Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało. Kiedy z tej naszej poukładanej codzienności uciekła bliskość, a w to miejsce wpełzła cisza. I nie mówię tu o tej miłej ciszy wieczorów, kiedy dzieci już śpią, a my z Tomkiem siadaliśmy na kanapie pod kocem. Mówię o tej ciszy ciężkiej, której nie da się zagłuszyć radiem w kuchni ani gwarem telewizora. O tej, co wisi między słowami. Co się ciągnie przez mieszkanie jak przeciąg.

Wszyscy mówili:

– Macie takie dobre małżeństwo. Taki zgrany duet. Ty, nauczycielka, on w korporacji, zorganizowani, zawsze razem na zebraniach, zawsze uśmiechnięci na zdjęciach z wakacji.

A ja się uśmiechałam, kiwałam głową, a w środku czułam... jakby mnie coś ściskało. Tomek coraz częściej „w pracy”, coraz rzadziej w domu. A ja sama z kolacjami, sama z myślami. Z pytaniami, których nie zadawałam, bo i tak nie było dobrych odpowiedzi.

On znowu wyjeżdża? – zapytała Ewa, kiedy przyszła na herbatę, patrząc na mnie spod przymrużonych powiek.

– Praca... zawsze ta cholerna praca – odpowiedziałam, siląc się na obojętność. Ale moje dłonie już wtedy drżały lekko, jakby wiedziały więcej niż ja.

Wiedziałam, że zbliża się 1 listopada. Mój ulubiony dzień zadumy. Znicze, groby, cisza... zawsze byliśmy wtedy razem. Myślałam, że może tym razem też. Może przypomni sobie, że kiedyś jeszcze byliśmy rodziną.

Ale on tylko powiedział, że ma delegację. Przecież umarli mogą poczekać. A może to ja miałam poczekać. Jak zwykle.

Miałam dość jego wyjazdów

– Nie uwierzysz, ale muszę jechać do Katowic. Klient, pilna sprawa, znowu mnie wcisnęli w ostatniej chwili – powiedział spokojnym tonem, nawet nie patrząc mi w oczy. Oparł się biodrem o blat kuchenny, jakby próbował wyglądać naturalnie.

– W święto? 1 listopada? – rzuciłam niedowierzająco, odkładając ściereczkę. – Tomek, przecież to nie jest byle dzień. Mieliśmy iść razem na cmentarz. Do moich rodziców. Do twojego ojca.

Wzruszył ramionami.

– Wiem, Marysiu. Ale nie mam wpływu. Takie czasy. Albo jesteś elastyczny, albo wypadasz z gry.

– Elastyczny?! A może po prostu coś kombinujesz?! – Podniosłam głos. Nie chciałam, ale samo się wylało. – Nie wierzę ci, Tomek. W święto jedziesz do klientów? Naprawdę?

Spojrzał na mnie krótko.

– Nie wszystko kręci się wokół grobów.

Zrobiło mi się zimno. Jakby ktoś pociągnął zasłonę między nami.

– A może wokół twojej sekretarki? – syknęłam.

Widziałam, jak zamarł. O, nie spodziewał się. Dobrze. Może w końcu przestanie mnie traktować jak naiwną idiotkę.

Przeginasz – warknął cicho. – Nie mam kochanki, jeśli o to ci chodzi. Ale wiesz co? Czasem naprawdę mam dość twoich scen.

– Scen?! – parsknęłam. – To są emocje, Tomek. Ale ty chyba już zapomniałeś, co to znaczy coś czuć!

Nie odpowiedział. Poszedł do sypialni, zgarnął torbę i zamknął za sobą drzwi. Bez słowa. Nawet nie zapytał, czy zapalę znicze także za niego.

Czułam się osamotniona

Było chłodno i wilgotno. Taka typowa, listopadowa szarość, co kładzie się ciężko na ramionach. Niosłam siatkę ze zniczami i chryzantemami, każda z nich zdawała się ważyć tonę. Nie dlatego, że były ciężkie. Po prostu... wszystko mi wtedy ciążyło.

Na cmentarzu panował gwar. Szurające buty, szeptane rozmowy, zapach wosku, dym z płonących zniczy. Przechodziłam obok grobów z zamyśloną twarzą, unikając spojrzeń innych. Jakby każdy mógł po mnie poznać, że przyszłam sama. Że mój mąż miał ważniejsze rzeczy do roboty niż pamiętać o zmarłych.

