Reklama

Nie wiem, kiedy ostatni raz byłam na prawdziwych wakacjach. Nie mam na myśli tygodnia u siostry na działce pod Radomiem, gdzie komary bzyczą jak helikoptery, a sąsiedzi z naprzeciwka kłócą się tak głośno, że ma się wrażenie, jakbyśmy dzielili salon. Mówię o prawdziwych wakacjach — o smaku zimnego prosecco na włoskim tarasie, o zapachu bazylii i świeżo upieczonej foccacii, o książce tak dobrej, że zapominam zjeść obiad. I ja, samotna sześćdziesięciolatka, emerytowana bibliotekarka z sercem pełnym starych powieści i dłoniami pachnącymi ziemią z ogrodu, właśnie takie wakacje miałam zaplanowane.

Reklama

Bilety kupione. Pokój z widokiem na morze – zarezerwowany. W walizce czekały cztery książki, trzy sukienki i jedna nowa pomadka. Czułam się jak dziewczyna przed pierwszą randką. Po tylu latach poświęceń – mężowi, który więcej mówił do telewizora niż do mnie, córce, która traktowała mnie jak dyżurną pomoc społeczną – wreszcie mogłam pomyśleć o sobie.

Od pięciu lat byłam sama. Samotność przyszła powoli, bez huku. Trochę przez ciszę, która nie bolała, a koiła. Wreszcie nikt nie narzekał, że zupa za słona, nikt nie rozrzucał skarpetek, nikt nie prosił o nic. Tylko ja, mój ogródek i literatura. Wreszcie mogłam czytać, ile chciałam, sadzić, co chciałam, i spać, ile potrzebowałam.

Dlatego, kiedy zadzwonił telefon tamtego czwartkowego popołudnia, jeszcze nie wiedziałam, że moje prosecco wywietrzeje, książki zostaną na półce, a ja... zamiast włoskiego słońca, poczuję skurcz w piersi, którego nie da się zignorować.

Plany wzięły w łeb

Telefon zadzwonił tuż po siedemnastej. Zaparzyłam właśnie herbatę i chciałam przysiąść na tarasie, bo słońce zaczęło miękko opadać za wiśnię. Zerknęłam na wyświetlacz – Anita. Córka nigdy nie dzwoniła o tej porze bez powodu. Odebrałam i zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, usłyszałam jej spięty głos:

– Mamo, tylko się nie denerwuj, dobrze?

– Co się stało? – zapytałam ostrożnie, chociaż już czułam, że to nie będzie błaha sprawa.

– Szefowa nie dała mi urlopu. W ostatniej chwili wszystko się posypało. Miałam jechać z dziećmi nad morze, ale teraz nie mogę. Udało mi się odwołać rezerwacje, ale nie mam co zrobić z dziećmi. Musisz mi pomóc.

Zacisnęłam palce na filiżance. Spojrzałam na walizkę, która stała już spakowana przy drzwiach.

– Anita, przecież ja... – zaczęłam.

– Mamo, błagam. To tylko kilka dni. Wiem, że miałaś swoje plany, ale to naprawdę sytuacja podbramkowa. Lidka już się nastawiła na wyjazd, Michaś codziennie pyta, kiedy ruszamy. Nie mam nikogo innego.

– Może ojciec dzieci w końcy by się nimi zajął?

– Marek? – zaśmiała się nerwowo. – Wiesz dobrze, że na niego nie można liczyć. Nawet alimentów ostatnio nie płaci, a co dopiero mówić o opiece.

Westchnęłam i już wiedziałam, że zgoda padnie szybciej niż rozsądek każe się wycofać.

– Mamo, kto jak nie ty? Przecież dzieci cię uwielbiają. Jesteś ich ukochaną babcią.

– Anita, ale ja miałam wyjechać. Włochy, pamiętasz? Tyle razy ci mówiłam.

– No właśnie dlatego proszę. Przecież ty jesteś odpowiedzialna. Ja bym w życiu nie dała rady z tym wszystkim ogarnąć, a ty... jesteś silna, mamo.

Zamilkłam. Przez chwilę słyszałam tylko szum w słuchawce i jej oddech.

– Przywiozę ich jutro rano. Dasz radę, prawda?

I tak, jak zawsze, zamilkłam na kilka sekund, po czym przytaknęłam. Wiedziałam, że Anita już czuje ulgę.

– Dziękuję, jesteś kochana. Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Jutro koło dziewiątej będziemy.

