Reklama

Wpadłam tam dosłownie na minutę. Śpieszyłam się na pociąg, ale w ostatniej chwili przypomniałam sobie, że nie wzięłam z domu kosmetyczki. Tuż przy dworcu, w małej galerii handlowej weszłam do pierwszej lepszej drogerii. Przechodziłam szybko między regałami. Wrzuciłam do koszyka szczoteczkę do zębów, szampon, żel pod prysznic, dezodorant. Zestaw, który miał być mi niezbędny podczas weekendu na Mazurach. Dołączałam do męża i naszych znajomych jako ostatnia, bo jak zwykle nie mogłam dostać tylu dni urlopu, ile potrzebowałam.

Reklama

W drogerii było sporo ludzi. Stałam w kolejce do kasy i patrzyłam nerwowo na zegarek. Za kwadrans odjeżdżał mój pociąg, a ja jeszcze nie miałam biletu. Dobiłam się do kasy, zapłaciłam i wybiegłam ze sklepu. Byłam tak przejęta tym, że mogę spóźnić się na pociąg, że nawet nie słyszałam sygnału bramek. Nagle, jak spod ziemi, wyrosło przede mną dwóch ochroniarzy.

– Proszę przejść na bok – zagrodził mi drogę jeden z pracowników ochrony.

– Co ma pani w torbie? – zapytał, wyciągając rękę po mój bagaż.

Zrobiłam się czerwona jak burak. Nie wiem, czy bardziej ze wstydu, bo wszyscy ze sklepu patrzyli na mnie jak na złodziejkę, czy z wściekłości.

Zobacz także

– Proszę pana, minutę temu zapłaciłam za wszystko, co wynoszę z tego sklepu – syknęłam ze złością. – Tu jest paragon – rzuciłam mu rachunek. – Za chwilę ucieknie mi pociąg i będzie mnie pan wiózł na Mazury własnym samochodem.

– To się jeszcze okaże, czy w ogóle pani pojedzie. Może prędzej na komisariat? – ochroniarz robił się bezczelny.

Zaprowadzili mnie na zaplecze. Tam kazali wyrzucić z torebki i z walizki wszystko, co miałam. Ochroniarze wyraźnie czegoś szukali. Nie miałam pojęcia czego. W pewnym momencie zamarłam. Z mojej podręcznej torby wypadły jakieś cienie do powiek i dwie szminki. Elegancko zapakowane, zafoliowane. Problem w tym, że ich nie kupowałam! Ba, nawet nie miałam ich w ręku. Skąd nagle znalazły się w mojej torebce?

Nie miałam dowodów na swoją niewinność

Nogi się pode mną ugięły. Wiedziałam już, że wpadłam w poważne kłopoty. Z wyjazdem na Mazury mogłam się pożegnać. Zaraz ochroniarze zadzwonią po policję, zabiorą mnie na komisariat, a, nie daj Boże, jeszcze zatrzymają na czterdzieści osiem godzin. Nie jestem histeryczką, ale dopadł mnie taki stres, że się rozpłakałam.

– Teraz nie ma co płakać – powiedział chłodno kierownik sklepu. – Trzeba było nie kraść, a nie teraz próbować brać nas na litość. Musimy zgłaszać każdą próbę kradzieży – powiedział.

– A co z monitoringiem? – zapytałam.

– Żądam przedstawienia nagrania. Tam na pewno widać, kim jest złodziej.

– Niestety w naszym sklepie nie ma jeszcze monitoringu – odpowiedział kierownik. – Być może zostanie założony w przyszłym miesiącu.

Nie miałam szans. Tłumaczenia, że nie mam pojęcia, skąd te rzeczy znalazły się w mojej torebce, mogłam schować między bajki. Liczyły się fakty. A te były takie, że znaleziono przy mnie produkty ze sklepu, których nie było na paragonie. To one zapiszczały na bramkach, a ponieważ ich wartość była szacowana na taką kwotę, że nie było mowy o polubownym załatwieniu sprawy.

