„Zakonnik przestrzegł mnie przed popełnieniem dużego błędu. Mimo braku wiary, postanowiłem go posłuchać”
„– Pana ojciec nie zadośćuczynił ich żądaniom. Zresztą chyba nie wiedział jak… Pan ma takie możliwości, więc proszę to zrobić. Inaczej pan też nie zazna spokoju, jak pański ojciec. I znów może dojść do nieszczęścia”.
- Dawid, 36 lat
Historia była moją pasją
Już jako dziecko lubiłem słuchać opowieści o zabytkach historycznych, legend z nimi związanych, a także o odkryciach, poszukiwaniach skarbów, tajnych przejściach. Mój dziadek znał mnóstwo takich historii, bo mieszkał w naszym mieście od siedemdziesięciu lat i był inżynierem budowlanym. Mój ojciec poszedł w jego ślady, w kwestii fachu przynajmniej, bo historyczne anegdoty lubił umiarkowanie.
A ja zdecydowałem się studiować historię, zamiast inżynierię. Potem podróżowałem, wykopaliska na całym świecie były moim drugim domem. Tułałem się tak przez dwadzieścia lat, aż do śmierci ojca… Tata zmarł w niejasnych okolicznościach. Mama żartowała gorzko, że zabiła go praca, znaleziono go bowiem na budowie przy starym kościele. Dostał zawału i umarł na miejscu. Podobno już poprzedniego dnia źle się czuł, a w nocy wymknął się na plac budowy. Jakby coś przeczuwał i chciał się pożegnać z pracą albo miał jakąś sprawę do załatwienia, z którą nie zdążył się uporać. Znaleziono go rano. Wkrótce dostałem pracę w naszym mieście, jako zastępca konserwatora zabytków. Przestałem więc włóczyć się po świecie i osiadłem w domu rodzinnym, razem z dziadkami i mamą.
Któregoś dnia szef zaprosił mnie na rozmowę o nowym projekcie. Jego marzeniem było udostępnienie dla zwiedzających systemu schronów i bunkrów, zbudowanych w czasach wojny i rozciągających się pod ulicami naszego miasta. Jak rozległych, tego nikt nie wiedział.
– Panie Dawidzie, chciałbym, żeby to pan poprowadził tę sprawę. To nie jest rzecz na rok czy dwa, raczej na dziesięciolecia, więc ja już nie doczekam jej zakończenia – westchnął. – Najpierw oczywiście trzeba przeprowadzić gruntowne badania w archiwach miejskich i tak dalej…
Minęło kilka lat, odbyłem dziesiątki spotkań z władzami miasta i przedstawicielami firm budowlanych. Pierwsza trasa wycieczkowa projektu „Podziemne miasto” miała zaledwie dwa kilometry, ale na jej otwarciu pojawiły się tłumy. Co roku otwieraliśmy kolejny odcinek, obecnie trasa liczy ponad osiem kilometrów, a jej przejście wraz z przewodnikiem zajmuje ponad trzy godziny. Mój szef faktycznie nie doczekał zakończenia projektu. Zmarł w zeszłym roku, a ja objąłem jego posadę…
Ten projekt był dużym wyzwaniem
Wkrótce pojawiła się szansa na połączenie szlaku „Podziemnego miasta” ze znajdującym się pod pobliskim kościołem zespołem podziemnych sal, do których nie było dostępu od kilkuset lat. Dla mnie wyzwanie podwójne – bo właśnie podczas renowacji fundamentów tego kościoła zmarł mój ojciec. Badania przeprowadzone metodą bezinwazyjną ujawniły, że podziemny kompleks jest znacznie większy, niż można się było spodziewać. Prawdopodobnie pochodził z zamierzchłych czasów, kiedy obiekt był główną siedzibą klasztoru, więc pełnił również funkcje obronne.
Długo studiowałem archiwalne dokumenty, zapiski, plany, aż doszedłem do wniosku, że to iście epokowe odkrycie. Badania ultradźwiękami wykazały, że dostępna część lochów stanowi nie więcej niż dziesięć procent całości. Co kryło się w pozostałej części? Jakie skarby?
Spędziłem z różnymi ekspertami wiele godzin w dostępnym fragmencie podziemi, aż zgodnie uznaliśmy, że próba dostania się do pozostałej części od tej strony stanowi zbyt wielkie zagrożenie dla zabytkowej budowli. Przebicie się przez jedną ze ścian mogłoby poważnie naruszyć całą konstrukcję i spowodować jej zawalenie. Dlatego zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie dostać się tam z zewnątrz.
Szykowaliśmy się właśnie do udostępnienia zwiedzającym kolejnego odcinka podziemnych bunkrów, który leżał blisko niedostępnej części kościelnych podziemi. Najbezpieczniej będzie dostać się tamtędy. Opracowałem plan, zatrudniłem ekipę i przystąpiliśmy do pracy… Stałem przed solidną ścianą z bardzo starych cegieł. Wszystko wskazywało na to, że za nią znajdują się katakumby średniowiecznego klasztoru. Skinąłem ręką i ekipa przystąpiła do rozbiórki.
