drugiej, jej siostry.

– Jasne. A potem? Potem tylko długa lista oczekujących na dawcę niespokrewnionego.

– Paweł, wytłumacz mi coś, proszę. Dlaczego tak się tym przejmujesz? To znaczy, wszyscy się martwimy, no ale taką mamy pracę. Nie każdego pacjenta możemy uratować. Wiesz o tym doskonale. Pracujesz tu od lat. Dlaczego akurat ona jest ci tak bliska? To przez matkę? Czujesz coś do niej?

– Nie wiem. Może. Tylko to nie tak, jak myślisz. Najpierw była Madzia. To ona… To ją… – głos mi się łamał. – Pogadamy później, dobra?

– Jasne, stary. Trzymaj się!

Przypomniała mi się Antosia. Jej pierwsze i ostatnie zarazem miesiące życia. Życia, które spędziła w szpitalu.

Moja córeczka urodziła się przedwcześnie z dużą wadą serca i ogólną niewydolnością organizmu. Leżała kilka tygodni w inkubatorze, a potem, gdy już było wiadomo, że umrze, u mnie na pediatrii. Ordynator z noworodków sugerowała hospicjum, jednak dyrektor zgodził się, by mała została przy mnie.

Zamieszkałem wtedy w szpitalu, bo moja żona nie nadawała się do opieki nad chorym dzieckiem. Rozstaliśmy się wkrótce po śmierci Antosi. Od tamtej chwili minęło już niemal siedem lat, a ja wciąż czułem ten sam ból i lęk. A także samotność i okropną bezradność w obliczu nieuleczalnej choroby jedynego dziecka. Nie chciałem, żeby mama Madzi, żeby Beata musiała przechodzić przez to w pojedynkę. I nie mogłem stracić Madzi. Nie zniósłbym tego po prostu.

Niestety, stan małej zaczął się pogarszać. Infekcja dróg moczowych pustoszyła jej organizm. Normalnie wystarczyłby jeden antybiotyk. U Madzi system obronny organizmu poddawał się bez walki. Załamało mnie to, ale przed Beatą trzymałem fason. Nie dawałem jej poznać, jak bardzo złe są rokowania. Nawet, gdybyśmy natychmiast znaleźli dawcę.

Na szczęście siostra Beaty stanęła na wysokości zadania i zaproponowała jej gościnę w swoim warszawskim mieszkaniu. Co jakiś czas wpadała też do szpitala, by zmienić Beatę przy małej. I z coraz większą troską pochylała się nad gasnącą w oczach Madzią.

Bardzo staramy się żyć normalnie

Schodziłem z dyżuru. Jak zwykle, przebrany w cywilny strój poszedłem pożegnać się z Madzią. Zastanawiałem się, jak się czuje, czy będzie miała ochotę na bajkę, czy może uściśnie tylko moją dłoń i zaśnie.

– Panie doktorze, dobrze, że pan jest – na mój widok siostra Beaty wstała z krzesła. – Madzia zasnęła. Dziś ja zostanę z nią na noc. Ale… Mam prośbę. Może pan odwieźć jej mamę do mojego mieszkania? Straszna pogoda się zrobiła, a ona musiałaby jechać dwoma autobusami z przesiadką przy Centralnym, a nie zna miasta.

– Oczywiście. Nie ma sprawy.

– Tu są klucze. Beata zaraz przyjdzie. Poszła po kawę. Na pewno nie sprawi to panu kłopotu? Mieszkam aż na Ochocie.

– Ja w Śródmieściu, więc dużo drogi nie nadłożę. O! Ale o wilku mowa…

– Co się stało? – mama Madzi miała zachrypnięty głos.

Domyślałem się, że płakała. Jej oczy były spuchnięte, policzki czerwone, a usta szorstkie i przesuszone. Żaden puder nie zakryłby też czarnych sińców na dolnych powiekach.

– Beatko, pan doktor cię podwiezie – zwróciła się do niej siostra. – Idź już.

O nic nie spytała. Pocałowała śpiące dziecko i posłusznie wyszła za mną w mrok jesiennego wieczoru. Wsiedliśmy do samochodu. Poprosiłem, by zapięła pasy i wtedy poczułem wibracje w tylnej kieszeni spodni. Na wyświetlaczu komórki pojawił się symbol wiadomości przychodzącej. Od Marka.
„Gratulacje! Mamy dawcę dla Madzi. To jej ciotka :–)”.

Poczułem dziwny ucisk w gardle. Spojrzałem na Beatę, w jej smutne i zmęczone oczy. Potem bez słowa podałem jej aparat. Ujęła go drżącą dłonią, przeczytała tekst jeden raz, drugi.

Rozpłakała się jak dziecko, a ja w skupieniu całowałem spływające po jej policzkach łzy.

Reklama

Od tamtego ponurego i słotnego wieczoru minęły dwa lata. Nie było nawrotów choroby, ale to nie znaczy, że Madzia jest już całkowicie zdrowa. Na taką diagnozę musimy jeszcze poczekać. I czekamy. We trójkę.

Reklama
Reklama
Reklama