Potem już poszło szybko. Przyjechała jak burza, z torbami, plecakami, z Lidką, która płakała, bo „wakacje miały być z mamą”, i z Michasiem, który od razu rozlał sok na moją nową narzutę. Anita zostawiła im szybką instrukcję, cmoknęła mnie w policzek i wybiegła, nawet nie patrząc, czy zamknęła za sobą drzwi.

Stałam chwilę, patrząc, jak dzieci rozpoczynają inwazję na mój dom – wyciągają klocki, rzucają buty, pytają o lody. I wtedy pomyślałam, że znów dałam się wciągnąć w wir cudzych potrzeb, choć tak bardzo marzyłam o kilku dniach tylko dla siebie.

Żałowałam, że się zgodziłam

Pierwsza noc była najgorsza. Lidka długo nie mogła zasnąć, bo „światło zza żaluzji wygląda jak oko czarownicy”, a Michaś co pięć minut krzyczał, że w kranie mieszka potwór. Po trzeciej pobudce przyniosłam im kołdry i rozłożyłam na podłodze w mojej sypialni. Leżeli jak małe cienie, cicho, ale czujnie, a ja wiedziałam, że o śnie mogę zapomnieć.

Poranek zaczął się od rozsypanych płatków, rozbitego kubka i pytania, czy w ogródku można zbudować fort z krzeseł. Lidka zapytała, czy można posadzić LEGO w doniczce, bo może wtedy urosną. Michaś rozsmarował czekoladowy krem na zasłonach, bo „to jego dom i robi sobie dekoracje”. Patrzyłam na to wszystko jak ktoś, kto miał być w Toskanii, a znalazł się w środku tornado.

Każdy dzień wyglądał podobnie. Pobudka w środku nocy, bo „piesek z bajki był zły”, śniadanie kończące się awanturą o kolor talerza, potem gonitwa po ogródku, podczas której Lidka zerwała moje róże, bo „chciała zrobić perfumy jak ciocia”. Michaś wpadł do oczka wodnego w samych majtkach, a potem biegał mokry, zostawiając ślady na panelach, które przecież świeżo myłam.

Obiadów nie jedli. Tylko parówki. I naleśniki, ale tylko takie z cukrem. Nie mogłam nawet napić się kawy w spokoju, bo co chwilę słyszałam „babciu, on mi zabrał!”, „babciu, ona mnie szturchnęła!”, „babciu, a mogę się nie myć?”. Moje ukochane rabaty wyglądały, jakby przeszedł przez nie huragan. Michaś zakopał tam kilka samochodzików, Lidka nalała wody do doniczki i zasadziła w niej nakrętkę.

Wieczorami miałam wrażenie, że ciało odmawia mi posłuszeństwa. Bolała mnie głowa, plecy, ręce, które nosiły, myły, przytulały. A przecież nie byłam już młoda. Kiedyś miało to swój sens – byłam matką, musiałam, nie było innej opcji. Ale teraz? Teraz miałam być wolna. Wolna, a nie wykończona.

Jednego dnia usiadłam na ławce w ogrodzie, kiedy dzieci akurat bawiły się cicho (co i tak budziło moje podejrzenia), i spojrzałam na moje dłonie. Zmarszczki, sine żyłki, skóra cienka jak papier. I wtedy uświadomiłam sobie coś bardzo prostego – że przez całe życie mówiłam „tak”, kiedy powinnam była powiedzieć „nie”.

W końcu nie wytrzymałam

To był piątek. Zwykły, choć było bardzo duszno. Jak cisza przed burzą. Dzieci obudziły się wyjątkowo wcześnie, pokłóciły o pilota i wypiły ostatni sok malinowy, zanim jeszcze zdążyłam zrobić im śniadanie. Michaś biegał z gołymi stopami po mokrym tarasie, Lidka rozcinała nożyczkami serwetki, żeby „zrobić sukienki dla wróżek”. A ja czułam, że coś mnie ściska.

Najpierw było zmęczenie. Słabość. A później wszystko mi się rozmazało.

– Michaś… Lidka… – wydusiłam cicho, ale oni nie reagowali. Lidka przeglądała się w kuchennej pokrywce, Michaś właśnie wrzucał zabawkę do sedesu.

Znalazłam telefon na blacie i wystukałam numer. Nie pamiętam, co powiedziałam dyspozytorce. Pamiętam tylko, że siedziałam na zimnej podłodze. A potem byli ratownicy. W karetce było chłodniej. To mnie uspokoiło.

W szpitalu pielęgniarka, Zosia, miała ciepłe dłonie i spokojny głos. Uśmiechnęła się do mnie, kiedy podłączała kroplówkę. Zapytała, czy kogoś powiadomić. Skinęłam głową.

Zadzwoniłam do Anity. Odebrała dopiero po trzecim sygnale.

– Mamo, nie teraz, mam zebranie. Dzieci są grzeczne?

– Anita, jestem w szpitalu – Mówiłam powoli. – Przyjedź po dzieci. Ja się już nimi nie będę zajmować.

Po drugiej stronie zaległa cisza.

– Co?

– To był ostatni raz, Anita. I nie żartuję.

– Mamo…

– Nie. Wysłuchaj mnie. Mam sześćdziesiąt cztery lata. Przez całe życie byłam dla was. Dla ojca, dla ciebie. Byłam zawsze, kiedy trzeba było. Ale już nie mogę. Nie chcę. Mam prawo do swojego życia.

Znowu milczenie. Ale tym razem inne. Zimne, zaskoczone.

– Ale przecież… – zaczęła.

– Nie. Ja już nie będę matką na wezwanie. Od dziś zaczynam żyć dla siebie.

Rozłączyłam się. Pielęgniarka Zosia podała mi wodę. Patrzyła na mnie z lekkim uśmiechem.

– Dobrze pani zrobiła – powiedziała cicho.

A ja spojrzałam w sufit i pierwszy raz od lat poczułam coś dziwnego. Spokój.

Miałam tego dość

Wróciłam do domu w niedzielę po południu. Byłam słaba, ale uparłam się, że nie zostanę w szpitalu ani dnia dłużej. W domu panowała cisza, której nie słyszałam od tygodnia. I dobrze. Przez godzinę siedziałam w ogrodzie, patrząc na połamane łodygi i rozkopane grządki. Potem weszłam do środka, wstawiłam zupę i usiadłam w fotelu.

Nie minęło pół godziny, gdy zadzwonił domofon. Wiedziałam, że to ona.

– Mamo, tylko na chwilę. Dzieci chcą cię zobaczyć – powiedziała, kiedy otworzyłam drzwi, ale nie zdjęła okularów przeciwsłonecznych, choć było pochmurno.

– Nie, Anita. Dzisiaj to nie jest dobry pomysł.

Zamilkła, jakby nie rozumiała.

– Co to ma znaczyć?

– Znaczy to tyle, że nie jestem opiekunką. Nie jestem dyżurną babcią. Nie mogę i nie chcę być odpowiedzialna za wszystkich oprócz siebie.

– Przesadzasz. To tylko dzieci, to tylko kilka dni…

– A moje zdrowie? Moje życie? Czy ktoś o nie kiedyś zapytał?

Anita zamilkła, spuściła wzrok. Dzieci stały z tyłu, zmieszane.

– Jesteś niesprawiedliwa – powiedziała cicho.

– Może. Ale jestem wreszcie uczciwa wobec siebie.

Zamknęłam drzwi.

W końcu powiedziałam nie

Dwa dni później zamówiłam nowe bilety. Do Włoch, do tego samego miasteczka, tego samego pensjonatu. Wylot za miesiąc. Wtedy ogród już dojdzie do siebie, a ja zdążę odzyskać trochę sił. Siedząc przy komputerze, czułam, że robię coś niezwykłego – wybieram siebie.

Anita nie dzwoniła. Nie pisała. Nie próbowała wyjaśnić. Przez chwilę czułam się winna, jakbym coś zaniedbała. Ale potem wyszłam do ogrodu, spojrzałam na puste doniczki i ziemię pełną dziecięcych śladów. Wzięłam głęboki oddech. Wiedziałam, że muszę przez to przejść, żeby zrozumieć, że jestem kimś więcej niż pomocą domową na telefon.

Każdego dnia robiłam coś małego tylko dla siebie. Ułożyłam nowe rabaty. Poczytałam zaległą powieść. Kupiłam winogrona i zjadłam je sama, bez dzielenia się, bez pośpiechu. Wieczorem siadałam w ogrodzie i pozwalałam, żeby cisza mówiła za mnie.

Nie wiem, co będzie z relacją z Anitą. Nie wiem, czy wnuki będą miały do mnie żal. Ale wiem, że nie chcę więcej żyć cudzymi potrzebami. Powiedzenie „nie” po sześćdziesiątce to jak wzięcie głębokiego wdechu. Jeszcze drży mi głos, jeszcze czasem boli, ale w końcu oddycham.

Halina, 64 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama