Reklama

Na początku grudnia mój kalendarz zaczyna przypominać niekończącą się listę męczących obowiązków. Kup barszcz czerwony. Wypłucz grzyby. Namocz fasolę. Wyjmij z piwnicy świąteczny obrus. Nie zapomnij o maku... I co roku, przez chwilę, łudzę się, że może tym razem coś się zmieni. Że nie będę robić całej tej szopki, bo przecież nikomu już na niej nie zależy, ale przecież musi być barszcz. Bez barszczu to jak nie Wigilia.

Od dziesięciu lat przygotowuję wigilijną kolację w domu ojca. Przyjeżdżam tam z miasta dzień wcześniej – z walizką, torbą z prezentami i siatkami z produktami. Marek przyjeżdża dopiero w dzień Wigilii, z Kasią i swoją żoną, która zawsze wygląda, jakby chciała być gdzie indziej. Ojciec zasiada do stołu w tym samym swetrze, w którym chodzi od lat. Składamy sobie życzenia, nikt niczego nie czuje, ale wszyscy grają swoje role.

– Ale przecież ty to lubisz – powiedział kiedyś Marek, gdy narzekałam, że wszystko jest na mojej głowie. – Masz misję. Jesteś jak mama.

Jak mama. Jak mama, która przez ostatnie lata życia wyglądała na coraz bardziej zmęczoną, a mimo to nie odpuszczała. A ja – głupia – nigdy jej nie powiedziałam, że może po prostu nie musi tego robić. Że możemy zjeść pizzę, obejrzeć film i olać tego karpia. W tym roku postanowiłam, że nie będzie barszczu. Wrzuciłam do koszyka dynię piżmową, mleczko kokosowe, imbir. Zamiast zakwasu, pieprz cayenne. Zamiast suszonych grzybów, sok z limonki. Żadnych uszek. Żadnego udawania.

– Serio? – zapytałam samą siebie w sklepowej alejce. – Może jeszcze odśpiewaj kolędy na głosy i usiądź do opłatka z uśmiechem jak z reklamy majonezu?

Nie. W tym roku nie będzie uśmiechów z majonezu. W tym roku będzie zupa dyniowa.

Bez barszczu to nie Wigilia

Postawiłam wazę z zupą na środku stołu i cofnęłam się o krok. Kasia siedziała już przy stole i grzebała w telefonie. Marek zajął miejsce obok niej, a ojciec – jak co roku – usiadł na końcu, pod ścianą, z widokiem na wszystkich. Czekałam chwilę, aż spojrzą w talerze, aż zorientują się, że coś jest inaczej. Nie musiałam długo czekać. Ojciec zmarszczył brwi, nachylił się nad talerzem i uniósł łyżkę. Powąchał. Odsunął się lekko.

– Bez barszczu to nie Wigilia – powiedział cicho, jakby do siebie, ale wystarczająco głośno, żebym usłyszała.

Marek uśmiechnął się pod nosem. Ten uśmiech znałam dobrze – pobłażliwy, lekko ironiczny. Jakby wiedział lepiej.

– To już nic świętego nie zostało – rzucił, łamiąc opłatek jakby od niechcenia. – Mama się w grobie przewraca.

– A może już czas przestać robić wszystko tylko dlatego, że tak się robiło kiedyś? – odpowiedziałam spokojnie, choć serce zaczęło mi bić szybciej. – To tylko zupa.

Nikt się nie odezwał. Chwilę później usłyszałam ciche siorbanie. Kasia spróbowała.

– To i tak najlepsza zupa, jaką jadłam na Wigilii – mruknęła, nie podnosząc wzroku znad talerza.

Marek spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem, ale nie skomentował. Ojciec zsunął ręce z kolan i oparł je na stole. Przez chwilę patrzył na talerz przed sobą. W końcu sięgnął po łyżkę, spróbował odrobinę i odstawił ją z powrotem. Cisza, która zapadła, nie była już tą wigilijną, „świętą”. Była ciężka, zawieszona gdzieś między tradycją a próbą zrobienia czegoś inaczej. Talerze zaczęły się opróżniać, ale nikt nie rozmawiał. Tylko Kasia spojrzała na mnie, uniosła brew i uśmiechnęła się lekko. Zrozumiałam, że coś w tym domu właśnie się przesunęło. Jakby mebel, który przez lata stał w jednym kącie, nagle został przestawiony. Jeszcze nie wiadomo, czy to dobre miejsce, ale już nie stoi tam, gdzie zawsze.

Chciałam czegoś innego

Zbierając talerze, czułam na sobie wzrok ojca. Nie powiedział już nic więcej, tylko skubał serwetkę, jakby próbował się zająć czymkolwiek, żeby nie powiedzieć tego, co naprawdę myśli. Kasia pomogła mi zebrać ze stołu. Zgarnęła też swój talerz i, zanim wyszłam do kuchni, rzuciła tylko:

– Ja się mogę potem zająć zmywaniem.

Nie odpowiedziałam. Weszłam do kuchni, odkręciłam kran i ustawiłam talerze pod strumieniem. Woda była gorąca, ale nie parzyła. Stałam tak chwilę, zanim sięgnęłam po płyn do naczyń. Marek wszedł za mną. Oparł się o framugę drzwi i milczał przez moment.

– Serio? Dynia? – odezwał się w końcu.

– Serio – odpowiedziałam bez odwracania się. – Chciałam czegoś innego.

Ale to nie chodzi o zupę – westchnął. – Wiesz, że nie chodzi tylko o to.

Odwróciłam się i spojrzałam na niego. Trzymał ręce w kieszeniach, brodę miał lekko uniesioną. Znów ten sam ton – niby spokojny, ale pełen zarzutu.

– Mama zawsze robiła barszcz – dodał.

– Mama robiła wszystko tak, żeby było dobrze. Dla wszystkich – powiedziałam, powoli zdejmując rękawiczki z gumy. – A nikt jej nie słuchał. Nawet ty.

Marek skrzywił się lekko.

– Przecież ją szanowaliśmy. Kochałem mamę.

– Kochałeś ją, kiedy gotowała, sprzątała i uśmiechała się przez zaciśnięte zęby, ale jak powiedziała ci, że jest zmęczona, to ją wyśmiałeś. Pamiętasz?

– Ewa, nie przesadzaj.

– Nie przesadzam. Po prostu nie mam ochoty wchodzić w jej buty. Może nie chcę, żeby moje życie wyglądało dokładnie tak samo. I może nie chcę, żeby Wigilia polegała na odtwarzaniu rytuałów, które nikogo już nie obchodzą.

Marek pokręcił głową, jakby nie wiedział, co ze mną zrobić. Albo jakby wcale mnie nie słuchał. Po chwili spojrzał na blat i powiedział spokojnie:

– Mama by nie chciała, żebyśmy się tak kłócili w święta.

– Mama by może chciała, żebyśmy przestali robić coś tylko dlatego, że wypada.

Nie odpowiedział. Odwrócił się i wyszedł z kuchni, nie zamykając za sobą drzwi. Zostałam sama, z talerzami i odkręconą wodą, której szum brzmiał teraz zbyt głośno. Wzięłam głęboki oddech i wróciłam do zmywania. W tym domu nikt nie słuchał, dopóki nie podniosło się głosu, ale ja już nie chciałam krzyczeć. Chciałam, tylko żeby ktoś zrozumiał, dlaczego tym razem postawiłam na dynię.

Matka nienawidziła Wigilii

W kuchni zapadła cisza. Marek wrócił do salonu, a ja nie miałam siły ani ochoty dołączać do nich. Zostałam sama, gapiąc się w zlew. Kiedy wycierałam ostatni talerz, usłyszałam za plecami powolne kroki. Ojciec wszedł bez słowa i stanął przy framudze tak jak wcześniej Marek. W jego postawie nie było napięcia, raczej zmęczenie.

– Chcesz herbaty? – zapytałam.

Pokręcił głową i usiadł przy stole. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. W końcu zapytałam:

– Powiedz mi… ty naprawdę lubisz te święta?

Nie odpowiedział od razu. Patrzył gdzieś przed siebie, jakby próbował sobie coś przypomnieć albo ułożyć odpowiedź w głowie.

– Kiedyś... może. Jak byliście mali, jak mama jeszcze... – urwał. – Teraz to już tylko porządek.

– Porządek?

– Żeby wszystko było jak trzeba. Taki był zwyczaj.

Oparłam się o blat, trzymając kubek obiema dłońmi.

– A mama? Ona naprawdę to lubiła?

Ojciec spojrzał na mnie. Jego twarz była spokojna, ale oczy... były jakby nieobecne.

– Ostatnie dwa lata przed śmiercią mówiła, że nienawidzi Wigilii – powiedział cicho. – Ale i tak robiła barszcz.

Milczałam. Te słowa uderzyły mnie mocniej, niż chciałam przyznać. Czułam, jakby ktoś zdjął mi z ramion coś ciężkiego, a jednocześnie wcisnął coś jeszcze gorszego – poczucie winy, że tak długo nie zauważałam oczywistego.

– To, czemu ja miałabym go jeszcze robić? – zapytałam.

Ojciec nie odpowiedział. Siedział dalej przy stole, jakby czekał na coś, ale sam nie wiedział na co. Wstałam i nalałam sobie herbaty, choć już dawno ostygła. Nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy. Chciałam tylko wyjść z tej kuchni, z tego domu, z tej roli, w którą ktoś mnie wcisnął i w której sama tak długo tkwiłam. A teraz już nie wiedziałam, czy to bunt, czy spóźnione przebudzenie.

