„Zamiast bawić się na weselu, płakaliśmy na pogrzebie. Synową spotkała straszna tragedia”
„Na miesiąc przed pogrzebem z moją synową zaczęło się dziać naprawdę źle. Zasłabła w pracy. Była blada, miała ciągle podkrążone oczy, jej usta miały dziwny kolor – wyglądała zupełnie inaczej niż Maja, która pojawiła się w naszym życiu cztery lata temu. Strach myśleć o tym, co może się stać”.

- Hanna, 55 lat
Spoglądam na Maję i nie wiem co ze sobą zrobić. Pod powiekami mam łzy, ale skutecznie udaje mi się zahamować wybuch emocji.
– Spróbuj zjeść chociaż trochę rosołu. Przecież go lubisz – podałam jej talerz z kluskami.
– Ach, nie, dziękuję. Naprawdę nic nie będę jeść. Nie mogę – powiedziała.
Zrobiłabym wszystko dla tej dziewczyny, żeby chociaż przez chwilę poczuła się lepiej, zanim dopadnie ją jakaś choroba. Już teraz cierpi na poważną anemię, jest osłabiona. Blada skóra, podkrążone oczy, siny kolor ust. To zupełnie nie jest ta Maja, którą poznałam cztery lata temu. Przeraża mnie myśl, co może się wydarzyć.
Było mi jej żal
Ślub mieli wziąć już dwa lata temu, ale nic z tego nie wyszło. W pełni lata, kiedy byli w trakcie przygotowań do wesela, u mamy Mai stwierdzono raka. Wprawdzie mama namawiała ją, żeby wzięli ślub tak, jak planowali, to Maja uznała, że nie jest to najlepszy moment. Zdecydowała się odwołać uroczystość i odłożyć ją do momentu, aż mama wyzdrowieje. Niestety, szybko okazało się, że to nigdy nie nastąpi. Lekarze od początku nie dawali jej żadnych szans.
– To bardzo agresywna odmiana nowotworu. Nie zostało jej dużo czasu, maksymalnie 3-4 miesiące. Warto zadbać o to, aby mama miała ciszę i spokój. Z pewnością najlepiej poczuje się wśród rodziny. Jak najdłużej to możliwe... – Słowa onkologa Maja nie tylko doskonale zapamiętała, ale również wzięła sobie do serca. Potem wielokrotnie powtarzała, że mamie będzie najlepiej wśród bliskich.
Na szczęście, Maja nie była wtedy sama, cały czas był z nią mój syn Michał. Czekał na nią przed gabinetem lekarza, a kiedy wyszła, sama wyglądała tak, jakby była naprawdę poważnie chora. Nie mogła się pogodzić z myślą, że jej mama, która ma zaledwie 52 lata, tak naprawdę umiera.
Nie było nadziei
Dodatkowo przytłaczała ją bezduszna prawdomówność lekarzy. Zaraz po otrzymaniu wyników wszystkich badań dokładnie wytłumaczyli jej mamie, na co choruje, a także jak będzie wyglądało leczenie, a tak naprawdę, że żadnego leczenia nie ma...
– Co oznacza paliatywne? – zapytała męża.
Szybko poszukał informacji w sieci, a następnie głośno je przeczytał. Podobno pani Marta powiedziała wtedy, że musi uporządkować różne sprawy. Już wiedziała, że ominie ją i chemioterapia, i radioterapia. Czekała na nią tylko śmierć. Była wierząca, ale przestała się modlić. Cały czas mówiła natomiast o rzeczach, które musi załatwić... Psychicznie zaczęła mocno cierpieć, jeszcze zanim pojawił się ból fizyczny. Miała zniknąć na zawsze, zostawić córkę i męża, który odkąd dowiedział się, że jest chora, stawał się coraz smutniejszy. Wyraźnie było to po nim widać mimo tego, że doskonale wiedział, że przy chorej nie powinien tego okazywać.
Prawie nie znałam pani Marty. Spotkałyśmy się tylko raz, kiedy Michał prosił Maję o rękę. Później jakoś nie było już czasu. Dzieci zajęte były przygotowaniami do ślubu. Maja pisała pracę magisterską, zaczęła też pierwszą pracę. Była z siebie dumna – udało jej się znaleźć coś lepszego niż praca na zmywaku czy jako kelnerka.
Umierała po cichu
Matka Mai źle się czuła. Zaczęła się walka z czasem. Jej kondycja pogarszała się, traciła na wadze, prawie nie jadła, nic jej nie smakowało. Starałam się pomóc. Gotowałam dla niej naprawdę pożywne zupy, które następnie blendowałam, ale nawet ze zjedzeniem tego miała dużą trudność. Później pojawił się ból fizyczny. Patrzyła na wszystko z podkrążonymi oczami, ale cały czas mówiła, że się nie boi. Strach widziałam za to w oczach mojej przyszłej synowej. Był naprawdę ogromny. Z każdym dniem stawał się coraz większy.
Mimo tego, że bez większego problemu można było znaleźć miejsce najpierw w szpitalu, a potem w naprawdę dobrym hospicjum, pani Marta została w domu. Było dokładnie tak, jak chciała. Poprosiła córkę i męża, aby pozwolili jej zostać w domu. Mówiła, że nie przeżyje pobytu w żadnej placówce. Taki czarny dowcip z jej strony...
Maja nauczyła się, jak opiekować się swoją matką. Pielęgniarki pokazały jej, jak podawać jedzenie pozajelitowo, jak robić zastrzyki z morfiny, jak pilnować, aby mama się nie zadławiła, kiedy męczą ją wymioty.
– Jak to dobrze, że jesteś w domu, z nami – Maja ciągle to powtarzała i nie chciała słuchać żadnych rad.
Maja się załamała
Nie wiem, jak dali radę, ale razem z tatą i przy pomocy mojego syna opiekowali się mamą aż do samego końca. W ostatnią noc pogotowie zabrało panią Martę... Już miesiąc przed jej pogrzebem Maja nie czuła się najlepiej. Zasłabła w biurze. Lekarz zalecił jej serię zastrzyków wzmacniających. Od połowy października regularnie gotowałam więc dla niej i jej taty obiady i dawałam je Michałowi, ale Maja prawie przestała jeść. Kiedy zobaczyłam ją na pogrzebie jej mamy, nie mogłam powstrzymać łez.
Od pogrzebu minęły dwa miesiące. Nie mogłam patrzeć, jak Maja pogrążona w bólu po stracie marki, niszczy swój organizm, po prostu nie jedząc. Podobnie bierze jakieś leki na uspokojenie, ale zastanawiam się, czy w jej przypadku spokój nie oznacza po postu poddania się.
– Poczekaj, czas jej pomoże – mówi mój mąż, a ja w duchu mam nadzieję, że Michał, którego Maja chyba nadal kocha, zdoła tchnąć w nią życie, zanim będzie za późno.
Na ślub musimy poczekać tyle, ile będzie trzeba.