Reklama

Córka zawsze mi mówiła, że te moje szaleństwa się źle skończą. Tymczasem okazuje się, że od mojej nieudanej przygody z hulajnogą zaczęła się całkiem przyjemna znajomość… Mój czternastoletni wnuk od czterech lat prawie nie wychodzi ze skateparku. Zaczynał od ewolucji na rolkach. Potem był rower BMX, deskorolka. Ostatnio przerzucił się na hulajnogę.

Reklama

Od dwóch lat Maciek jeździ już się wyszaleć w skateparku sam. Ale kilka lat temu musiał zawsze ubłagać mnie, żebym go tam zabrała. Pracowałam już wtedy na pół etatu i miałam czas. Po rozwodzie dzieliłam go między moje koleżanki z klubu książkowego i rodzinę: moją jedynaczkę Kasię, jej męża i syna.

Gdy obserwowałam pasje Maćka, kusiło mnie, żeby też spróbować

Rolki wydawały mi się banalne. Przecież w dzieciństwie jeździłam na wrotkach. To pewnie to samo. Poszłam do dużego sklepu sportowego. Założyłam rolki na nogi. Gdy spróbowałam wstać, nogi odjechały mi do przodu i klapnęłam z hukiem. Młody sprzedawca dłuższą chwilę przyglądał się moim próbom ze zmarszczonymi brwiami. W końcu zrozumiał, że nie odpuszczę, i postanowił uratować mnie przed niechybnymi obrażeniami kończyn i kości ogonowej.

– Proszę wziąć mnie za rękę – zaproponował. – I teraz wstać powoli. Jeździ pani na łyżwach? To trzeba podobnie ruszać nogami. O tak, właśnie, doskonale!

Sprzedawca na chwilę puścił moją rękę. Przez kilka sekund było cudownie. Ale gdy trzeba było się zatrzymać, okazało się, że nie mam pojęcia jak. Z krzykiem wpakowałam się prosto w stojak z dmuchanymi plażowymi piłkami. Przewrócił się z łoskotem, ale przynajmniej miałam miękkie lądowanie.

– Jezu, żyje pani? Na pewno? Nie powinienem pani puszczać, przepraszam.

Wokół nas zebrała się spora grupka gapiów. Purpurowa na twarzy zaczęłam nerwowo ściągać z nóg rolki. Nawet nie zauważyłam, że rozbiłam łokieć. Chciałam tylko jak najszybciej wyjść z tego sklepu.

– Przepraszam, to było głupie. Przepraszam – powtarzałam i zbierałam swoje rzeczy; odetchnęłam dopiero, gdy dotarłam do samochodu.

Oczywiście ta lekcja niewiele mnie nauczyła. Gdy Maciej dostał na urodziny BMX-a natychmiast zadeklarowałam, że chcę się przejechać. Przecież to rower, a na rowerze jeżdżę od dziecka.

Nie zważając na to, że mam na sobie białe spodnie i buty na koturnie, złapałam za kierownicę i wskoczyłam na tego BMX-a jak na swoją damkę. Kasia przewróciła oczami i wróciła do domu. Jej mąż machnął z rezygnacją ręką i ruszył za nią. Wiedzieli, że jak się na coś uprę, to nikt mi tego nie wybije z głowy.

Na placu boju został Maciek

Ruszyłam przed siebie. Trochę chwiejnie, ale po chwili już szło gładko. Rozpędzałam się. Usłyszałam, że Maciek coś krzyczał, ale nie słuchałam. Nagle zobaczyłam przed sobą krzaki. Próbowałam zahamować, lecz nie wiedziałam jak. Na kierownicy nie było żadnej wajchy. Hamowanie pedałami też nie działało. Wrzasnęłam i zakryłam twarz rękami.

– Babciu, babciu, nic ci nie jest? Próbowałem ci powiedzieć, że to jest rower do trików. Nie ma hamulców!

Z pomocą wnuka wygrzebałam się z krzaków. Spodnie były zrujnowane, miałam podrapaną twarz i ręce, ale nic mi na szczęście nie było. Ominęłam Maćka i udając, że nic się nie stało, poszłam do domu. Kasia westchnęła, po czym podała mi plaster i wodę utlenioną.

Rok później mój wnuk przerzucił się na deskorolkę. Spróbowałam raz. Udało mi się ustać bez trzymania się ściany kilka sekund. O ruszeniu nie było mowy. Szybko zrozumiałam, że to na pewno nie jest sport dla mnie.

Ale niestety, ludzie z wiekiem wcale nie mądrzeją. No, może inni. Ale nie ja.

Pół roku temu Maćka zafascynowała hulajnoga. Do skateparku jeździł już sam, ale poruszał się na hulajnodze wszędzie: na spacerze, w drodze na zakupy czy do kina. Wyglądało, że to akurat wyjątkowo prosta sztuka. Oczywiście, strasznie mnie korciło, żeby spróbować. Ale nie przy Maćku, już się wystarczająco przed nim skompromitowałam…

Chodziła za mną ta hulajnoga przez kilka tygodni. Ale nie wiedziałam, skąd ją wziąć. Od Maćka nie pożyczę, do tego sklepu sportowego (jedynego w naszym miasteczku), gdzie próbowałam rolek, też przecież nie pójdę.

Miesiąc temu wracałam od koleżanki. Tego migającego szyldu: „Hulajnogi” nie mogłam przegapić. Uznałam, że to znak. Wjechałam na parking i weszłam do hangaru. Ekspedient, na oko nie miał jeszcze dwudziestki, otaksował mnie spojrzeniem i stracił zainteresowanie.

Zamknęłam oczy i ziuuu! Pojechałam

Na podłodze stały koło siebie kolorowe hulajnogi, takie same, jak miał Maciek. Wzięłam pierwszą z brzegu. Przesunęłam w lewo, w prawo. Ruszała się mięciutko, lekko. Tyle razy widziałam, jak mknie Maciek. To nie może być takie trudne. A i hamulce niepotrzebne, bo wystarczy z niej zeskoczyć i już. Raz kozie śmierć.

Można spróbować? – zawołałam.

Sprzedawca rozejrzał się po hangarze.

– Ale kto ma spróbować? – zapytał.

– No ja.

Ryżawy chłopak patrzył na mnie z rozdziawioną buzią.

– No nie wiem… Jak pani chce…

Mina sprzedawcy zamiast zasiać we mnie wątpliwości, jeszcze mnie zmotywowała. Wyprowadziłam hulajnogę na parking. Czułam na plecach wzrok tego chłopaka. Postawiłam jedną nogę na podeście i lekko odepchnęłam się drugą. Hulajnoga leciutko przesunęła się do przodu. A ja ciągle żyłam. Ośmielona – odepchnęłam się odrobinę mocniej. Super. Po kilku podejściach w końcu odważyłam się i po zamaszystym odepchnięciu postawiłam na podeście drugą nogę. Jechałam! Wprawdzie tylko kilka sekund, ale zawsze. Byłam z siebie taka dumna.

Na końcu parkingu przestawiłam hulajnogę w drugą stronę (jak na niej zakręcać jeszcze nie wiedziałam). Odepchnęłam się raz, drugi. Stanęłam prosto i przymknęłam oczy. Czułam wiatr we włosach. Było cudownie. Otworzyłam oczy, zdążyłam tylko zobaczyć mężczyznę wyjmującego wielki pakunek z bagażnika auta i straciłam równowagę. Przez chwilę chybotałam się w lewo i w prawo, i w końcu runęłam jak długa prosto pod nogi tego faceta.

– Nic się pani nie stało? – mężczyzna odstawił paczkę i pochylił się nade mną.

Usiadłam na asfalcie. Piekło mnie kolano, bolała ręka i podarłam spódnicę.

Najbardziej ucierpiała moja duma

– Nie, skąd, wszystko dobrze – wydusiłam z siebie, choć czułam, że prawa ręka w nadgarstku zaczyna mi puchnąć.

Mężczyzna chciał mi pomóc wstać i złapał mnie za rękę. Prawą. Chciał pomóc. Skrzywiłam się z bólu.

– Ojej, a jednak. Proszę się o mnie oprzeć, o tak…

Byłam purpurowa ze wstydu, ale sama nie dałabym rady wstać. Z trudem dźwignęłam się na nogi.

– Jasiek, chodź tutaj! – zawołał mój wybawiciel.

Z hangaru wybiegł ryży sprzedawca.

– Ojej, panie Konradzie, co się stało?

– Na razie zabierz hulajnogę. I poszukaj apteczki – zaordynował pan Konrad.

Wszystko mnie bolało, ale nie umknęło mojej uwadze, że to bardzo przystojny facet. Wysoki, wysportowany, lekko szpakowaty. I do tego wyśmienicie pachniał.

Zaprowadził mnie za zaplecze. Posadził na krześle i podał szklankę wody.

– Jestem właścicielem tego sklepu. Konrad Nowaczyk – przedstawił się. – Przepraszam za Jaśka. Nie powinien był dawać pani tej hulajnogi. A tym bardziej pozwolić pani samodzielnie na niej jeździć. To hulajnoga do trików, dla wyczynowców. Nie do nauki. Ale wie pani, te dzisiejsze dzieciaki… Czasem zachowują się, jakby mózg służył im tylko do obsługi smartfonów.

– Beata – przedstawiłam się. – To nie jego wina, sama się prosiłam. Nic nie powiedziałam, że nigdy nie jeździłam na hulajnodze – wyznałam.

– Z całym szacunkiem… – Konrad oderwał się na chwilę od apteczki, w której grzebał, i spojrzał na mnie. – Ale powinien się chłopak domyślić.

Nie wytrzymałam i pomimo bólu zaczęłam się śmiać. Wyobraziłam sobie, jak musiałam tam na tym parkingu wyglądać. Właściciel sklepu próbował przez grzeczność zachować powagę, ale w końcu nie wytrzymał. Po chwili oboje rechotaliśmy zgodnie. Na zaplecze zajrzał zaniepokojony Janek. Popatrzył na nas, przewrócił oczami i zamknął drzwi. Na pewno uznał, że starzy zwariowali.

– No, muszę przyznać, że widok był nietuzinkowy. Nagle zobaczyłem panią pędzącą prosto na mnie. Rozwiane włosy, furkoczący szal. A na twarzy ekstaza, która w momencie, gdy hulajnoga zaczęła się chybotać, zaczęła się zamieniać w przerażenie. Naprawdę, ta mina… a potem szeroko rozłożone ręce i lot… No, słowo daję…

Czułam się jak idiotka, ale i tak nie mogłam przestać się śmiać. Jakby ten obrazek dotyczył zupełnie kogoś innego. Gdy się w końcu uspokoiliśmy, pan Konrad zdezynfekował mi kolano i zakleił plastrem. Potem złapał mnie lekko za nadgarstek. Delikatnie pokręcił moją ręką w lewo i w prawo.

– Raczej tylko zwichnięty, ale lepiej prześwietlić. Pani tu przyjechała samochodem? Nie da pani rady prowadzić. Podwiozę panią do szpitala. Samochód będzie tu bezpieczny.

Zaczęłam protestować.

Nie chcę robić kłopotów, zadzwonię po taksówkę. Już stracił pan przeze mnie wystarczająco dużo czasu.

– Proszę nie żartować. Mój interes sam się prowadzi, mam przecież kompetentnego pracownika – pan Konrad mrugnął do mnie porozumiewawczo.

Poddałam się. Pojechaliśmy do szpitala. Po prześwietleniu okazało się, że diagnoza pana Konrada była trafna.

– Zwichnięcie. Proszę kupić ortezę na nadgarstek i nosić ją przez dwa tygodnie. Rękę trzeba chłodzić trzy razy dziennie. I najlepiej nosić na temblaku – zawyrokował młody lekarz.

Znajomość rozwija się obiecująco…

Podjechaliśmy do apteki. Kupiłam opaskę, temblak i żelowe opatrunki chłodzące. Potem pan Konrad odwiózł mnie pod sam dom. Wtedy zorientowałam się, że w bagażniku swojego auta zostawiłam siatkę z kosmetyczką i książką. Pan Konrad chyba czytał w moich myślach.

– Może da mi pani kluczyki do samochodu, to je przyprowadzę wieczorem.

Zawahałam się. Przecież ja tego gościa nie znam!

