Reklama

Nigdy nie miałem zbyt wielu planów na życie. Ale jeden był pewny: kiedyś otworzę coś razem z Markiem. Mój starszy brat, wiecznie spięty, zorganizowany aż do bólu, z notatnikiem zamiast serca — i ja, Tomek, ten od pomysłów, luzu i ryzyka. Kompletna odwrotność. Ale uzupełnialiśmy się, przynajmniej tak mi się wydawało. Zaczęło się od rozmów przy piwie, po pracy. Marek kończył kolejną fuchę w dużej firmie, ja właśnie rzuciłem etat w agencji reklamowej, gdzie mnie bardziej dusili niż uczyli czegokolwiek. Wspólna firma remontowa wydawała się czyms naturalnym — on znał ludzi, technologię, ja potrafiłem sprzedać wszystko, nawet dziurę w ścianie jako modny element industrialnego wystroju.

Reklama

Wynajęliśmy niewielki lokal. Kupiłem logo za ostatnie pięć stów od znajomego grafika, Marek rozrysował harmonogramy, jakbyśmy już byli ogólnopolskim graczem. Mama płakała ze wzruszenia, kiedy przyszliśmy do niej z umową partnerską i obietnicą, że „nic nas nie rozdzieli”. Przez pierwsze tygodnie było cudownie. Klienci się kręcili, robota szła jak burza. Ja ogarniałem social media, reklamy. Zgarniały nam zlecenia jak odkurzacz. Marek mówił, że jestem „napędówką tego motoru”. Ale widziałem w jego oczach coś jeszcze — niepokój. Jakby ten pęd, ten chaos, nie pasował do jego idealnie poukładanego życia.

Z czasem zaczęliśmy się spierać. Najpierw o pierdoły — faktury, terminy. Ale czułem, że to coś głębszego. Ja chciałem rosnąć, inwestować, reklamować się, brać więcej. Marek chciał „bezpiecznie i stabilnie”. A potem pojawiło się to słowo. Najgorsze ze wszystkich: ryzyko. Nie cierpię tego słowa. A Marek używał go coraz częściej. Jakby każdy mój pomysł był bombą z opóźnionym zapłonem. Wiedziałem, że coś się psuje. Ale jeszcze wierzyłem, że da się to posklejać. W końcu byliśmy braćmi. A to chyba coś znaczy, prawda?

Coś nam się obu ulało

– Trzy tysiące za te wiertarki?! – Marek patrzył na mój telefon jakby to był wyrok śmierci.

– To są porządne narzędzia, nie jakiś badziew z marketu! – odpowiedziałem, nawet nie próbując ukryć irytacji. – Zainwestujemy raz, a nie co pół roku będziemy kupować nowe.

– Zainwestujemy?! Tomek, my mamy trzy tygodnie rezerwy finansowej! A ty chcesz teraz walić kasę w sprzęt i... reklamę w socialach?!

– No właśnie dlatego! Bo jak się nie pokażemy, to nikt nas nie zatrudni! Marek, to nie PRL, że klienci sami zapukają!

Brat wstał od biurka i z trudem powstrzymał się przed trzaśnięciem krzesłem.

– Zacznij w końcu myśleć jak dorosły, a nie jak dzieciak z netu! – syknął.

Zamrugałem. To mnie zabolało. Mocno.

– To nie ja robię z tej firmy korpo, Marek. Miało być po naszemu! Miało być: nasza firma, nasza decyzja. Pamiętasz?

– I co? Jak zwykle po twojemu, bo masz wenę?

– A ty wszystko musisz mieć pod linijkę! Może od razu mnie wyrzuć i rób sam!

Zamilkliśmy. Cisza bolała nawet bardziej niż te słowa. Wyszedłem, trzaskając drzwiami. Na korytarzu słyszałem jeszcze, jak przewraca kubek z kawą. Wieczorem leżałem na kanapie, gapiąc się w sufit. Wiedziałem jedno – coś się właśnie nam ulało. I nie chodziło o tę głupią kawę w jego kubku.

Brat mi nie ufał, a ja nie chciałem korpo

– No chłopaki, jedzcie, stygnie – powiedziała mama, podsuwając nam rosołek, jakby ciepła zupa miała załatwić wszystko.

Usiedliśmy przy stole. Ja po lewej, Marek po prawej. Jak dzieci, które się pokłóciły na podwórku. Tylko że to nie było już podwórko, tylko firma, dom, całe nasze życie.

– Podaj chleb – rzucił Marek tonem tak obojętnym, że aż mnie zemdliło.

Podałem. Bez słowa.

– A może tak... pogadacie? – mama usiadła między nami. – No przecież nie możecie tak się na siebie boczyć. To tylko pieniądze, dzieci. Jesteście rodziną...

– Nie, mamo. To nie tylko pieniądze – Marek odstawił łyżkę. – Tomek nie rozumie, że firma to nie zabawa.

– A Marek nie rozumie, że firma bez zaufania to tylko liczby! – wypaliłem. – Ty zawsze wszystko musisz kontrolować, jakbyś mi nie ufał ani trochę!

– Bo czasem zachowujesz się jak dzieciak! – odburknął.

Mama spojrzała na nas oburzonym wzrokiem, ale nic nie powiedziała.

Po obiedzie zaparzyła herbatę. Marek wyszedł. Zostaliśmy sami w kuchni, jak dawniej.

– Tomek... może to się jeszcze jakoś ułoży?

– Nie wiem, mamo – spuściłem głowę. – Może lepiej, jak każdy pójdzie swoją drogą. Przynajmniej nie będziemy się tak ranić.

– Ale przecież wyście zawsze byli jak papużki...

– Może właśnie dlatego to tak boli – szepnąłem.

Chciał mnie wykopać z firmy

Kolejnego dnia wróciłem do biura wcześniej niż zwykle. Marek był zamknięty w gabinecie. Usłyszałem jego głos, cichy, stanowczy. Przystanąłem pod drzwiami, nie do końca świadomie. Nie podsłuchiwałem... To po prostu samo się stało.

– On nie wie, co robi – mówił Marek. – Lepiej, żeby nie miał nic do gadania. Firma to moje dziecko, Piotrek. Jak się nie zabezpieczę, to wszystko rozwali.

Zamarłem.

– Tak, chcę to przepisać. Wszystko na siebie. To jedyny sposób – dodał po chwili.

Odsunąłem się od drzwi, jakby mnie ktoś uderzył w brzuch. Nie pamiętam, jak wszedłem do środka. Ale nagle byłem tam. Stałem przed nim. Ręce drżały.

– To taki z ciebie brat? – wysyczałem. – Chcesz mnie wykopać z własnej firmy?

Marek zbladł.

– Tomek... to nie tak...

– A jak? Że ja się nadaję tylko do robienia zdjęć, a ty do prawdziwej roboty?! Że jestem zagrożeniem?

– Chcę tylko ratować to, co się jeszcze da. Ty wszystko rozwalasz entuzjazmem i wizjami, ale to nie jest bajka!

– Wal się!

Rzuciłem kluczami o blat. Wyszedłem z biura. Prosto do domu. Spakowałem torbę. I poszedłem do mamy. Nie odezwałem się słowem. Ona tylko patrzyła, jak sięgam po kurtkę.

– Tomek...? – zaczęła.

– Nie pytaj, mamo. Nie dziś.

Płakała. A ja zamknąłem za sobą drzwi.

Może to nie był koniec świata?

Szedłem bez celu. W kapturze, z torbą przewieszoną przez ramię. Warszawa brzęczała swoim codziennym hałasem, ale ja byłem poza tym. Jakby odklejony. Przysiadłem w parku, na tej samej ławce, na której kiedyś z Markiem piliśmy piwo po robocie. Śmialiśmy się wtedy, że „idziemy na swoje”. A teraz? Teraz miałem tylko pustą kieszeń i serce jak zrobione z gruzu. W telefonie – zero wiadomości od Marka. Nie że się dziwię. Pewnie siedzi teraz z Piotrem i już ustalają nową nazwę, nową stronę, nową przyszłość. Beze mnie.

Zadzwonił Adam, kumpel jeszcze z liceum. Odebrałem.

– Tomek, słyszałem, że coś się stało. Widziałem, że nigdzie cię nie ma, a twoje logo zniknęło z fanpage'a. Wszystko ok?

– Nie.

– Chcesz się spotkać?

Chciałem.

Usiedliśmy w barze na Pradze. Piliśmy piwo bez zbędnych słów.

– Może to nie koniec świata? – zapytał. – Może to początek czegoś nowego?

– A co ja mam zaczynać? Wszystko tam było – firma, pomysł, brat...

– Ty tam byłeś. Reszta to tylko dodatek. Załóż coś swojego, serio. Nawet jak od zera, to przynajmniej po swojemu.

Patrzyłem w szklankę i nagle poczułem coś dziwnego. Ulgę. Może jeszcze nie nadzieję, ale... coś się we mnie zaczynało rodzić. Może miał rację. Może wreszcie czas być tylko sobą. Nawet jeśli boli. Nawet jeśli samemu. Bez niego.

Byłem zbyt ufny i dostałem po tyłku

Wparowałem do biura jak burza. Marek nawet nie podniósł wzroku znad laptopa.

– Nie spodziewałem się ciebie – rzucił chłodno.

– A ja się nie spodziewałem, że podpiszesz papiery bez słowa – podsunąłem mu kopię umowy, którą ktoś z jego kancelarii wysłał mi do podpisania. – Nawet nie miałeś odwagi pogadać ze mną jak brat z bratem?

– Tu już nie było miejsca na gadanie, Tomek. To była walka o przetrwanie.

– O przetrwanie? Przecież cię nie atakowałem! Chciałem, tylko żebyśmy to prowadzili razem. Z pasją, nie jak księgowi!

– A ja nie chcę budować firmy na spontanie i tylko w necie! – Marek wstał. – Nie masz pojęcia, ile razy ratowałem ci tyłek, kiedy podpisywałeś umowy bez czytania, brałeś klientów, którzy nie płacili...

– Ufałem ludziom! Tak jak tobie! A ty mi nożem w plecy, bo się bałeś, że stracisz kontrolę?!

– Tak, bałem się. Bo jeśli mam wybierać między stabilnością a twoimi marzeniami, to wybieram przetrwanie.

– Więc po co to było?! Po co te teksty o rodzinie, o wspólnym marzeniu?! Żeby mnie wciągnąć, wykorzystać i wypchnąć?! Brawo, Marek! Jesteś wspaniały!

– Tomek, przestań się zachowywać jak skrzywdzone dziecko. To nie przedszkole.

– Wiesz co? Wal się.

Zamilkł. Zrobiło się cicho. Nawet drukarka przestała hałasować.

– Tego nie da się już cofnąć – powiedział twardo.

– I nie chcę. Właśnie się odcinam. Od ciebie. Od tego miejsca. Od twojej paranoi.

Ruszyłem do wyjścia. W drzwiach jeszcze się obróciłem. I trzasnąłem drzwiami tak, że aż szyba zadrżała.

Nie mam firmy, nie mam brata

Minęły dwa miesiące. Nie mam firmy, nie mam wspólnika, nie mam brata. Ale mam siebie. Zarejestrowałem jednoosobową działalność. Mało, skromnie, bez dorabiania ideologii i całej tej biurowej napinki. Sam zaprojektowałem logo, sam ogarnąłem stronę. Mam dwa zlecenia i jedno pytanie w głowie, które nie daje mi spokoju: czemu to wszystko się rozpadło?

Odpowiedź przyszła niespodziewanie, podczas rozmowy z klientem. Facet mówił o remoncie mieszkania dla córki i nagle rzucił:

– Wie pan, z moim bratem też kiedyś próbowałem coś wspólnie robić. Nie wyszło. Bo bracia to nie zawsze drużyna. Czasem to przeciwnicy, których łączy tylko wspólne boisko.

Wtedy coś kliknęło. Nie byliśmy tacy sami. Nigdy. I to nas rozdzieliło. Myślałem, że coś nas łączy. Myliłem się. Nie rozmawiałem z Markiem. Mama mówiła, że pyta o mnie. Ale ja nie pytam o niego. Jeszcze nie. Może kiedyś. Może jak mi przestanie drżeć serce, gdy słyszę jego imię. Z mamą mam oczywiście kontakt. Czasem jem obiad w tym samym kuchennym rogu, gdzie kiedyś toczyliśmy nasze rodzinne wojny. Patrzy na mnie z troską. Jakby się bała, co się ze mną stanie.

Tomek, 30 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama