„Zamiast jeździć po świecie, wypalałam się w korporacji. Mam dość wyścigu szczurów, chcę żyć”
„Chcę żyć pełniej, bardziej z sensem – powiedziałam siostrze. Chcę robić coś, co ma znaczenie! W korpo tylko mielę papiery i pomagam bogatym zarabiać jeszcze więcej kosztem tych z dołu drabiny. Niedobrze mi od tego”.
- Marzena, 30 lat
Swoją trzydziestkę chciałam świętować w Nowym Jorku, na Kubie albo w Tokio. To znaczy chciałam, kiedy miałam te naście lat i wydawało mi się, że podbiję świat. W wieku trzydziestu lat miałam być już wziętą prawniczką, jeździć luksusowym samochodem i spędzać wakacje w egzotycznych miejscach.
Rzeczywistość zaś wyglądała tak, że pracowałam w dziale prawnym korporacji, która wysysała z pracowników całą energię życiową, dojeżdżałam autobusem, bo utrzymanie samochodu było dla mnie zbyt kosztowne, a na urlopie nie byłam od czterech lat. Nie zarabiałam najmniej, ale spłacałam kredyt hipoteczny i inwestowałam we wszelkiego rodzaju kursy: a to języka angielskiego dla menedżerów, a to z mediacji, a to z kompetencji miękkich, bo to było dobrze widziane w firmie.
Trzydzieste urodziny spędziłam w biurze. Nikt nie wiedział o moim jubileuszu. Chciałam przynieść cukierki, ale ostatecznie się rozmyśliłam, bo rano mój dział miał cotygodniową odprawę, potem zaplanowane dwa spotkania, a na koniec wizytę dyrektora generalnego, którego się wszyscy bali. Trzeba więc było nie tyle pracować, ile zasuwać, i to jeszcze długo po oficjalnych godzinach pracy.
Wieczorem dostałam SMS-a od siostry. To był animowany obrazek – kotek machający bukietem kwiatów. Kot na obrazku był szary, pręgowany i miał bardzo długie wąsy.
„Wygląda jak Rubaszka!” – napisałam do Alicji.
Zobacz także
„Faktycznie – odpisała. – Powinnaś mieć kota. Ciągle o nim wspominasz. Może pojedziemy do schroniska?”
Myślałam o tym. Faktycznie, chciałam mieć kota. Pamiętałam, jak to jest kiedy puchate, mruczące stworzenie wtula się w człowieka przed zaśnięciem. Jakie poczucie bezpieczeństwa to daje, jak bardzo chce się przez to wracać do domu.
Pracowałam w korporacji, która wysysała całą energię
Rubaszkę miałyśmy z Alicją niespełna rok. Była właśnie taka: szara, z pręgami na grzebiecie i zadziwiająco długimi wąsami. Ze znaków szczególnych miała dwa prążki, o których z siostrą mówiłyśmy, że się nie dopinają, bo wyglądały jak dwa przerwane paski, a do tego tylko pół ogona. Znalazłyśmy ją w piwnicy. Mama wysłała Alicję po ziemniaki, a po chwili siostra w tajemnicy przed rodzicami mnie tam ściągnęła. Ona miała wtedy szesnaście lat, ja dwadzieścia jeden. Studiowałam, wciąż mieszkając z rodziną.
– Musimy go stąd zabrać – szepnęła przejęta Ala, wskazując przerażonego kociaka, który nawet jeszcze nie umiał dobrze stanąć na łapach. – Ktoś go chyba tu wrzucił przez okienko.
Ukrywałyśmy koteczkę przez dwie doby w moim pokoju, ale w końcu tata się zorientował i kazał nam się przyznać mamie.
– Może zostać na próbę – w końcu rodzice podjęli decyzję. – Ale jak tylko którejś z was średnia spadnie poniżej czterech i pół albo się niewłaściwie zachowa, kot zostanie oddany.
Przez osiem miesięcy udawało nam się zadowalać rodziców. Alicja dostawała piątki w szkole muzycznej i zachwycała grą na wiolonczeli, chociaż przez każdym występem wymiotowała z nerwów i nienawidziła tej szkoły. Ja zdobyłam stypendium naukowe, a do tego wygrałam mistrzostwa wojewódzkie w pływaniu stylem motylkowym, chociaż nie znosiłam występować w kostiumie kąpielowym przed pełnymi trybunami, bo czułam się, jakbym przyszła nago na przyjęcie. Ale ani paraliżująca trema Alicji, ani mój wstyd przed odsłanianiem ciała nie były wystarczającymi powodami dla naszych rodziców, by nam odpuścić te zajęcia. Na ich akceptację i miłość musiałyśmy ciężko pracować.
Rubaszka była jedynym domownikiem, i zapewne też jedyną istotą na świecie, która nie kochała nas za coś. Uwielbiała nas zupełnie bezwarunkowo, całym swoim pręgowanym ciałkiem i kocią duszą.
A potem zawaliłam egzamin i ojciec wywiózł Rubaszkę do lasu. Tak po prostu.
Cud, że wtedy Alicja mnie nie znienawidziła. Przeze mnie straciła ukochane stworzenie, ale rozumiała, że to, co zrobili nam rodzice, było krzywdzące i złe. Wybaczyła mi, że nie przygotowałam się należycie do egzaminu i starała się pocieszyć, kiedy dosłownie wyłam z rozpaczy po koteczce.