Kiedy po czterech godzinach odsłonił się prześwit na tyle duży, że można było wejść do środka, mnie przypadł w udziale ten zaszczyt. Uzbrojony w kamerę przyczepioną do ramienia, solidną latarkę oraz system komunikacji bezprzewodowej ostrożnie przeszedłem na drugą stronę. Powietrze było tu suche i nieruchome. Cisza i ciemności przytłaczały. Snop światła, którym omiatałem ściany, zdawał się ciąć je jak nóż.
– To chyba jakieś pomieszczenie gospodarcze – powiedziałem do mikrofonu. – Szerokość osiem metrów, długość osiem metrów, w rogach filary, sklepienie gwiaździste – relacjonowałem. – Pod wschodnią ścianą kilkanaście skrzyń, ale… – zaintrygowany podszedłem bliżej. – Dziwne…
Czyje to są kości?
To były zwykłe, drewniane skrzynie, wyglądające na całkiem współczesne. No, miały z pięćdziesiąt lat, sądząc po polskich napisach na bokach, ale do średniowiecznych było im daleko.
– Najwyraźniej ktoś tu trafił przed nami – mruknąłem.
Ostrożnie podniosłem wieko jednej ze skrzyń. Kości. Ludzkie. Sapnąłem.
– Musimy zabezpieczyć teren – powiedziałem, wycofując się. – I poczekać na specjalistów z prokuratury.
Śledztwo trwało miesiąc i zostało umorzone. Owszem, skrzynie były względnie nowe, ale kości w nich stare, ponadpięćsetletnie, co wykazały badania. Kto je tu złożył, nie ustalono. Kim byli ludzie, których szczątki odnalazłem, również pozostawało tajemnicą. Po złożeniu tych makabrycznych puzzli wyszło pięćdziesiąt pięć kompletnych szkieletów.
A ja zacząłem mieć koszmary. Duchy, upiory, wisielcy. Nawiedzali mnie w snach i grozili śmiercią w mękach oraz wiecznym potępieniem. Nie wierzę w duchy, ale we śnie tak się bałem, że budziłem się zlany potem. Matka parzyła mi wtedy melisę, a ja tłumaczyłem się problemami w pracy. Zasypiałem i znowu było to samo…
Siedziałem w gabinecie nad dokumentami z prokuratury. Za oknem dawno już zapadł zmierzch, a ja nadal głowiłem się, co mam zrobić.
– Słyszał pan o Kaplicy Skazańców? – dobiegło mnie pytanie.
Uniosłem głowę. Przede mną stał mężczyzna w sukni zakonnej.
– Jak ksiądz tu wszedł? – zapytałem szczerze zdumiony.
– Przez ścianę – zaśmiał się cicho.
Uznałem to za średniej jakości żart.
– O tej godzinie nie powinni nikogo wpuszczać do urzędu – burknąłem.
Wzruszył ramionami.
– A wracając do pańskiego pytania, oczywiście, że słyszałem.
– Wolę formułę brat. Brat Kamil – przedstawił się.
– Miło mi – bez przekonania skinąłem głową. – A co wspólnego ma rzeczona kaplica z wizytą brata?
Brat Kamil miał spora wiedzę
Kaplicą Skazańców nazywano jedną z bocznych kapliczek w klasztorze. Według legendy była niegdyś okratowana – zresztą ślady po kratach zostały do dziś – bo mieli w niej spędzać swoją ostatnią noc w życiu skazańcy, którzy się tutaj modlili, błagając Boga lub swoje ofiary o przebaczenie, i oczekiwali na poranną egzekucję. Dziać się to miało ponad pięć wieków temu, kiedy klasztor, na terenie którego stał kościół, był w pełni rozkwitu.
– Zastanawiał się pan kiedyś, co się potem działo z tymi skazańcami? – kontynuował indagację brat Kamil.
– Umierali na rynku. O ile źródła historyczne nie kłamią.
– A po śmierci?
Milczałem. Brat odpowiedział więc sam sobie:
– Chowano ich. Nie na cmentarzu, tylko przy kościele. W poświęconej ziemi, ale nie na widoku publicznym. To nie były anioły, ale… jednak ludzie, którzy dostali rozgrzeszenie, otrzymali ostatnie namaszczenie i zasłużyli na wieczny spoczynek.
– Sugeruje brat…?
– To na ich szczątki natrafiliście w podziemiach – potwierdził.
– Zaraz, ale przecież sam brat powiedział, że chowano ich w ziemi obok kościoła, więc…?
– Niestety, w trakcie remontu fundamentów nikt nie zadbał o ekshumację. Wykopano ich kości i zapakowano do tych skrzynek.