– Ale jak pani woli, żeby ktoś z rodziny podjechał, to będę w pracy do 20 – dodał.

Chyba naprawdę był telepatą! Z rodziny? Musiałabym się przyznać córce i zięciowi, co znowu wymyśliłam. W życiu! – przeraziłam się.

– Ojej, gdyby naprawdę był pan tak miły… Zostawiłam tam parę drobiazgów w bagażniku. Wie pan, nic ważnego, ale trudno bez nich żyć – uśmiechnęłam się słodko.

Pokiwał głową, wziął kluczyki i sobie poszedł. Wrócił koło 20.

– Proszę, przyniosłem z bagażnika, jeśli jest tam coś jeszcze, to zejdę – wręczył mi moją siatkę.

– Dziękuję. I zapraszam na kawałek ciasta. Tylko musi pan sam pokroić. Lewą ręką zupełnie mi nie idzie – wycofałam się do kuchni.

Mój gość przez chwilę czymś dziwnie szurał w przedpokoju, ale nie sprawdzałam, co robi. Poszedł za mną do kuchni i pokroił placek.

– Może kieliszek wina? Napijemy się za mój sukces sportowy. Kolejny…

– Kolejny? No, to chyba musi mi pani opowiedzieć o poprzednich. A wina chętnie, przecież nie będę już prowadził.

Jedliśmy, piliśmy, rozmawialiśmy. Gość, ku mojemu zadowoleniu, nigdzie się nie spieszył. Chyba dobrze czuł się w moim towarzystwie. Po otworzeniu drugiego wina przeszliśmy na ty.

Moich opowieści o rowerze czy rolkach słuchał z rozbawieniem

Sam zrewanżował się historyjką o swoim nieudanym podejściu do jazdy konnej.

– To był podobno najłagodniejszy koń w stadninie. Nie wiem, czym mu podpadłem. Ile razy wdrapałem się na jego grzbiet, to stawiał sobie za punkt honoru, żeby mnie zrzucić. I na dodatek za każdym razem wyczekał, aż będziemy koło błota albo kupy gnoju. I wtedy: hyc! Poddałem się po 40 minutach.

– Ej, nie wierzę. Pewnie mówisz to tylko, żebym nie czuła się fajtłapą – zauważyłam, ale i tak śmiałam się do rozpuku.

– Nie, skąd! Ale teraz mam dla ciebie niespodziankę. Poczekaj.

Konrad wyszedł do przedpokoju. Po chwili wprowadził do salonu hulajnogę. Inną niż ta, na której się wywróciłam. Była srebrna i miała dużo szerszy podest i wysoką kierownicę.

– To jest sprzęt dla początkujących. Do jazdy rekreacyjnej, nie do trików. Na tej hulajnodze na pewno się nauczysz jeździć. Ale oczywiście nie teraz. Niech postoi i poczeka, aż zagoi ci się ręka. W pakiecie jest nauka. Z najlepszym instruktorem, jakiego znam.

Konrad zerwał się i wskazując na siebie, wykonał dworski ukłon. Bardzo mi się spodobała ta propozycja. Szczególnie, że oznaczała to, że jeszcze się spotkamy.

Konrad dotrzymał słowa. Po trzech tygodniach zabrał mnie do parku, gdzie był miękki, tartanowy tor. Pokazał mi, jak skręcać, jak hamować. Po godzinie śmigałam już po parku jak stary wyjadacz.

– No, to już wiesz, że potrafisz. Myślę, że jak zajedziesz na niej po bułki do sklepu, to zrobisz furorę.

Zachichotałam na samą myśl o minach sąsiadek i ekspedientek.

– Ale może w weekend wybierzemy się na wycieczkę? – zaproponował Konrad. – Bardziej tradycyjnymi środkami lokomocji. Bo jak pamiętam, na rowerze z hamulcami radzisz sobie?

Skwapliwie przytaknęłam i uśmiechnęłam się szeroko. Ta znajomość zaczęła się rozwijać w kierunku, który bardzo mi się podobał. Co mi tam, jazda na hulajnodze nie może być trudna. Nawet trzylatki już sobie radzą!

Reklama

Beata, 59 lat

Reklama
Reklama
Reklama