Stanęłam przy grobie mamy. Potem przy tacie. Otarłam palcem kawałek kurzu z tabliczki, chociaż wiedziałam, że i tak za tydzień znów się osadzi.

– Nie wiem, mamo, czy byłaś szczęśliwa z tatą – powiedziałam cicho, przykucając. – Ale on przynajmniej był przy tobie. A ja? Mam męża, który coraz bardziej przypomina cień.

Ludzie mijali mnie z torbami, z dziećmi, z rodzinami. A ja tylko siedziałam i wpatrywałam się w płomień znicza, który raz po raz przygasał od wiatru. "Może to ja się łudzę? Może każdy mężczyzna prędzej czy później odchodzi – jeśli nie ciałem, to myślami".

Nie wiedziałam, co boli bardziej – jego nieobecność czy fakt, że już prawie przestałam za nim tęsknić. Wstałam, poprawiłam płaszcz. Jeszcze tylko zapalę u teścia. Bo tak wypada.

Świat mi się zawalił

Było już po siedemnastej, gdy wróciłam do domu. W przedpokoju powiesiłam płaszcz i zrzuciłam botki i zaparzyłam herbatę. Zaparowały mi okulary. Gdy je przecierałam, ktoś zapukał do drzwi. Najpierw cicho. Potem stanowczo.

Serce zabiło mi mocniej. Kto przychodzi o tej porze? Może Ewa? Otworzyłam.

– Dobry wieczór, pani Maria?

– Tak...?

Mężczyzna w mundurze policyjnym. Obok niego młody funkcjonariusz z aktówką. Ten pierwszy mówił spokojnym, wyuczonym tonem.

– Przykro mi. Pani mąż miał dziś wypadek. Niestety, nie udało się go uratować.

Zrobiło mi się słabo. Złapałam się framugi.

– Co...? Ale... przecież... miał być w pracy...

Młodszy funkcjonariusz skinął głową, wyjął dokumenty.

– Zginęła też kobieta, która była w aucie.

Jaka kobieta?! – krzyknęłam, czując, jak moje ciało zaczyna się trząść.

Policjant unikał mojego wzroku.

– Ustalamy tożsamość. Na razie wiemy tylko, że jechali razem.

To nie była delegacja?! – szepnęłam. I wtedy do mnie dotarło.

Nie zadzwonił cały dzień. Nie pisał. Nie było żadnych telefonów z pracy. Nic. Poczułam, że świat się nie wali. On już się zawalił. Tylko ja jeszcze stałam – jak idiota – na jego gruzach.

Nie mogłam tego znieść

Nie spałam tej nocy. Po prostu leżałam. Z otwartymi oczami, w ubraniu, pod kocem. Radio brzęczało gdzieś w tle, jakby próbowało przykryć dźwięk ciszy. Ale nic nie zagłuszyło tego, co dudniło mi w głowie. Kobieta. Jakaś kobieta była z nim w aucie. Zginęła razem z nim. To nie był przypadek.

Zerwałam się około czwartej rano i poszłam przejrzeć jego rzeczy, które znaleziono w samochodzie. Zaglądnęłam do tej torby, którą dzień wcześniej tak nonszalancko zarzucił na ramię, wychodząc jak gdyby nigdy nic. W środku było wszystko: koszula, ładowarka, nawet bilet parkingowy z jakiegoś centrum handlowego. I telefon.

Włączyłam go. Trzęsły mi się ręce. Ekran odblokował się na odcisk palca. Znałam jego hasło. Oczywiście, że znałam. Tylko że nigdy nie miałam odwagi go użyć.

W wiadomościach na samej górze był kontakt podpisany jako „Justyna”. Kliknęłam i zamarłam. „Nie mogę się doczekać jutra. Zatrzymamy się w tym samym motelu?”. „Tomek, kocham cię. Chcę być z tobą na zawsze”. Zakręciło mi się w głowie. Oparłam się o ścianę, zsunęłam na podłogę.

Justyna. Kim ona była? Skąd się wzięła? Jak długo to trwało? Przeszukałam galerię zdjęć. Selfie z samochodu. On, ona, śmiech. Zdjęcia z restauracji, z hoteli. I ja. Siedząca w domu. Piekąca mu ciasto na powrót. Kupująca znicze.

Zadzwoniłam do Ewy. Odebrała zaspanym głosem.

– Umarł razem z nią. A ja? Ja żyję teraz z tym świństwem! – wrzasnęłam do słuchawki.

A potem rzuciłam telefonem o ścianę. I poszłam. Po prostu wyszłam z domu. Pieszo, bez celu. Nie wiedziałam, kim jestem. Ale wiedziałam jedno – nie byłam już jego żoną. Nawet nie wiem, czy kiedykolwiek byłam.

Nie byłam już w stanie płakać

Pojechałam tam sama. Wyszukałam w internecie dokładne miejsce wypadku. Droga krajowa, tuż za zakrętem, między polami. Puste przestrzenie, tylko ślady na asfalcie, wypalona trawa i kilka zniczy. Ktoś już tu był.

Wysiadłam z auta i stanęłam po drugiej stronie jezdni. Było cicho. Jesiennie. Wiatr śmigał między krzewami, poruszając plastikową różę przyczepioną do krzyżyka wbitego w ziemię.

Podeszłam bliżej. Serce waliło mi jak oszalałe. Na jednej z kartki wypisane było: „Justyna, dziękujemy za każdy uśmiech. Mama i siostra”. I wtedy ją zobaczyłam. Kobietę, może po pięćdziesiątce, w granatowym płaszczu. Klęczała, poprawiając znicz. Gdy mnie zauważyła, uniosła głowę. Patrzyłyśmy na siebie chwilę, bez słów.

– Pani... też znała Justynę? – zapytała.

– Nie. Ale znałam jej towarzysza podróży.

Zamarła. Powoli wstała. Zmrużyła oczy.

– Pani to... żona?

Skinęłam głową.

– Nie wiem, po co przyszłam. – dodałam po chwili. – Może po to, żeby zrozumieć.

Westchnęła ciężko.

Ona też była oszukiwana, wie pani? Mówił jej, że się rozwodzi... Że ma pani kochanka i że mieszkacie już osobno. Justyna nie była taka. Ona naprawdę mu wierzyła. Zakochała się.

– Nie wiem, czy bardziej go nienawidzę, czy żałuję – odpowiedziałam, czując, jak gardło mi się zaciska. – Ja... nie jestem w stanie już płakać.

Spojrzała na mnie łagodniej.

– Żadna z nas nie zasłużyła na to, co zrobił.

Zostawiłam znicz. Na miejscu śmierci mojego męża. Mężczyzny, którego do końca nie znałam. Potem ruszyłam w stronę samochodu. Wracałam do domu – pustego. Ale przynajmniej bez kłamstw.

Nie miałam już na kogo czekać

Dom pachniał jego perfumami. Jeszcze. Miałam wrażenie, że za chwilę otworzą się drzwi i wejdzie Tomek – z torbą na ramieniu, z tym swoim zmęczonym uśmiechem, który zawsze myliłam z czułością. Ale drzwi pozostały zamknięte.

Z kuchennego stołu nie zabrałam jego kubka. Stał tam od tygodnia, jakby czekał na kolejną poranną kawę. Obok leżała koszula, której nigdy nie zdążyłam uprasować. Zatrzymałam palce na materiale i pomyślałam, że już nigdy niczego mu nie zrobię – ani obiadu, ani wyrzutów. Niczego.

Wszyscy mówili, że czas leczy rany. Ale nikt nie wspominał, że zanim się zagoją, trzeba z nich wydrapać całe kłamstwo. To bolało bardziej niż sama śmierć.

Wieczorem usiadłam w salonie. Ciemność otuliła mieszkanie, tylko płomień świecy drżał w oknie. Patrzyłam na zdjęcie – my dwoje, nad morzem, śmiejący się, młodzi, jeszcze przed tym, zanim się pogubiliśmy.

Kim byłeś? – wyszeptałam. – I kim ja byłam przy tobie?

Nie odpowiedział. Milczenie, to samo, które przez ostatnie miesiące toczyło nasze małżeństwo, zostało ze mną jak duch. Położyłam się na jego stronie łóżka. Zimnej, obcej. Zamknęłam oczy i usłyszałam w głowie własny głos: "Nie wiem, kim byłam dla niego. Ale wiem, kim dla siebie muszę być teraz. Kimś, kto wstanie z popiołów."

A potem zasnęłam. Po raz pierwszy od dawna bez lęku, że jutro znowu będę czekać. Bo już nie miałam na kogo. Tylko na siebie.

Maria, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama