Reklama

Nie narzekam. Pracę mam, dzieci zdrowe, dom ciepły. Agnieszka mówi, że to się liczy, a reszta to szczegóły. I może rzeczywiście tak jest, ale są wieczory, kiedy siedzę w samochodzie przed blokiem, gaszę silnik i… po prostu nie chce mi się wychodzić. Słucham radia, udaję przed sobą, że zaraz wejdę, ale coś mnie trzyma. To coś trudno nazwać. Niby wszystko gra – Agnieszka ogarnia dom, dzieci mają codziennie ciepły obiad, rachunki zapłacone, plan dnia dopięty na ostatni guzik, ale ja… Ja się w tym wszystkim coraz częściej duszę.

Kiedyś żartowaliśmy z tego zeszytu. Ot, jej sposób na trzymanie budżetu w ryzach. Każdy wydatek – zapisany, zaklasyfikowany, opatrzony datą i kwotą. Na początku nawet mi się to podobało. Było w tym coś uporządkowanego, ale teraz… Teraz ten zeszyt to symbol. Symbol tego, jak bardzo nasze życie stało się tabelką. Kupiłem dziś kawę na mieście – dziewięć złotych i dwadzieścia groszy. Już wiem, że jak wejdę do domu, Agnieszka mnie o to zapyta. I że jeśli nie dam paragonu, będzie dopisek: „brak potwierdzenia – prawdopodobnie strata”. Strata. Jakbym ja sam był stratą, jeśli nie zmieszczę się w budżecie.

Drażniło mnie to na maksa

– Co tam masz? – Agnieszka spojrzała na mnie podejrzliwie, jak tylko wszedłem do mieszkania.

Zdjąłem kurtkę, próbując ukryć torbę z nową koszulką.

– Koszulkę sobie kupiłem. Taka zwykła, w promocji – rzuciłem, jakby to miało coś zmienić.

– A paragon? – zapytała, sięgając po zeszyt, który leżał na kuchennym blacie.

Zacisnąłem usta.

– Wyrzuciłem. Nawet nie wiem, czy go wziąłem – skłamałem.

Wciągnęła powietrze przez zęby, jakby coś ją zabolało. Otworzyła zeszyt, wpisała coś i dopisała na marginesie: „brak dowodu zakupu”.

– Naprawdę musimy wszystko zapisywać? – zapytałem zirytowany. – Czasem czuję się, jakbyś prowadziła ewidencję, nie małżeństwo.

– Nie przesadzaj, Tomek. To się nazywa dojrzałe zarządzanie. Gdyby wszyscy tak robili, nie byłoby tylu rozwodów.

Wpatrywałem się w nią, jakby mówiła w obcym języku. Dla niej to była matematyka. Dla mnie – policzek. Co miesiąc sprawdzanie słupków, podkreślanie czerwonym markerem „zbędnych” wydatków. Napój ze stacji: zbędny. Kawa z automatu: zbędna. Czekolada dla Igi bez konsultacji: zbędna. Siedziałem na kanapie i patrzyłem w sufit. Czy wszystko, co robię, musi mieć pokwitowanie? Czy ja też potrzebuję dowodu, że mam prawo coś kupić, oddychać, być sobą? Bo zaczynałem czuć, że bez paragonu nawet moje emocje są nieważne.

Nie było mi do śmiechu

– No weź, stary. Ty nie masz żony, tylko księgową z VAT-em – zaśmiał się Kuba, mieszając cukier w kubku z firmowym logo.

– Serio, czasem się zastanawiam, czy nie powinienem mieć pieczątki – mruknąłem. – „Tomasz K., obiekt nadzoru księgowego, wydatki do 20 zł bez zatwierdzenia”.

Kuba wybuchnął śmiechem, ale mi jakoś nie było do śmiechu.

– A wiesz, że raz wpisała do zeszytu prezent, który kupiłem tobie? Długopis za trzy dyszki. Pod „koszty towarzyskie”, z dopiskiem: „niekonsultowane”.

– Jezus Maria... – Kuba aż się zakrztusił.

– No – pokiwałem głową. – Czuję się, jakby każda moja decyzja była na próbę. Że jak przekroczę budżet, to zaraz egzamin poprawkowy z życia w rodzinie.

– A może... – zaczął Kuba, po czym zawahał się – ...może ona tak próbuje ogarniać swoje lęki? No wiesz, wszystko pod kontrolą, bo może się boi, że się wszystko rozleci?

Zamilkłem. Bo właśnie – kto się bardziej zmienił? Ja? Czy ona? Kiedyś Agnieszka była spontaniczna. Lubiła zjeżdżać z głównych dróg, robić niespodzianki. A teraz? Niespodzianką było to, że kupiłem drożdżówkę bez zgłoszenia. Kiedy to się stało? Patrzyłem na parujący kubek i poczułem coś dziwnego. Żal, ale nie do niej. Do siebie. Że dałem się tak łatwo wciągnąć w ten system. Że z człowieka stałem się wyliczeniem.

