Reklama

Wielkanoc zawsze była dla nas raczej logistycznym przedsięwzięciem niż religijnym świętem. Od kilku lat już nie święciliśmy koszyczka, nie chodziliśmy na rezurekcję, a „Wesołego Alleluja” brzmiało przy naszym stole raczej jak uprzejma formułka niż akt wiary. Mimo to każdego roku pakowaliśmy się z mężem i Antkiem do samochodu i jechaliśmy na wieś, do mojej mamy. Było ciasno, głośno i pachniało domowym pasztetem, a w tle leciały pieśni z telewizji. Wiedzieliśmy, że nie uciekniemy od rozmów o kościele, o wartościach, o tym, „co wypada”. Ale do tej pory udawało się to wszystko jakoś zbyć uśmiechem i tematem zastępczym.

Reklama

Miałam nadzieję

W tym roku jechaliśmy drogą pełną dziur, a ja, zamiast się cieszyć, że zobaczymy rodzinę, czułam narastające napięcie. Antek siedział z tyłu, bujał się lekko w rytm muzyki z radia i trzymał swój koszyk z pisankami. Mąż milczał i nie odrywał wzroku od drogi. Rozmawialiśmy wcześniej o komunii syna, a raczej o jej braku. Wiedzieliśmy, że nie zapiszemy Antka do parafii. Nie czuliśmy tej potrzeby, nie chcieliśmy uczyć go rytuałów, które dla nas samych od dawna nie miały sensu. I obiecaliśmy sobie, że nie będziemy udawać. Nie będziemy grać w tę grę. Ale teraz, jadąc w stronę mojego rodzinnego domu, zaczynałam się zastanawiać, czy naprawdę jesteśmy gotowi na to, co może nas tam czekać.

Kiedy dotarliśmy, mama już krzątała się w kuchni. Na kuchence pyrkotał żur, a w piekarniku dopiekała się babka. Ciocia Maria podkładała drewno do kominka, wujek Leszek śmiał się głośno z jakiegoś dowcipu, a dzieciaki biegały po schodach w tę i z powrotem. Antek od razu do nich dołączył, co mnie ucieszyło – chciałam, żeby ten dzień był dla niego radosny, niezależnie od wszystkiego.

Złożyliśmy życzenia, uściski, całusy. Mama spojrzała na mnie, lekko unosząc brew – jakby już czuła, że coś będzie nie tak – ale nic nie powiedziała. Zasiedliśmy do śniadania. Na stole – jak zawsze – wszystko, czego trzeba: jajka, ćwikła, biała kiełbasa, mazurki. Mama dolała wszystkim barszczu do filiżanek, a wujek Janek rozlał symboliczną nalewkę. Przez chwilę było spokojnie, niemal sielsko.

Czułam się winna

Myślałam, że może się uda. Że może przejdziemy przez ten dzień bez zgrzytów, bez niepotrzebnych rozmów. Ale wtedy, po drugim jajku, ciocia Irena rzuciła od niechcenia.

— A Antek już chodzi na przygotowania do komunii, prawda? — zapytała, odwracając się lekko w moją stronę, z uśmiechem.

Wszyscy nagle zamilkli, choć udawali, że dalej jedzą. Wiedziałam, że to pytanie nie było przypadkowe. I wiedziałam też, że nie będę kluczyć.

— Nie, nie chodzi — odpowiedziałam spokojnie, starając się nie spuszczać wzroku. — Nie zapisaliśmy go.

Ciocia Irena zawiesiła widelec w połowie drogi do ust. Ktoś odchrząknął. Mama spojrzała na mnie, jakby nie dosłyszała, a potem odłożyła sztućce z takim impetem, że talerz przesunął się o kilka centymetrów.

Jak to nie? — zapytała powoli, głosem, który znałam z dzieciństwa. To był ten ton, który oznaczał, że za chwilę zrobi się naprawdę źle. — Przecież on już ma dziesięć lat.

— Tak — odpowiedziałam, zerkając na Antka, który zaczął się niespokojnie kręcić na krześle. — Ale nie czujemy takiej potrzeby.

Mama zaniemówiła na ułamek sekundy, ale tylko po to, by nabrać powietrza do płuc i wybuchnąć:

Co wy mówicie za herezje?! Jak to „nie czujecie potrzeby”? A kto go nauczy wiary, jeśli nie wy? Jak możecie tak wychowywać dziecko? Jak poganina!

Cisza w jadalni była absolutna. Nawet dzieci w przedpokoju zamilkły. Mąż chciał coś powiedzieć, uniósł lekko rękę, ale nie zdążył.

Wytknęli mnie palcami

— Mamo, my po prostu nie wierzymy w to wszystko — powiedziałam, spokojnie, choć w środku cała się trzęsłam. — Nie widzimy sensu w robieniu czegoś tylko dlatego, że wszyscy tak robią.

— Czyli co? Święta wam nie przeszkadzają? Jajeczka, mazurki, rodzinny stół? To można brać, a Boga nie?

Wielkanoc to też czas dla rodziny. To tradycja, wspólnota, chwila zatrzymania się — próbowałam tłumaczyć.

Ale mama już nie słuchała. Płakała. Prawdziwie, z żalem i złością, jakby odebrano jej coś najcenniejszego.

Wychowałam cię w wierze, a ty...

Zacisnęłam dłonie na serwetce, którą miałam na kolanach. Czułam spojrzenia wszystkich. Niektóre litościwe, inne pogardliwe. Tylko Antek, blady i cichy, patrzył na mnie z pytaniem w oczach, którego nie potrafiłam wtedy unieść. Mąż w końcu się odezwał. Jego głos był spokojny, ale stanowczy.

To była nasza wspólna decyzja. Nie chcieliśmy robić czegoś wbrew sobie. Nie uczymy Antka nienawiści ani obojętności. Uczymy go, żeby myślał samodzielnie, żeby był uczciwy wobec siebie.

Ale nikt nie słuchał. Mama płakała, a ciotki patrzyły na nas jak na trędowatych.

Byłam wściekła

— To przez te miastowe zasady — rzucił nagle wujek Leszek. — Młodzi teraz wszystko analizują, rozkładają na części, a potem wychodzi takie coś. Dziecko bez sakramentów!

Poczułam, jak we mnie gotuje się gniew.

— To nie jest „takie coś”! To jest nasz syn! — odpowiedziałam ostrzej, niż chciałam.

Antek już nie wytrzymał. Wstał od stołu, łzy spływały mu po policzkach. Usiadł na kanapie i przytulił się do poduszki.

— I do czego go doprowadzicie? — ciocia Maria wstała. — Ani komunii, ani wiary. Żadnych wartości. To nie jest wolność, to jest zagubienie!

Mama wstała, wzięła swój płaszcz, zarzuciła go na ramiona i ruszyła w stronę drzwi.

— Nie chcę patrzeć, jak niszczycie to, co jeszcze zostało święte.

Za nią poszły ciotki i wujek Leszek.

Miałam poczucie porażki

Tylko my zostaliśmy przy stole – ja, mój mąż. Cisza była cięższa niż jakiekolwiek słowo. Po kilku minutach usłyszeliśmy otwierające się znowu drzwi. Weszli po kurtki. Nikt nie spojrzał nam w oczy. Potem znowu wyszli. Silne mocne trzaśnięcie drzwiami zakończyło naszą Wielkanoc. Zebrałam ze stołu talerze. Każde jajko, każda łyżka ćwikły zdawały się nagle pozbawione smaku, znaczenia, sensu. Mąż sprzątał w milczeniu, bez słowa. Słyszałam jego kroki i szuranie krzeseł, ale nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy. Nie dlatego, że miałam mu coś za złe. Po prostu bałam się, że zobaczę w nich to samo co w sobie – poczucie porażki. Antek siedział na kanapie w salonie, skulony, z podkulonymi nogami, jakby chciał się w sobie schować. Podeszłam do niego, usiadłam obok, dotknęłam jego ramienia. Drgnął lekko, ale nie uciekł.

— Przepraszam, że musiałeś to wszystko słyszeć — powiedziałam cicho.

Oni mnie nie lubią — wyszeptał.

— Lubią. Ale nie rozumieją.

— Bo nie idę do komunii?

Zacisnęło mi się gardło. Nie wiedziałam, jak to wszystko wyjaśnić dziesięciolatkowi.

— Bo kierujesz się innymi zasadami. A inność często ludzi przeraża — odpowiedziałam po chwili.

Mąż usiadł obok nas. Wziął Antka za rękę, mocno, pewnie.

— Ale my cię kochamy. I jesteśmy dumni z tego, kim jesteś.

Nie odpowiedział. Przysunął się do mnie i wtulił głowę w moje ramię. Przez chwilę siedzieliśmy tak we trójkę, w ciszy, która w końcu zaczęła być lżejsza. Ale wiedziałam, że to nie koniec. Że coś się właśnie złamało. Że kolejne święta nie będą już takie jak wcześniej.

Reklama

Urszula, 40 lat

Reklama
Reklama
Reklama