Domowy terror trwał jeszcze przez półtora roku, potem uciekłam od rodziców i zamieszkałam z koleżankami z roku. Marzyłam o kocie, ale właściciel wynajmowanego mieszkania nie zgadzał się na zwierzę. Kiedy już skończyłam studia i poszłam na swoje, prawie wzięłam kota od kolegi, któremu okociła się kotka, ale właśnie wtedy poznałam chłopaka, który miał alergię na sierść. Bez sensu byłoby brać kociaka i równocześnie wiązać się z osobą uczuloną, prawda?
Kiedy chłopak mnie rzucił, było już dwa lata później. Kolejne dwa lata bez futrzaka, ale uznałam, że nic straconego i nawiązałam kontakt z fundacją szukającą kotom domów. Już miałam podpisać umowę adopcyjną, kiedy nieoczekiwanie dostałam ofertę pracy za granicą.
– Kiedy wrócę z Belgii, biorę kota – oznajmiłam twardo Alicji, która także uciekła od rodziców i mieszkała ze świetnym facetem. Mieli trzy psy i chociaż siostra też myślała o kociaku, to ciągle odkładała to marzenie.
Kiedy wróciłam z Brukseli, kupiłam mieszkanie, potem je wykańczałam i meblowałam. Marzyłam, żeby wreszcie pojechać na wakacje i to takie, gdzie nie będzie zasięgu, żeby szef i współpracownicy nie wysyłali mi co chwila maili z pytaniami o „króciutką opinię”. Chociaż, może robili tak, bo wiedzieli, że nigdzie nie wyjeżdżałam. Zawsze wykorzystywałam urlop na nowy kurs, operację przepukliny albo pomaganie schorowanej babci.
Trzydzieste urodziny miały być przełomowe. Miałam wejść w nowy etap życia, coś w nim zmienić.
– Chcę żyć pełniej, bardziej z sensem – powiedziałam siostrze. – Chcę robić coś, co ma znaczenie! W korpo tylko mielę papiery i pomagam bogatym zarabiać jeszcze więcej kosztem tych z dołu drabiny. Niedobrze mi od tego…
Ale trzydziestka nie okazała się magiczną datą. Trzy miesiące po urodzinach wciąż nie mogłam umówić się z koleżankami na jubileuszowego drinka, szef dorzucał mi obowiązków, nie miałam czasu dla siebie ani na związki. Miałam dosyć!
Właśnie wtedy dostałam maila od fundacji, z którą kiedyś współpracowaliśmy. Szukali prawnika pro bono. Sprawdziłam i okazało się, że to organizacja prowadząca schronisko dla zwierząt.
– Dzisiaj nie mogę zostać dłużej – powiedziałam do szefa jeszcze tego samego dnia i pojechałam do nich.
– Ojej, niepotrzebnie się pani fatygowała! – wykrzyknęła pani prezes na wieść, że jestem gotowa im pomagać za darmo. – Mogłyśmy to załatwić przez internet.
Płakałam z emocji, kiedy dotykałam futerka Rubasi
Faktycznie, nie pomyślałam o tym. Nie miałam pojęcia, dlaczego pojechałam tam osobiście, do tego odmawiając szefowi wykonania dodatkowego zadania. Co mnie tam ciągnęło?
– Skoro już tu jestem, to może zobaczę zwierzęta… – wymamrotałam niepewnie. – Myślałam o adoptowaniu kota.
Dziesięć minut później wolontariuszka oprowadzała mnie po pawilonie dla kotów. Większość siedziała nieruchomo, wciśnięta w kąty klatek, i tylko żarzące się oczy zdradzały, że zwierzęta są zdenerwowane.
– Chce pani małego kotka, czy może dorosłego? Te dorosłe mają mniejsze szanse na adopcję, ale zapewniam…
– Proszę poczekać! – zatrzymałam się gwałtownie.
Stałam przed klatką, w której siedziały dwa koty. Wtulały się w siebie, jakby przerażone naszym zjawieniem się. Moją uwagę przyciągnął ten bardziej opiekuńczy, zasłaniający mniejsze zwierzątko przed intruzami, za jakich chyba nas uważał.
Był szary, pręgowany i miał pół ogona.
– Czy mogę zobaczyć tego kota? – zapytałam, drżąc z emocji. – Od dawna u was jest?
– Ponad dwa lata. Ma jakieś osiem, może dziesięć lat. Ciężko jest jej znaleźć nowy dom, to kotka. No, chodź, ślicznotko!
Kiedy wolontariuszka wzięła na ręce szare zwierzątko, jeszcze nie widziałam wszystkich szczegółów, ale moje serce już wiedziało.
– Ma dziewięć i pół roku – oznajmiłam dziewczynie. – Nie dopinają jej się prążki na grzbiecie i ma ogromne wąsiska…
Płakałam z emocji, kiedy dotykałam futerka Rubasi. Nie wiem, czy mnie poznała, czy po prostu wyczuła moje wzburzenie i chciała jakoś uspokoić, ale kiedy wyciągnęłam do niej rękę nie fuknęła, tylko… powąchała moją dłoń i spojrzała mi w oczy.
– To Rubaszka… – powiedziałam, przełykając łzy. – Mój kot! Straciłam go ponad osiem lat temu, a teraz znalazłam. Chcę ją zabrać do domu. Od razu!
Nie robiono mi przeszkód. Rubasia pojechała do mnie, gdzie natychmiast starannie obeszła wszystkie kąty, nie uciekła pod szafę ani pod wersalkę. W nocy ułożyła się na moich nogach i zaczęła mruczeć. Następnego dnia ściągnęłam do domu Alicję, która też się popłakała na widok naszej kociczki, i pojechałam jeszcze raz do schroniska. Po Milusię, tę, która siedziała w klatce z Rubaszką. Teraz śpimy na łóżku we trzy. I jest idealnie!