To był cyrk, a ja jak ten pajac

– A to co? – usłyszałem, wracając z łazienki. Stała przy stole z notesem w rękach i uśmiechem, którego nie znałem.

– Karina wpadła na herbatę. Pokazałam jej zeszyt – powiedziała, jakby to było coś najzwyklejszego na świecie.

Karina, jej koleżanka od „rozsądnych kobiet i zimnych analiz”. Siedziała na kanapie, kręcąc palcem w szklance z cytryną.

– Zobacz, Tomek ma wpisane „kawa na stacji – 10,99, zbytek” – Karina zaśmiała się tak głośno, że aż Igusia w drugim pokoju się poruszyła.

– Serio? – podszedłem bliżej. – Serio siedzicie sobie tutaj i komentujecie moje wydatki?

Agnieszka uniosła brwi.

– Tomek, przecież to nic takiego. Karina tylko podziwia, że mamy wszystko pod kontrolą.

– Nie podziwia, śmieje się. I wiesz co? To nie jest kontrola, tylko cyrk. Ja się czuję jak pajac. Wystarczy, że kupię sobie coś bez meldunku i zaraz mam dopisek „niekonsultowane”.

– Przesadzasz. Ludzie mają gorsze problemy. To tylko sposób na lepsze gospodarowanie. Może właśnie dlatego inni się rozwodzą, a my mamy stabilizację.

Zamarłem. Stabilizacja. Czyli co? Jeśli nie masz prawa do błędu i kupienia sobie drożdżówki po pracy, to masz sukces? Odechciało mi się dyskusji. Patrzyłem, jak zamyka zeszyt i odkłada go na półkę, między książkę o samorozwoju a poradnik o zdrowych relacjach. I pomyślałem, że może ja po prostu nie pasuję już do jej układu.

Czułem, że się duszę

– Serio? Ona to wszystko zapisuje? – Iza spojrzała na mnie jak na chorego, ale z troską.

– Każdy wydatek. Z datą, kwotą, komentarzem. Jak nie dam paragonu, dopisuje „brak dowodu zakupu”. Jakby prowadziła kontrolę skarbową, nie małżeństwo.

Siedzieliśmy na jej balkonie, popijając herbatę. Było już chłodno, a i to, co we mnie siedziało, było zimne.

– Brzmi, jakbyś miał więcej poczucia winy niż miłości – powiedziała, prostując się. – To nie jest normalne, Tomek.

– A może ja nie jestem normalny? Może jestem zbyt rozlazły, zbyt emocjonalny? Może ona po prostu umie lepiej żyć?

Iza pokręciła głową.

– Nie, bracie. Znam cię od dziecka. Ty zawsze byłeś spokojny, ale jak już czułeś, że coś nie gra, to miałeś rację. A teraz? Siedzisz i się dusisz. Sam się w tym wszystkim rozmieniasz na drobne.

Spojrzałem na swoje dłonie. Suche, popękane od pracy i zimna. Jakby już nawet ciało wiedziało, że coś się ze mną dzieje.

– Czasem się zastanawiam – dodałem cicho – czy to życie, które mam, to normalność... czy dobrze zorganizowana pułapka.

Iza nic nie odpowiedziała. Tylko wyciągnęła rękę i ścisnęła moją dłoń. Chyba po raz pierwszy od dawna poczułem, że ktoś mnie widzi. Naprawdę widzi. Nie jak słupek w tabeli. Nie jako koszt. Jak człowieka.

Nie wiem, po co to robię

Zacząłem wypłacać gotówkę. Po stówce, czasem dwie, nigdy więcej. Chowam je w starym etui na okulary, którego nikt nie rusza. Leży głęboko w szufladzie z kablami, gdzie Agnieszka nawet nie zagląda. Nie wiem, po co to robię. Może to moja wersja wolności. Może to bilet. Jeszcze nie wiem – dokąd. Przy kolacji była napięta cisza. Tylko dzieci coś trajkotały, a my milczeliśmy. W końcu Agnieszka odłożyła widelec.

– Tomek, mogę zapytać o coś wprost?

Skinąłem głową, nie odrywając wzroku od talerza.

– Bilans się nie zgadza. Zabrakło kilkudziesięciu złotych. Masz coś do powiedzenia?

Wziąłem oddech. Krótki jak przed nurkowaniem.

– Nie wiem… Może gdzieś się zgubiły drobniaki. Może automat źle wydał resztę.

– Automat? – powtórzyła. – Dobrze. Zapiszę jako „brak wyjaśnienia”. Ale miej świadomość, że to wszystko wpływa na naszą ocenę miesięczną.

Naszą ocenę! Jakbyśmy byli jakimś projektem w firmie. Skinąłem głową i gryzłem dalej ziemniaka, który nagle stał się suchy jak papier. A potem... potem było cicho. I w tej ciszy poczułem coś dziwnego. Coś, co mnie zaskoczyło. Nie lęk, nie poczucie winy. Tylko... ulgę. Po raz pierwszy od dawna zrobiłem coś poza systemem. I choć to było małe, i głupie, i może nawet tchórzliwe – to było moje.

Tomek, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama