„Zamiast chwalić się obrączką, wystawiłam suknię ślubną za pół ceny. Nikt jej nie kupił, ale zyskałam coś więcej”
„Najpierw pomyślałam, że ktoś się ze mnie nabija. Potem przeczytałam to jeszcze raz i nagle się uśmiechnęłam. Bo było w tym coś znajomego. Taka szczerość bez robienia z siebie ofiary”.

- Redakcja
Mieszkanie wyglądało jak scena po nieudanej próbie weselnej dekoracji. Wszędzie walające się balony, pudełka z kieliszkami, jeszcze nieodpakowane świece w kolorze écru – wszystko to miało być „naszym dniem”. Teraz było tylko ironicznym tłem do mojego samotnego życia. Najbardziej absurdalna była suknia ślubna – ta nieszczęsna, biała, wisząca na drzwiach szafy jak niemy wyrzut sumienia. Codziennie mijałam ją w drodze do kuchni i codziennie czułam, jak mnie dusi.
Mój były narzeczony uciekł tydzień przed ślubem. Zwyczajnie, bez finezji. Powiedział, że „nie jest pewien”. Tyle. Zostałam z salą, orkiestrą, rachunkami i pytaniami: jak mogłam tego nie zauważyć? Jak mogłam się łudzić? A przecież sygnały były. Jego coraz częstsze wyjazdy „służbowe”, unikanie rozmów o przyszłości. Jednak brnęłam dalej, bo wolałam wierzyć w bajkę niż przyznać, że coś się sypie.
Rodzina i przyjaciele zachowywali się, jakby uczestniczyli w castingu na najlepszego przyjaciela. Każdy chciał coś doradzić. Nie znoszę tych rad. Nie działa nic. Prawda jest taka, że zostałam sama z własnym wstydem i ciszą, która dudniła mi w głowie. Pewnego wieczoru, w akcie czystej desperacji – albo głupoty – zrobiłam coś, czego nie rozumiem do dziś. Weszłam na portal ogłoszeniowy i wystawiłam suknię. Bez ozdobników, bez pięknych zdjęć. Napisałam jedno zdanie:
„Nieużywana. Zostawił mnie tydzień przed”.
Nie oczekiwałam żadnej reakcji. Kliknęłam „opublikuj” i poszłam spać. Telefon zadzwonił następnego dnia – to była mama.
– Olu, rozmawiałam z ciotką… Wiesz, catering jeszcze może zwróci połowę, jeśli szybko zadzwonisz.
Jej głos był stanowczy, jakby chodziło o ratowanie świata.
– Mamo, naprawdę nie mam na to siły – odpowiedziałam zmęczonym tonem.
– Ale pieniądze…
– Pieniądze to najmniejszy problem – przerwałam jej i rozłączyłam się, zanim zdążyła kontynuować.
Siedziałam chwilę z telefonem w dłoni i patrzyłam na wiszącą suknię.
Byłam w rozsypce
Minęły trzy dni, odkąd wystawiłam suknię. Nikt nie pisał, nikt nie dzwonił. Właściwie tak miało być. Zrobiłam to w jakimś dziwnym odruchu, bez planu. Wszystko się zmieniło, gdy przyszła wiadomość.
„Zostawił mnie dwa dni po ślubie. Może kawa zamiast transakcji?”.
Czytałam to kilka razy, zanim zorientowałam się, że to nie żart. Najpierw pomyślałam, że ktoś się ze mnie nabija. Potem przeczytałam to jeszcze raz i nagle się uśmiechnęłam. Bo było w tym coś znajomego. Taka szczerość bez robienia z siebie ofiary. Krótkie, bezpośrednie zdanie. Napisałam:
„To dobry pomysł. Kawa na początek brzmi super”.
Wymieniłyśmy kilka wiadomości. Marta napisała, że nie szuka sukni, tylko chciała się odezwać, bo przeczytała moje ogłoszenie i coś w niej drgnęło. Spotkanie ustaliłyśmy na piątek, w kawiarni na rogu Wileńskiej i Starej. Nie wiedziałam, jak się ubrać. Nie była to randka ani rozmowa kwalifikacyjna. Próbowałam kilka razy dobrać coś, co nie będzie krzyczeć „jestem w rozsypce”. Kiedy weszłam do kawiarni, była już przy stoliku. Miała krótkie włosy i czerwoną szminkę, co od razu mnie zaskoczyło. Wyglądała na osobę, która nie przeprasza za to, że żyje. Wstała, podała mi dłoń, a potem powiedziała z uśmiechem:
– Suknia wygląda mniej dramatycznie niż jej historia.
Nie zdążyłam się zaśmiać, bo z moich ust wypadło:
– I moja suknia nie płakała. Ja owszem.
Usiadłyśmy. Byłam spięta. Przyszłam z drżeniem rąk i potrzebą ucieczki, a jednak nie wstałam.
– Mój zostawił mnie dwa dni przed ślubem – powiedziała. – Wyjechał niby do pracy. Potem przyszła wiadomość, że nie wróci. I że przeprasza.
Patrzyłam na nią w milczeniu.
– Wiesz, co było najgorsze? – dodała po chwili. – Nie to, że mnie zostawił. Tylko że przez chwilę poczułam, że to była moja wina.
Nie odpowiedziałam od razu. Zamiast tego spuściłam wzrok na swój kubek.
– Też tak miałam – powiedziałam cicho.
Było mi z nią dobrze
Rozmowa potoczyła się dalej. Nie było między nami wymuszonego zainteresowania, nie trzeba było robić dobrego wrażenia. Obie siedziałyśmy z tym, co zostało po kimś, kto miał być „na zawsze”. Marta opowiadała o ślubie. Wszystko wyglądało jak z katalogu. Suknia szyta na zamówienie, bukiet z peoniami, nawet tort piętrowy, z którego była dumna. A potem była cisza. Najpierw telefon, że się spóźni, potem wiadomość.
„To nie to. Przepraszam”.
Bez żadnych wyjaśnień.
– Sala weselna nie chciała oddać zaliczki – powiedziała, śmiejąc się sucho.
– Ciotka Maryla wysłała prezent tydzień po wszystkim. Kartka z życzeniami „na nową drogę życia”. – dodałam.
Obie się zaśmiałyśmy. Ten śmiech był krótki, nerwowy, ale potrzebny. Jak oddychanie po długim nurkowaniu.
– Moja mama do dziś udaje, że nic się nie stało. Jakby to była tylko pomyłka logistyczna, nie katastrofa – mówiłam. – Cały czas mówi, że jestem młoda i jeszcze sobie kogoś znajdę.
– A mój ojciec do mnie nie dzwonił od tego czasu ani razu. Może nie wie, co powiedzieć. Może się wstydzi. Może nie obchodzi go to wcale – rzuciła Marta.
Potem była chwila ciszy. Przestałyśmy udawać, że przyszłyśmy się tylko wygadać.
– Wiesz, kiedy pierwszy raz się śmiałam od tamtego dnia? – zapytałam. – W tej chwili, gdy napisałaś do mnie.
– Ja też. Nawet nie wiedziałam, że jeszcze umiem się tak szczerze śmiać.
– Wiesz – zaczęła Marta, trzymając kieliszek w palcach – ta twoja suknia... Ona mnie bardziej zaciekawiła niż niejeden człowiek w ostatnim roku.
– A ja pierwszy raz pomyślałam, że powinnam jej sprzedawać – odpowiedziałam. – Może jeszcze nie chcę się z nią rozstać.
– Z nią nie. Z tym wszystkim, co za nią stoi – poprawiła mnie.
I miała rację.
Poczułam się silna
Zamierzałyśmy się pożegnać pod kawiarnią, ale żadna nie ruszyła się z miejsca. Marta zerknęła na mnie z ukosa, jakby coś rozważała.
– Chodź, przymierzę tę suknię. Zrobimy zdjęcie i wyślemy mu – powiedziała nagle, z błyskiem w oku.
Roześmiałam się, ale nie odpowiedziałam. Nie umiałam wyobrazić sobie tej sceny.
– Albo ty ją przymierz – poprawiła się po chwili. – Przecież to twoja historia.
Nie wiem, dlaczego się zgodziłam. Może dlatego, że chciałam zobaczyć siebie jeszcze raz w czymś, co miało być początkiem. Może dlatego, że z nią u boku czułam, że już nie jestem tylko tą, którą zostawili. W mieszkaniu zdjęłam suknię z drzwi. Wsunęłam się w nią powoli, z pewną ostrożnością. Stanęłam przed lustrem. Marta zrobiła mi zdjęcie.
– Wyglądasz jak wojowniczka – powiedziała.
– Może dlatego chcę ją zatrzymać. Dla siebie.
– A ja… – uśmiechnęła się – nie chcę sukni. Ale chcę jeszcze raz się z tobą spotkać.
Czułam się lepiej
Minęły trzy tygodnie. Spotkałyśmy się już pięć razy. Raz na kawie, raz na winie, raz na spacerze w parku, raz w kinie na przypadkowym filmie, który obie uznałyśmy za straszną nudę. Za piątym razem Marta przyniosła mi naleśniki, bo „miała za dużo ciasta i szkoda było wyrzucać”. Nie czułam się już zawieszona w pustce. Jej obecność miała w sobie coś ciepłego. Suknia dalej wisiała na drzwiach, ale już nie wyglądała jak wyrzut sumienia. Stała się rodzajem pomnika, jak ramka z przeszłością, którą się nie wyrzuca, bo przypomina nie o porażce, tylko o tym, że się przeżyło.
– Wiesz – powiedziała Marta pewnego dnia, kiedy siedziałyśmy w mojej kuchni z herbatą i plasterkiem cytryny – gdyby nie twoja suknia, chyba wciąż udawałabym, że wszystko jest okej.
– A ja bym wciąż próbowała ją sprzedać – odpowiedziałam ze śmiechem.
Cisza, która po tym zapadła, nie była niezręczna. Była spokojna.
Nie wiem, dokąd prowadzi ta znajomość. Może do przyjaźni, a może po prostu do momentu, w którym obie przestaniemy czuć się puste. I to też byłoby w porządku. Nie pytam Marty o plany. Ona nie pytała mnie, czy już zapomniałam o Marku. Spotykamy się, bo obie wiemy, jak to jest – kiedy zostajesz z niczym, a wszyscy dookoła chcą cię pocieszyć. Suknia wciąż wisi. Teraz kiedy na nią patrzę, nie czuję już żalu. To nie jest dowód na to, że coś się nie wydarzyło. To znak, że się podniosłam. I że ktoś był obok, kiedy najbardziej tego potrzebowałam. Nie sprzedałam jej. I zyskałam coś więcej niż pieniądze. Może nie każda historia kończy się ślubem. Ale czasem, od złej sukni zaczyna się dobra opowieść.
Ola, 33 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po ślubie zostałam przy swoim nazwisku, bo męża brzmiało głupiutko. Nie sądziłam, że to aż tak urazi jego męską dumę”
- „Gdy mąż odszedł do innej, pocieszyłam się umięśnionym szwagrem. Nie jestem desperatką, tylko spryciulą”
- „Po rozwodzie miałam dość dziecinnych facetów. Jednak pewien wdowiec sprawił, że chciałam pobawić się z nim w mamę i tatę”