Rozpłakałam się jak dziecko

Usiadłam na podłodze w swoim dawnym pokoju. Wszystko tam pachniało starą szafą i jakimś zapomnianym kremem, który kiedyś mama trzymała w szufladzie. Choinka za oknem migotała przez szybę, ale tu w środku panował półmrok. Kolędy leciały cicho z radia w salonie, jakby wstydziły się własnego istnienia. Pamiętam Wigilię sprzed lat. Mama z rozwianym włosem, łopatką w ręce, podnosząca pokrywkę od garnka z barszczem. Uśmiechała się. Tak myślałam wtedy – że się uśmiecha. Teraz wiem, że to był grymas zmęczenia. Jej ciało mówiło „dosyć”, ale głos w głowie pewnie mówił „jeszcze tylko ten sernik, jeszcze tylko nakryj do stołu, nie zapomnij o karpiu”.

Może mama też kiedyś chciała zrobić zupę dyniową, ale się nie odważyła. Może myślała, że ojciec się obrazi. Może miała ochotę powiedzieć: „zróbcie sobie te święta sami, ja idę spać”, ale zamiast tego ubierała stół jak ołtarz, prasowała serwetki, których nikt nawet nie zauważał, a potem siedziała prosto jak świeca, jakby była odpowiedzialna za to, żeby wszyscy się dobrze czuli. A ja w to wchodziłam. Bezrefleksyjnie. Powtarzałam po niej te gesty, przekonana, że to obowiązek. Że tak trzeba.

Nigdy jej nie zapytałam, czy lubi te święta. Nigdy nie zapytałam, czy chce to wszystko robić. Byłam wtedy za młoda, za bardzo skupiona na sobie. A teraz... teraz robię to samo. Albo robiłam. Do dziś. W tym roku coś we mnie pękło. Nie chodziło o zupę. Chodziło o to, że nie chcę już udawać, że to wszystko ma sens, skoro nikt nie potrafi nawet spojrzeć sobie w oczy przy opłatku. Marek zawsze rzuca banał, ojciec powie dwa słowa i zamilknie. Kasia wyśle mema. Ja zostanę z garami. Wzięłam poduszkę z łóżka, przytuliłam ją mocno i po raz pierwszy od dawna naprawdę się rozpłakałam. Nie cicho, nie ze spuszczoną głową, tylko tak jak dziecko. Z głośnym szlochem i poczuciem, że to płacz nie tylko za mamą, ale i za sobą. Za wszystkimi latami, kiedy byłam na siłę silna.

Bałam się, że się obrażą

Nie wiem, ile czasu siedziałam w tym pokoju. Chyba długo, bo kiedy usłyszałam pukanie, herbata w moim kubku była już zupełnie zimna. Drzwi uchyliły się cicho. W nich stała Kasia, niepewna, z ręką na klamce.

– Mogę? – zapytała szeptem.

Skinęłam głową. Weszła, usiadła po turecku na dywanie, naprzeciwko mnie. Przez chwilę milczałyśmy. Ona bawiła się nitką od rękawa, ja patrzyłam w dywan.

Wiem, że cię wkurzyli – powiedziała w końcu. – Dziadek, tata… Oni żyją w swoim świecie.

– To nie tylko o to chodzi – odpowiedziałam cicho. – Ja już nie wiem, jak to wszystko dalej robić. Jakie to ma znaczenie. Te święta... wszystko jest takie puste. A ja przez lata udawałam, że to ma sens.

Kasia podniosła wzrok. Była poważna jak na swoje lata zbyt dojrzała.

– Może po prostu trzeba zacząć robić rzeczy po swojemu, nie, bo kiedyś tak się robiło – rzuciła, jakby to było najprostsze na świecie.

– Ale wtedy wszyscy się obrażą – westchnęłam.

– To niech się obrażą – wzruszyła ramionami. – Serio, ja nie chcę dorastać w świecie, w którym wszystko się robi dlatego, że „tak trzeba”. Przecież nic się nie stanie, jak raz będzie zupa dyniowa zamiast barszczu. A jak się stanie, to może właśnie dobrze.

Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. Zawsze była bystra, ale teraz brzmiała dojrzalej niż jej ojciec.

– Ja jestem za zupą dyniową – dodała z uśmiechem. – Była świetna. I wiesz co? Ty też jesteś świetna, tylko chyba nikt ci tego dzisiaj nie powiedział.

Zamilkła. Wstała i podeszła do mnie. Przytuliła mnie, szybko, krótko, jakby się bała, że się rozkleję jeszcze bardziej. A może sama nie była pewna, czy powinna, ale zrobiła to. I to wystarczyło. Po raz pierwszy tego wieczoru poczułam, że coś było prawdziwe.

Ewa, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama