Reklama

Mam na imię Karolina. Mam trzydzieści dwa lata, mieszkam w Warszawie, pracuję jako grafik. Z ojcem nie rozmawiałam od ponad dekady. Ostatni raz widzieliśmy się na pogrzebie mamy. Po ceremonii powiedziałam coś, co miało zaboleć. Chyba zabolało. Od tamtej pory – cisza.

Udawałam, że mi nie zależy. Ale to nieprawda. Zależało. Nieraz myślałam, żeby zadzwonić. Nieraz zaczynałam pisać wiadomość i kasowałam ją po kilku zdaniach.

W tym roku coś się zmieniło. Może przez to, że zbliżało się Święto Zmarłych, a ja coraz częściej myślałam o powrocie. Chciałam pojechać do ojca, zabrać go na cmentarz, zapalić znicz na grobie mamy. I może... powiedzieć „przepraszam”.

W głowie miałam już scenariusz: wejście do domu, jego zaskoczoną twarz, milczącą herbatę w kuchni, wspólny spacer wśród nagrobków, może łzy. A potem ulga. Przebaczenie. Początek czegoś nowego.

Naprawdę wierzyłam, że zdążę. Tylko że życie nie działa według naszych planów.

Nogi odmówiły mi posłuszeństwa

Dom wyglądał tak samo. Szara elewacja, zardzewiała furtka, równe rządki tuj, które ojciec przycinał co roku jak w wojsku. Kiedy przekroczyłam próg, serce biło mi jak oszalałe. Nie byłam tu od dziesięciu lat. I nagle – znajomy zapach. Wilgotny korytarz, ciepło z kaloryferów, echo moich kroków na kafelkach. Wszystko jak kiedyś.

Zadzwoniłam do drzwi. Po chwili usłyszałam szuranie kapci. Otworzyła ciotka Renata. W rękach miała ręcznik i parę gumowych rękawiczek.

– Karolina? – zmarszczyła brwi, jakby nie dowierzała, że to ja.

– Cześć, ciociu. Przepraszam, że bez zapowiedzi. Jest ojciec? Chciałam z nim... iść na cmentarz.

Zawahała się, a potem ściszyła głos:

– Karolinko… On nie żyje. Zmarł wczoraj.

Zamarłam. Nie zrozumiałam. Albo nie chciałam zrozumieć.

– Co?

– Znalazłam go rano, w kuchni. Dzwoniłam po karetkę, ale… już nie było co ratować.

Usiadłam na schodach. Jakby nogi odmówiły posłuszeństwa. Ciotka mówiła coś jeszcze, może o pogrzebie, lekarzu, szpitalu, ale ja już nie słuchałam. W głowie miałam tylko jedno zdanie: „Nie zdążyłam”.

Cisnęło się pod czaszkę jak krzyk, jak huk. Ostatnia nasza rozmowa... Kłótnia. On odłożył słuchawkę. A ja nie oddzwoniłam. Bo przecież jeszcze zdążę. Spojrzałam w sufit. Moje oczy były suche, ale w środku pękało wszystko.

Miałam do siebie żal

W nocy nie mogłam spać. Leżałam na starym łóżku w moim dawnym pokoju – zbyt twardym, pachnącym kurzem i lawendowym płynem do płukania. W suficie pęknięcia, które znałam na pamięć. Lampka przy biurku, niezmiennie krzywa. Jakby czas się zatrzymał.

Po północy zeszłam na dół. W kuchni, przy stole, leżały jego okulary. Obok niedopita herbata, już zimna. Wszystko wyglądało, jakby miał zaraz wrócić i zabrać się za krzyżówkę.

Zaczęłam przeglądać jego rzeczy. W komodzie – papiery, jakieś faktury, legitymacja emeryta, stare zdjęcia. I koperta. Moje pismo. List, który kiedyś napisałam, pełen żali i pretensji. Rozchyliłam kopertę, ręce mi się trzęsły.

„Nie rozumiesz mnie. Nigdy mnie nie słuchałeś. Wszystko musiało być po twojemu…”. Znałam każde słowo. Każdy zarzut. Przez chwilę chciałam go spalić. Ale tylko złożyłam z powrotem i schowałam głęboko.

Zadzwoniłam do Leny, mojej przyjaciółki.

– Nie żyje – powiedziałam. – Miałam mu tyle do powiedzenia. Tyle do naprawienia.

– Może… zrobisz to teraz. Na tyle, na ile możesz – odparła cicho.

Poszłam do ogrodu. Ojciec dbał o niego jak o świętość. Grabie wciąż stały oparte o płot. Ścieżka wysypana korą. Pachniało wilgotnym powietrzem i dymem z dalekiego komina.

I nagle – obraz. Ja, mała, siedzę na kolanach taty. Pokazuje mi, jak sadzić bratki. Śmiech, którego już nie pamiętałam. Zaczęłam płakać. Pierwszy raz tego dnia. I nie mogłam przestać.

Tylko tyle mogłam zrobić

Dwa dni później stałam w zakrystii i rozmawiałam z księdzem, którego ojciec znał od lat.

– Nie wiem, czy powinnam mówić coś na pogrzebie – powiedziałam, bawiąc się końcem rękawa. – Kłóciliśmy się całe życie.

Ksiądz spojrzał na mnie spokojnie.

– Właśnie dlatego powinnaś. Pożegnanie to też przebaczenie. Dla niego. I dla ciebie.

Nie odpowiedziałam. Ale w środku już wiedziałam, że to zrobię.

W kościele pachniało kadzidłem i chłodną wilgocią. Trumna stała z przodu, przykryta wieńcem z białych lilii. Za nią – kilku sąsiadów, znajomi z pracy, dawni koledzy z koła wędkarskiego. I ja. Jedyna z rodziny. Weszłam na ambonę, a nogi miałam jak z waty.

– Nie umieliśmy rozmawiać – zaczęłam. – On był twardy, ja – uparta. Tyle razy chcieliśmy się nawzajem zranić… i udawało nam się to.

Głos mi drżał.

– Ale był też człowiekiem, który potrafił wstawać o piątej rano, żeby skosić trawę przed moim powrotem z uczelni. Człowiekiem, który raz w życiu powiedział mi, że jest ze mnie dumny – i to mi wystarczyło na dziesięć lat.

Wzięłam głęboki oddech.

– Nie zdążyłam powiedzieć ci, że cię kocham. Chociaż nie zawsze wiedziałam jak. Teraz… muszę to zrobić w ciszy.

Spojrzałam na trumnę. I zobaczyłam w myślach jego ręce. Silne, spękane, zawsze trochę za szorstkie. W jednej z nich – czarna filiżanka z herbatą. W drugiej – klucz francuski. Taki był. I takim go zapamiętam.

W końcu to powiedziałam

Pogrzeb minął. Ludzie się rozeszli, ktoś podał mi rękę, ktoś inny złożył kondolencje, których nie słuchałam. Potem była kawa, ciasto, rozmowy o wszystkim i o niczym. Jakby to nie był koniec świata, tylko kolejna niedziela.

Gdy zostałam sama, wróciłam na cmentarz. Nie chciałam już rozmawiać z nikim. Tylko z nimi. Z mamą i z tatą.

Grób matki znałam – szary granit, wyblakłe zdjęcie. Ojciec spoczął obok niej, jak planowali. Wciąż bez tabliczki. Tylko świeża ziemia, wilgotna, pachnąca.

Usiadłam na ławce. Zapałki drżały mi w dłoni, gdy zapalałam znicz.

– Nie wiem, czy mnie słyszysz. Ale jeśli tak… przepraszam. Za wszystko. I dziękuję. Za wszystko.

Nie planowałam mówić na głos. Ale słowa same zaczęły płynąć. Jakby czekały na ten moment.

– Miałam być twarda. Ale jestem twoją córką. A ty… byłeś moim ojcem, choć nigdy nie umieliśmy sobie tego okazać. Nie potrafiliśmy się przytulić, pogodzić, po prostu... być obok.

Chwyciłam się za ramiona, jakby to miały być jego.

– Ja też nie umiałam. Wiem. Może oboje byliśmy ulepieni z jakiejś innej gliny. Ciężkiej, upartej. Ale może to nie znaczy, że się nie kochaliśmy.

Zrobiło się zimno. Ale nie w sercu. Tam pierwszy raz od lat było cicho. Spokojnie. Spojrzałam na płomień znicza. Maleńki, a jednak uporczywy. Jakby mówił: „Jeszcze tu jestem”. I ja też byłam. Nareszcie.

Ciągle z nim rozmawiam

Po powrocie do Warszawy długo stałam w przedpokoju. Nie mogłam się rozebrać, nie mogłam wejść do środka. Jakby coś mnie zatrzymało na progu – jego cień, jego głos, jego obecność, której już nie było.

Zostawiłam buty w nieładzie, rzuciłam klucze na komodę i podeszłam do szafy. Z torby wyjęłam jego starą kurtkę – zieloną, z podniszczonym suwakiem. Pachniała jak dom. Jak on. Zawiesiłam ją obok mojej.

– Tylko na chwilę – szepnęłam. – Zostaniesz tu jeszcze trochę.

Nie płakałam. Już nie. Tylko siedziałam na kanapie i gapiłam się w okno. Zaczęłam pisać do siebie – krótko, bez patosu: „Nie zdążyłam się pogodzić z ojcem. Ale może pogodziłam się z tym, kim był. I z tym, kim ja byłam dla niego. Tyle mogę na teraz”.

Wciąż zdarza mi się mówić do niego w myślach. W tramwaju, w kolejce po chleb, przed snem. To nie są wielkie rzeczy. Czasem tylko: „Widziałeś tę babcię z pieskiem? Jak ta sąsiadka z parteru, co cię wkurzała”. Albo: „Dzisiaj byś się uśmiechnął. Zrobiłam grochówkę i nie przypaliłam garnka”.

Rozmowy niedokończone to też rozmowy. Może najważniejsze.

Karolina, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama