„Zamiast samotnej Wigilii wybrałem pomoc potrzebującym. Przypadkowy wolontariat odmienił moje życie”
„Przez przypadek, przeglądając jakieś ogłoszenia, trafiłem na informację od miasta – że potrzebują rąk do pomocy przy wigilijnej kolacji dla samotnych. Że można przyjść, pomóc, rozdać barszcz, pogadać z kimś, kto ma jeszcze mniej niż ty. Pomyślałem: a co mi szkodzi? To było najlepsze, co mogłem zrobić”.

- Redakcja
Nie jestem typem, który robi sobie selfie przy choince i wrzuca życzenia do internetu. Nigdy nie byłem. A już na pewno nie w tym roku.
– No i co teraz, Kamilu? – powiedziałem sam do siebie, siedząc przy kuchennym stole, jakbym miał komuś zadać to pytanie.
Plan był prosty. Mama, brat, jego dzieciaki, śmiech, karp, barszcz i kłótnia o politykę. Wigilia jak z kartki świątecznej. Ale dwa dni przed wyjazdem mama zadzwoniła, ledwo mówiąc przez telefon – zachorowała. Grypa. A że brat utknął w Anglii przez odwołane loty, zostałem sam.
I tak oto facet po trzydziestce, z własnym mieszkaniem, bez psa, bez kota, bez żywej duszy w zasięgu ręki, miał spędzić święta z telewizorem i pizzą mrożoną. Brzmi jak dramat pokolenia? Może. Ale dla mnie to było coś więcej.
Bo gdy jesteś sam, zupełnie sam – to święta nie są dla ciebie. One są dla rodzin, dla dzieci, dla tych, co mają kogoś, komu mogą kupić niepotrzebny prezent. Dla mnie były tylko tłem. Migającymi światełkami, które przypominały o wszystkim, czego nie mam.
A potem przyszedł impuls. Nie chciałem być jednym z tych, co topią samotność przy Kevinie. Przez przypadek, przeglądając jakieś ogłoszenia, trafiłem na informację od miasta – że potrzebują rąk do pomocy przy wigilijnej kolacji dla samotnych. Że można przyjść, pomóc, rozdać barszcz, pogadać z kimś, kto ma jeszcze mniej niż ty.
Pomyślałem: a co mi szkodzi? Przez dziesięć minut patrzyłem na formularz zgłoszeniowy. Myszka zawisła nad „Wyślij”. W sercu bunt – po co, po co ci to, Kamil? Znowu chcesz się rozczarować? Ale coś we mnie drgnęło. Może to był głos mojej matki, który kiedyś mi powiedział, że nawet z pustego można komuś nalać ciepła. Kliknąłem.
Pierwsze spotkanie
Przyszedłem dziesięć minut wcześniej, bo nie lubię się spóźniać, zwłaszcza gdy nie wiem, gdzie dokładnie mam iść ani co dokładnie robić. Na miejscu panował już lekki rozgardiasz. Stoły rozstawione równo w dwóch rzędach, białe obrusy, jakieś stroiki zrobione chyba przez dzieci. Ludzie w czerwonych fartuchach biegali między kuchnią a salą, niosąc termosy, tace, dzbanki z kompotem.
Stanąłem z boku, trochę zdezorientowany, z dłońmi w kieszeniach. Nikt mnie nie zaczepiał, co tylko potęgowało uczucie, że zrobiłem błąd. Już miałem się odwrócić i udawać, że tylko zajrzałem, gdy usłyszałem głos obok siebie.
– To ty jesteś ten nowy Święty Mikołaj?
Odwróciłem się i zobaczyłem kobietę z burzą ciemnych włosów spiętych niedbale klamrą, która wyglądała, jakby miała wybuchnąć śmiechem, zanim jeszcze ja zdążę cokolwiek powiedzieć.
– Nie wyglądasz na wolontariusza – dodała, opierając się biodrem o stolik z kubkami i mandarynkami.
– A ty na kogo wyglądasz? – zapytałem, trochę z przekory, a trochę dlatego, że nie lubię być oceniany od razu.
– Na kogoś, kto miał dość świąt z kotem i telewizją – odpowiedziała bez chwili zawahania. – Wymyśliłam sobie, że jak przyjdę tu, to będzie jakoś inaczej. Nawet jeśli głupio.
Chciałem coś odpowiedzieć, ale wtedy pojawiła się starsza kobieta w zielonym fartuchu i z notesem w dłoni. Szybkim krokiem podeszła do nas i z autorytetem spojrzała na nas oboje.
– Rozmowy przy barszczu zostawcie na potem, dzieciaki. Ty – wskazała na mnie – idziesz do kuchni po termosy z barszczem. Ty – zwróciła się do Sylwii, jak się później dowiedziałem – masz pierogi i ciastka.
Sylwia puściła do mnie oko i ruszyła w swoją stronę. Ja, choć nadal nie wiedziałem, co dokładnie robić, poszedłem za wskazówkami. W kuchni było ciepło, pachniało wigilijnie – grzybami, makiem, goździkami. Zabrałem termosy, próbując wyglądać, jakby to nie był mój pierwszy raz.
Wróciłem na salę, gdzie już powoli pojawiali się pierwsi goście. Starsi panowie w wypłowiałych kurtkach, kobiety o zmarzniętych dłoniach, młodzi, którzy usiłowali udawać, że przyszli tu przez przypadek. Kiedy przechodziłem z barszczem między stołami, spojrzałem w stronę Sylwii. Układała ciastka na paterze i rozmawiała z jedną z kobiet. Gdy poczuła moje spojrzenie, odwróciła się i uśmiechnęła. Taki zwykły uśmiech, ale był w nim jakiś rodzaj lekkości, który sprawił, że po raz pierwszy od dawna poczułem się... normalnie.
Nie było w tym nic szczególnego. Ani romantycznego. Ot, wspólny dyżur przy wigilijnej kolacji dla nieznajomych. Ale w tym świątecznym zamieszaniu, między pierogiem a barszczem, między rozlaniem kompotu a przetarciem stołu, zdarzyło się coś, co przypomniało mi, że może nie jestem aż tak oderwany od ludzi, jak myślałem.
Po prostu przytaknąłem
Goście wyszli powoli, niektórzy jeszcze długo stali przy drzwiach, jakby nie chcieli wracać do chłodnego świata za oknem. Zostały puste talerze, rozsypane okruszki i cisza, która nagle wydała się głośniejsza niż cały gwar przed chwilą.
Pomagaliśmy sprzątać. Ja zbierałem talerze, Sylwia segregowała sztućce. Co jakiś czas nasze dłonie spotykały się przy jakimś półmisku albo serwetce. Nic wielkiego, ale zauważałem to. I ona chyba też.
Kiedy inni zaczęli się rozchodzić, pani Jadzia podeszła do nas z uśmiechem zmęczonym, ale zadowolonym.
– Bardzo dziękuję. Naprawdę się spisaliście. Tylko zamknijcie za sobą drzwi, dobrze?
Zostaliśmy sami. Sylwia poprawiła sweter, który miała przewiązany w pasie, i rozejrzała się po sali.
– To było... lepsze niż się spodziewałam – powiedziała cicho.
– Myślałem, że będzie gorzej. Że poczuję się jak intruz. A jakoś... nie czułem – odpowiedziałem, unosząc ramiona.
Spojrzała na mnie przez chwilę, jakby czegoś szukała w mojej twarzy. Potem zapytała:
– Masz ochotę się przejść?
Nie zastanawiałem się. Po prostu przytaknąłem. Wyszliśmy razem w noc.
Miasto było zaskakująco ciche. Światła lamp odbijały się w cienkiej warstwie śniegu, który zaczął prószyć niespiesznie. Przeszliśmy przez rynek, mijając rozświetlone choinki i niedobitki świątecznych spacerowiczów. Skręciliśmy w boczną uliczkę, gdzie był tylko jeden kiosk, zamknięty, ale obok niego stała budka z gorącymi napojami.