– O, matko… – wyszeptałem. – Ale kto był tak…?
– Pański ojciec – przerwał mi.
Siedziałem jak skamieniały.
– Nikt nie ma do niego pretensji – uspokoił mnie. – W każdym razie nikt z żyjących. To były dziwne czasy, wszystkim zależało na szybkim remoncie, a gdyby zgłoszono znalezisko, to formalności trwałyby pewnie do dzisiaj. Pana ojciec polecił swoim pracownikom, żeby schowali szkielety do tych skrzynek, po czym sam je gdzieś ukrył, a im zakazał o tym wspominać. Cóż, ci ludzie już nie żyli, zmarli wieki temu, pochowano ich w bezimiennych grobach, nikt się o nich nie upominał…
– Zdaje mi się, że brat właśnie teraz się upomina – zauważyłem.
– W pewnym sensie – zgodził się ze mną. – Ale ja to robię nie tylko dla nich. Także dla pana.
– Nie rozumiem…
– Powiedziałem, że ci ludzie to nie były anioły. To byli przestępcy. Ich ciała spoczęły w ziemi, a ich dusze… – zawiesił nieco złowróżbnie głos.
– Co z ich duszami?
– Dopominają się o spokój. I będą się dopominać do skutku. Pana ojciec nie zadośćuczynił ich żądaniom. Zresztą chyba nie wiedział jak… Pan ma takie możliwości, więc proszę to zrobić. Inaczej pan też nie zazna spokoju, jak pański ojciec. I znów może dojść do nieszczęścia…
– Chce brat powiedzieć, że śmierć mojego ojca to nie był taki zwyczajny zawał serca, tylko konsekwencja… kara, jaką poniósł, bo… zlekceważył czy obraził duchy?
Mnich wolno skinął głową.
– Niech pan to przemyśli. Postąpi pan, jak uważa, oczywiście, ale radzę mnie posłuchać, dla własnego dobra.
Wbiłem wzrok w blat biurka. Nie byłem pewien, czy to rada, czy groźba. Kiedy podniosłem wzrok, starego mnicha już nie było.
Myślałem, że to jakieś bzdury
Z powtórnego pochówku zrobiła się mała, nieformalna uroczystość. Władze miasta nie bardzo chciały nagłaśniać wydarzenie, ale zagroziłem odejściem z pracy, jeśli ta sprawa nie zostanie należycie załatwiona. Zaproszono władze kościelne, pominięto media. Nikt nie chciał zbędnego rozgłosu. W zamkniętej, oddalonej od ciekawskich oczu części cmentarza miejskiego, w zbiorowej mogile, pochowano szczątki skazańców sprzed pięciu wieków.
Wśród zaproszonych przedstawicieli kościoła i zakonu, do którego należał kiedyś klasztor, wypatrywałem brata Kamila. Nigdzie nie mogłem go znaleźć. Dziwne, bo wydawało mi się, że był na równi ze mną zainteresowany podarowaniem świętego spokoju zdenerwowanym duchom…
Po zakończeniu uroczystości, kiedy goście już się rozchodzili, podszedłem do jednego z zakonników, zdaje się zastępcy przeora zgromadzenia.
– Przepraszam… czy mogę prosić o chwilę rozmowy? – zagadnąłem.
– Oczywiście – odparł cicho. – Wie pan, nadal jestem poruszony tą uroczystością. Cieszę się, że sprawa znalazła tak pomyślne zakończenie…
– Chciałem zapytać o brata Kamila – wszedłem mu w słowo. – To za jego inspiracją nie tylko udało się ustalić, do kogo należały znalezione przez nas szczątki, ale natchnął mnie także do takiego, a nie innego zamknięcia tej niecodziennej historii.
Zakonnik rozjaśnił się w uśmiechu i splótł ręce przed sobą.
– Jest pan człowiekiem głębokiej wiary, panie Dawidzie, dobrze, że Bóg wysłuchał pana modlitw i…
– Prawdę mówiąc, jestem sceptykiem – przerwałem zakonnikowi.
– A rady brata Kamila potraktowałem jak rady właśnie.
– Zaraz… – zdumiony mężczyzna zamrugał powiekami. – Rady brata Kamila, mówi pan? A kiedy pan ich wysłuchał?
– Parę tygodni temu był u mnie w gabinecie, rozmawialiśmy i…
Brat wziął mnie za rękę. Zaskoczony uniosłem brwi, ale nie cofnąłem się. Popatrzył mi głęboko w oczy, westchnął i przeżegnał się.
– Pan mówi prawdę – stwierdził, puszczając moją dłoń.
– Dlaczego miałbym kłamać?
Milczał przez chwilę.
– Chyba powinien pan zastanowić się nad swoją wiarą – powiedział z uśmiechem. – Bo widzi pan… brat Kamil nie żyje od trzydziestu lat.