Na policji przeżyłam koszmar. Potraktowano mnie jak pospolitą złodziejkę, za nic brano tłumaczenia, że ktoś mi podrzucił te kosmetyki. Gburowaty policjant koło czterdziestki straszył, że nabrudziłam sobie w papierach i zszargałam opinię na resztę życia. Sparaliżowało mnie. Pracuję w administracji publicznej i w moim zawodzie warunkiem koniecznym jest świadectwo o niekaralności. Do tego jeszcze jaki wstyd przed rodziną i znajomymi. Natychmiast zadzwoniłam po męża. Nad ranem przyjechał i zabrał mnie do domu. Pozwolono mi tam czekać na zakończenie śledztwa i postawienie zarzutów.

Przez następnych kilka nocy nie zmrużyłam oka. Tysiące razy odtwarzałam w myślach sytuację ze sklepu. Choć niewiele pamiętałam, bo skupiłam się wtedy na błyskawicznych zakupach, próbowałam sobie przypomnieć, czy ktoś za mną chodził, czy stał blisko mnie przy regałach albo w kolejce do kasy. Miałam na ramieniu zawieszoną sporą torbę, w dodatku bez suwaka, zamykaną tylko na jeden mały zatrzask. Bez problemu można było wrzucić do niej cokolwiek. A te kosmetyki były drogie, ale nie ciężkie. Mogłam nawet nie poczuć, gdy wpadły do torby.

– Nie martw się, to idiotyczne nieporozumienie da się jakoś wyjaśnić – pocieszał mnie mąż. – Weźmiemy adwokata.

– Przecież to wszystko jest absurdalne – denerwowałam się. – Zwykle przestępcy wkładają ludziom rękę do torebki po to, żeby coś z niej wyciągnąć, a nie żeby włożyć – byłam zrezygnowana.

Nie jestem jedyna

Tydzień później zadzwoniła do mnie koleżanka, której mąż pracuje w policji w naszym mieście. Wiedziała o sprawie.

– Nie wiem, czy ma to związek z twoją sytuacją – powiedziała. – Ale do komisariatu Tomka przywieźli jakąś zapłakaną dwudziestolatkę, która podobno ukradła perfumy w tej galerii, w której byłaś i ty. Przysięgała, że to nie ona, że ktoś jej to podrzucił. Może to jest jakiś trop?

Spotkałam się z tą dziewczyną. Faktycznie jej historia dziwnie przypominała moją. Chodziła zaaferowana po sklepie, rozmawiała cały czas przez telefon. Przy bramkach okazało się, że piszczą w jej torebce perfumy, za które nie zapłaciła.

Poszłam na policję. Powiedziałam, że wygląda mi to na zorganizowaną akcję, że być może warto sprawdzić, czy ktoś w tej galerii nie robi sobie z ludzi żartów. Zlekceważyli mnie.

– Zamiast opowiadać niestworzone historie, niech sobie pani lepiej adwokata wynajmie – poradził mi.

Ten sam policjant zadzwonił do mnie trzy tygodnie później.

– Proszę się do nas zgłosić – powiedział milszym głosem, niż gdy ostatnio rozmawialiśmy. – Zaistniały nowe okoliczności.

W pokoju, do którego mnie wprowadzono, siedziało trzech chłopaków, na oko licealiści.

– Czy rozpoznaje pani któregoś z tych chłopaków? – zapytał mnie policjant.

Nie kojarzyłam żadnego z nich.

– Jeden z tych chłopaków został dziś złapany na gorącym uczynku, w tej samej drogerii, w której panią złapano. Próbował wrzucić przypadkowemu mężczyźnie do plecaka dwa tusze do rzęs. Miał pecha, bo facet się zorientował i narobił rabanu na cały sklep. Zwinęliśmy chłopaka i wystarczyło go tylko trochę przycisnąć. Wydał kolegów i o wszystkim opowiedział.

Reklama

Śledztwo w mojej sprawie umorzono. Dowiedziałam się, że ci 16-latkowie załatwili tak samo jak mnie jeszcze dziewięć innych osób. W ramach rozrywki podczas wagarów wpadli na pomysł zrobienia idiotycznego zakładu. Każdy z nich miał wrzucić komuś do torby jakiś produkt ze sklepu. Pozostali obserwowali całą akcję. Zakładali się o konkretne sumy. Wygrywał ten, któremu udało się „załatwić” ofiarę na najdroższe produkty. Mieli z tego niezły ubaw. Skończył się, gdy wszyscy trzej stanęli przed sądem dla nieletnich i zostali skazani.

Reklama
Reklama
Reklama