Kupiliśmy dwa kubki. Usiadła na ławce pod daszkiem, ja obok.
– Nie wierzę w przypadki – powiedziała, patrząc gdzieś przed siebie. – Skoro się tu spotkaliśmy, to coś znaczy.
– Może że oboje nie umiemy siedzieć sami w domu – odpowiedziałem, zerkając na nią.
– Albo że mamy serce do rozdania.
Zamilkłem. Długo.
– Nie wiem, czy jeszcze mam.
– To może spróbujemy razem poszukać?
Powiedziała to tak naturalnie, jakby pytała, czy idziemy dalej w prawo czy w lewo. Ale w tych kilku słowach było coś, co mnie uderzyło. Odwróciłem się do niej. Patrzyła prosto na mnie. Bez uśmiechu, ale i bez napięcia.
Nie odpowiedziałem od razu. Nie musiałem. Ona też nie czekała na deklaracje. Piliśmy herbatę w ciszy. A śnieg sypał coraz mocniej. I w tej zwyczajnej chwili, w tej zwykłej rozmowie, coś się we mnie wyciszyło.
Nowy dzień
Obudziłem się wcześnie, ale nie dlatego, że coś mnie zbudziło. Po prostu otworzyłem oczy i od razu wiedziałem, że to nie będzie zwykły dzień. Przez moment leżałem nieruchomo, próbując sobie przypomnieć szczegóły z wczorajszego wieczoru. Nie dlatego, że było ich za dużo. Przeciwnie – było ich mało, ale każde coś znaczyło. Śnieg, herbata, jej spojrzenie, to jedno zdanie, które powiedziała na koniec: „To może spróbujemy razem poszukać”.
Zanim jeszcze wstałem z łóżka, sięgnąłem po telefon. Niby tylko po to, żeby sprawdzić godzinę, ale tak naprawdę miałem ochotę napisać. „Dziękuję za wczoraj. Chyba było mi to potrzebne”. Wysłałem. Krótko. Bez ozdobników.
Potem zrobiłem sobie kawę. W kuchni było chłodno, ale nie przeszkadzało mi to. Chodziłem z kubkiem od okna do drzwi, jakby czekając, aż telefon się odezwie. Minęło pół godziny. Nic. Godzina. Cisza. Zacząłem się zastanawiać, czy się nie zagalopowałem. Może to było tylko takie świąteczne uniesienie, coś, co działa tylko raz w roku.
Koło południa już prawie zapomniałem, że czekam. Wtedy telefon zadzwonił.
– Cześć – usłyszałem jej głos. – Nie odpisywałam, bo byłam z mamą na cmentarzu. Co roku idziemy tam razem. Wiesz, straciłam tatę tuż przed świętami. Trochę to zawsze wraca.
– Fajnie, że dzwonisz. Myślałem, że to była jednorazowa magia – powiedziałem, zanim zdążyłem się ugryźć w język.
– A jeśli tak, to może warto ją jeszcze raz powtórzyć?
– Tylko razem.
– W dwójkę magia ma większy sens.
Zamilkliśmy oboje, ale w tej ciszy nie było niezręczności. Umówiliśmy się na spacer drugiego dnia świąt. Bez żadnych wielkich planów. Po prostu przejść się, pogadać. Ale dla mnie to znaczyło więcej, niż chciałem przyznać nawet sam przed sobą.
Kiedy się rozłączyliśmy, usiadłem przy stole i przez chwilę patrzyłem w pusty ekran. Nie czułem się już tak samotny. Bałem się, jasne. Każdy się boi, kiedy coś może się znowu zmienić. Ale tym razem miałem w sobie trochę nadziei. I to wystarczyło, żeby się uśmiechnąć.
Rok później...
Zegar w kuchni właśnie przeskoczył na osiemnastą, a ja kończyłem przyprawiać barszcz. Niby zwykła czynność, ale miałem wrażenie, że to jakaś osobista ceremonia. Z pokoju dobiegały dźwięki kolęd, które Sylwia puściła na winylu.
– Pamiętasz pierwszy barszcz? – zapytała, wchodząc do kuchni z girlandą lampek, które z jakiegoś powodu postanowiła rozwiesić nad oknem.
– Najlepszy, bo z tobą – odpowiedziałem bez zastanowienia.
Uśmiechnęła się tak, jak zawsze, gdy mówiłem coś prostego, ale prawdziwego. Podeszła i poprawiła mi kołnierz koszuli.
– Następne święta też będą nasze?
– Każde. Dopóki nie zgubimy siebie.
Zaraz po kolacji dla samotnych, którą zorganizowaliśmy razem z panią Jadwigą, wróciliśmy do domu z czerwonymi policzkami, przemoczeni od śniegu i zmęczeni do granic. Ale to było dobre zmęczenie, takie, które zostaje w ciele jak ciepło.
Sylwia rzuciła się na kanapę, a ja nalałem nam herbaty z imbirem. Przez okno widać było światła miasta i kilka zagubionych sylwetek, które szły z siatkami z prezentami. Siedzieliśmy w ciszy, bez pośpiechu. W telewizorze leciał jakiś stary film, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Nie potrzebowaliśmy choinki większej niż metr dwadzieścia. Nie potrzebowaliśmy też prezentów, bo wszystko, co trzeba, mieliśmy. U siebie. W tym zwykłym, trochę niedopasowanym, ale naszym świecie.
Minął rok. Tylko rok. A ja miałem wrażenie, że jestem zupełnie gdzie indziej niż wtedy. Sam, przed komputerem, z pizzą na zamówienie i ochotą, żeby przespać święta. Teraz wszystko było inne. I ja byłem inny. To, co miało być chwilowym oddechem od samotności, stało się początkiem. Nie planowaliśmy tego. Nie umawialiśmy się, że zrobimy z tego coś więcej. Po prostu zaczęliśmy. I zostaliśmy.
Dziękuję za ten „przypadek”
Rok temu, tego samego dnia, siedziałem przy pustym stole i patrzyłem w ekran telefonu. Próbowałem udawać, że mi to nie przeszkadza. Że jestem dorosły, że samotność to po prostu stan, który mija, jak przeziębienie. Nie mijała. Była cicha, uporczywa i kleiła się do mnie jak zimny śnieg do butów. Tylko że wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to właśnie z niej może coś wyrosnąć.
Bo życie nie daje nam tego, co chcemy. Ale czasem podsuwa coś, czego naprawdę potrzebujemy. Kiedy już przestaniemy się szarpać z rzeczywistością i pozwolimy sobie być tacy, jacy jesteśmy – bez udawania, bez kombinowania – nagle coś się zmienia.
Nie wiem, czy można nazwać to przeznaczeniem. Może bardziej zbiegiem okoliczności, może przypadkiem. Ale Sylwia powiedziała wtedy, że w przypadki nie wierzy. Może miała rację. Nie miałem pojęcia, kim jest, ale od razu poczułem, że nie chcę się już wycofać.
Dziś patrzę, jak wiesza ostatnie lampki, uważnie, z taką samą troską, z jaką mówi o wszystkim, co ważne i co nie. I mówię sobie w myślach: już nigdy nie chcę być sam w święta. Już nie muszę.
Kamil, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż zajadał się smażonym karpiem teściowej, a na moje potrawy nawet nie spojrzał. Aż było mi siebie żal”
- „Matka kazała mi wrócić na święta z Londynu. A w Wigilię przy opłatku rzuciła mi w twarz, że jestem dla niej nikim”
- „Tata niespodziewanie odszedł, a razem z nim z naszego domu zniknęła cała magia świąt. To jednak nie było najgorsze”