Reklama

Nie wiem, czy ktokolwiek może się przygotować na to, czym naprawdę jest macierzyństwo. Niby czytałam książki, słuchałam podcastów, oglądałam vlogi o porodzie i pieluchach, ale nic, zupełnie nic nie oddaje tej rzeczywistości, tej mieszanki absolutnego wycieńczenia i wszechogarniającej miłości, która wciąga i nie puszcza.

Reklama

Byłam wykończona

Po porodzie byłam jak w bańce – półprzytomna z braku snu, przesiąknięta zapachem kremu do pupy. Wszystko kręciło się wokół naszego syna. Dzień i noc przestały istnieć jako oddzielne jednostki czasu. Liczyło się tylko to, czy on właśnie je, śpi, płacze, ma czkawkę i czy ja śpię, czy znowu nie śpię, i czemu nie śpię, skoro on właśnie śpi.

Tomek był z nami na początku. Pomagał, przynosił wodę, przykrywał mnie kocem, kiedy zasypiałam na sofie z dzieckiem na piersi. Ale z każdym dniem coś się w nim zmieniało. Jego spojrzenie coraz częściej wędrowało nie na mnie, tylko gdzieś obok. Jego dłonie, wcześniej tak czułe i obecne, stawały się coraz bardziej niecierpliwe.

Nie myślałam wtedy o tym za dużo. Może nie chciałam, może nie miałam siły. Wydawało mi się, że skoro przychodzi wieczorem, skoro całuje naszego syna na dobranoc, to wszystko jest jeszcze w porządku. Przymyka się oczy na różne rzeczy, kiedy cały świat kręci się wokół maleńkiego człowieka, który bez rodziców nie przeżyje ani chwili.

Któregoś dnia usiedliśmy do kolacji jak zwykle. Tomek zjadł szybko, niemal nie patrząc na mnie.

Coś się zmieniło

Przez chwilę myślałam, że może coś go boli, może miał ciężki dzień, ale nie zapytał mnie, jak się czuję, nie spojrzał na syna, który spał w bujaczku obok stołu.

– Nie ogarniam tych emocji – powiedział nagle, przerywając ciszę. – Muszę przewietrzyć głowę.

Podniosłam wzrok znad talerza. Nie zrozumiałam.

– Co masz na myśli? – zapytałam cicho.

Wzruszył ramionami i unikał mojego spojrzenia.

– Po prostu… tego jest za dużo. Dziecko, dom, wszystko się zmieniło. Chyba nie jestem na to gotowy.

Zrobiło mi się zimno. Nie dlatego, że coś konkretnego powiedział. Raczej przez to, co usłyszałam między słowami. Wstał, włożył kurtkę i bez słowa wyszedł.

Wiedziałam, że coś się psuje. Powoli, dzień po dniu. Przestał mnie dotykać, patrzeć z czułością. Wieczorami, zamiast przytulać się na kanapie, wychodził. Mówił, że musi pobiegać, że idzie do kolegi, że chce po prostu posiedzieć sam. A ja wciąż go tłumaczyłam przed sobą, przed innymi. Że zmęczony, że każdy inaczej przeżywa ojcostwo, że on też potrzebuje czasu.

Podejrzewałam coś

Zaczęło się niepozornie. Wrócił później niż zwykle, choć mówił, że idzie tylko na siłownię. Zegar wskazywał prawie jedenastą, a ja wciąż siedziałam w kuchni, próbując nie przysypiać. Mały spał, w końcu się poddał po długim, niespokojnym dniu. A ja? Ja nie umiałam zasnąć, dopóki go nie było.

Gdy usłyszałam klucz w zamku, poczułam ulgę. Ale ta ulga zniknęła sekundę po tym, jak przekroczył próg.

– Gdzie byłeś? – zapytałam spokojnie, choć głos drżał mi lekko.

– Mówiłem, siłownia – rzucił, zdejmując buty.

Zamknęłam oczy. Wzięłam głęboki wdech. Pachniał obco. Nie tym znajomym zapachem potu i żelu pod prysznic, tylko jakimiś perfumami, których nigdy wcześniej u niego nie czułam. I nie był spocony. Był świeży. Zbyt świeży jak na dwugodzinny trening.

– Dziwnie pachniesz – powiedziałam. – Na pewno byłeś na siłowni?

Spojrzał na mnie ze zmęczeniem, jakby moje pytania były czymś niewygodnym, czymś, czego nie miał ochoty przerabiać.

– O co ci chodzi, Anka? Chcesz mnie przesłuchiwać? Byłem, gdzie mówiłem. Przestań się doszukiwać.

Zaniepokoiłam się

– Nie doszukuję się – odparłam. – Po prostu to się powtarza. Wracasz późno. Prawie się mijamy. Nie wiem już, gdzie jesteś.

– Mam się tłumaczyć z każdej minuty? – jego głos stał się szorstki. – Przecież nie robię nic złego. Mam prawo do odrobiny oddechu. Ty siedzisz cały dzień z dzieckiem, ja pracuję i jeszcze muszę się tłumaczyć?

Westchnęłam. Wiedziałam, że nie ma sensu ciągnąć tej rozmowy. Niczego bym nie wyciągnęła. A jednocześnie coś w środku mnie już wtedy zaczęło się kruszyć. To nie była zazdrość. To było przeczucie, ciche, ostre jak drzazga pod paznokciem. Nie miałam dowodów. Tylko intuicję. A ona, niestety, nigdy mnie nie zawiodła.

Wyszłam na spacer z małym wcześniej niż zwykle. Pogoda była ładna, a on marudził od rana. Miałam nadzieję, że powietrze go uspokoi. Przeszliśmy się alejkami parku, a potem, zupełnie bez planu, skręciłam w stronę siłowni, tej, o której Tomek mówił od tygodni. I wtedy ich zobaczyłam.

Stali przy wejściu. Ona wysoka, zgrabna, w sportowych legginsach i kurtce. I mój Tomek. Śmiali się, rozmawiali blisko, jej ręka musnęła jego ramię. Nie zauważyli mnie.

Stałam przez chwilę, jak wryta. Potem odwróciłam się i ruszyłam z powrotem, pchając wózek automatycznie, z sercem dudniącym w uszach. Nie zrobiłam sceny. Nie podeszłam. Nie krzyczałam. Po prostu zamilkłam.

Podjęłam decyzję

Tydzień później spakowałam jego rzeczy. Wrócił jak gdyby nigdy nic. Gdy zobaczył torby, stanął jak wryty.

– Co to ma znaczyć?

Nie odpowiedziałam. Usiadłam na podłodze obok łóżeczka i gładziłam synka po plecach.

– Anka, porozmawiajmy. To nic nie znaczyło. To był tylko moment. Ja nie chciałem.

Podszedł, klęknął. Chwycił mnie za rękę.

– Błagam, nie rób tego. Popełniłem błąd. Przepraszam. Ale ja cię kocham.

Spojrzałam na niego. I nic nie poczułam. Ani gniewu, ani żalu. Tylko pustkę. Zmęczenie.

– Wyjdź.

Patrzyłam, jak zabiera torby, jak się waha przy drzwiach. Nie zatrzymałam go. Nie błagałam. Nie płakałam. Zamknęłam drzwi. Zostałam sama. Z dzieckiem, ciszą i sobą.

Pewnego poranka spojrzałam w lustro. Po raz pierwszy od miesięcy przyjrzałam się sobie naprawdę. Zmęczone oczy, twarz bez makijażu, włosy związane niedbale. Ale coś we mnie się obudziło.

Nie poczułam ulgi ani zwycięstwa. Ale poczułam, że mimo wszystkiego mogę żyć. I nie muszę szukać siebie w oczach mężczyzny, który od dawna nie potrafił patrzeć.

Anka, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama