„Zamieniliśmy miejski zgiełk na wiejską ciszę. To był skok na głęboką wodę – i to na główkę. Cud, że nie utonęliśmy”
„Marzenia o wiejskiej sielance okazały się dalekie od rzeczywistości. Zamiast wypoczynku na łonie natury, mieliśmy ogrom pracy przy domu i dziesiątki godzin w samochodzie, straconych na dojazdach do pracy. To chyba nas przerastało, ale oboje zaciskaliśmy zęby, nie chcąc się przyznać, że ponieśliśmy klęskę”.
- Matylda, 50 lat
Ten dom za miastem wymarzyliśmy sobie oboje. Ani ja, ani Artur nigdy nie mieszkaliśmy na wsi. Nawet nie wiedzieliśmy, co to znaczy żyć w domu jednorodzinnym z kawałkiem ziemi. Oboje wychowaliśmy się w dużym mieście, w blokowych mieszkaniach.
Dlatego kiedy tylko nadarzyła się okazja, postanowiliśmy porzucić centrum miasta i zamieszkać bliżej natury, z dala od zgiełku, hałasu, smrodu spalin i pośpiechu. Marzyły nam się śniadania na trawie, popołudnia we własnym ogrodzie, spacery po lesie… Tak mniej więcej wyobrażaliśmy sobie życie na wsi.
– To nie na moje siły – narzekałam już kilka dni po przeprowadzce, oskrobując z błota moje ulubione, skórzane półbuty. – No tylko popatrz, wyszłam na chwilę, a buty całkiem zniszczone!
Jeszcze niedawno traktowaliśmy to miejsce jak plac budowy. Wiadomo, na budowę przyjeżdżaliśmy odpowiednio ubrani (byle jak). Teraz, kiedy na wieś przeniosło się całe nasze życie, to stąd wyruszaliśmy w cywilizowany świat, czyli do pracy. A tam raczej nie wypada pokazywać się w gumowcach.
– Koniecznie musimy skończyć ten podjazd, bez tego nie da się tu normalnie żyć – oświadczyłam.
– Masz rację, ale zrobimy to chyba własnoręcznie, bo nasi robotnicy już coś budują na drugim końcu wsi – uzmysłowił mi zrezygnowany Artur.
Kupiliśmy dom trzy lata temu. Był dla nas o wiele za duży, bo dawniej, chyba jeszcze na początku XX wieku, mieściła się w nim gospoda z zajazdem. Z czasem wszystko popadło w ruinę, od lat nikt tu nie mieszkał. Ale budynek miał duszę i postanowiliśmy, że ją wskrzesimy.
Już pierwszej nocy zaatakowała nas natura
Remont trwał długo, bo zbieraliśmy pieniądze na kolejne etapy, choć prawdę mówiąc, więcej czasu czekaliśmy na robotników. Prace ciągnęły się w nieskończoność. Przerywali robotę, wracali nagle po kilku tygodniach, żeby znowu popracować parę dni, i zniknąć… Teraz też porzucili do połowy utwardzony podjazd, żeby dorobić na innej budowie.
W końcu zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę, mimo że w domu było jeszcze sporo do zrobienia.
– Na miejscu będzie łatwiej ich dopilnować – twierdził mój mąż, a ja oczywiście musiałam mu przyznać rację.
I zamieszkaliśmy na wsi.
Niedokończona droga nie przeszkadzała, póki było sucho, kiedy jednak zaczął padać deszcz, dosłownie tonęliśmy w błocie. Kalosze stały się niezbędnym wyposażeniem mojego samochodu.
W bagażniku woziłam pantofle, w które wskakiwałam dopiero w mieście.
Tak się zaczęła konfrontacja naszych marzeń z rzeczywistością…
„Matko boska, co to jest?” – myślałam wystraszona, wsłuchując się w dziwne odgłosy tuż nad moją głową.
Właśnie ze snu wyrwało mnie tupanie, sapanie, mlaskanie…
Był środek pierwszej nocy, którą spędzaliśmy w naszym nowym domu.
– Artur, Artur… – lekko szarpnęłam śpiącego obok męża. – Obudź się. Tu coś jest! Coś tu straszy – szeptałam.
Naprawdę się bałam. Serce tłukło mi się jak oszalałe. Oprócz dziwnych odgłosów dobiegających z sufitu, w domu było zupełnie cicho. Takiej ciszy w mieście nigdy nie słyszeliśmy, była aż nienaturalna.
– Oszalałaś? – spytał Artur, wyrwany ze snu. – Co tu może straszyć?
– Nie wiem, przecież nic nie widzę – przyznałam, bo i te nocne ciemności były dla mnie zupełnym zaskoczeniem.
W mieście przez okna do naszego mieszkania zawsze wdzierało się trochę światła. Uliczne latarnie, sklepy, samochody, bloki; wszystko świeciło. A tu?
Otaczała nas czerń! W dodatku te odgłosy… Nad nami wyraźnie coś się działo!
– No rzeczywiście, coś hałasuje – Artur zapalił lampkę przy łóżku.
W naszej sypialni byliśmy sami.
Intruz – kimkolwiek (lub czymkolwiek) był, znajdował się na strychu.
Mój mąż zerwał się na równe nogi.
– Pójdę zobaczyć – oświadczył.
– No coś ty, nie idź tam! Nie zostawiaj mnie tutaj! – zaprotestowałam, lecz Artur już wspinał się po trzeszczących schodach na strych.
Na wszelki wypadek asekurowałam go, choć nie miałam pojęcia, cobym zrobiła, gdyby nocny gość okazał się groźny. Myślę, że po prostu zaczęłabym wrzeszczeć… Strasznie się bałam.
Artur jednak na strychu nie znalazł powodu hałasów. Najwyraźniej musiał spłoszyć natręta, bo choć do rana nie zmrużyłam oka i nasłuchiwałam, tajemnicze odgłosy już się nie powtórzyły.
– Kuna albo tchórz – zawyrokował następnego dnia sąsiad, kiedy opowiedzieliśmy mu o nocnej przygodzie. – Pewnie mieszka na strychu, ewentualnie w stropie, między waszym sufitem a podłogą strychu. Co noc będzie tak hałasować.
Niestety, miał rację.
Żeby pozbyć się dzikiego lokatora, musieliśmy zatkać otwór, którym do nas wchodził. Ale najpierw trzeba było ten otwór znaleźć! Zmagania trwały kilka tygodni, bo sprytny zwierzak ciągle znajdował sobie nowe wejścia. Kiedy już byliśmy zadowoleni, że go wypłoszyliśmy, po kilku nocach znowu zaczynały się hałasy.
– Co robić, natura – śmiał się mój mąż. – Chyba będziemy musieli się przyzwyczaić.
Przyroda, za którą tak tęskniliśmy w mieście, atakowała nas z każdej strony. Trawa wokół domu rosła w tak zastraszającym tempie, że w każdy weekend, zamiast odpoczywać po pracy, Artur musiał ją kosić. A że powierzchnia naszej przydomowej działki była ogromna, zabierało mu to prawie cały dzień.
Na domiar złego, kiedy już wypielęgnowana zieleń zgęstniała, pod trawnikiem zamieszkały krety. Niemal co rano pojawiał się nowy kopczyk albo i kilka.
– Nie możemy ich mordować – protestowałam, kiedy Artur przyniósł do domu puszkę ze specyfikiem, który miał być „ostatecznym rozwiązaniem” naszego podziemnego problemu.
– To co zrobimy? – pytał bezradnie.
Na szczęście i tym razem doradził nam sąsiad, który na wsi mieszkał od zawsze. Żeby pozbyć się kretów, wystarczyło zasadzić wokół działki specjalne rośliny o nazwie incarvillea. O dziwo, to zadziałało!
No tak, tyle że kiedy już wyprowadziły się krety, ogród zaczęły nawiedzać obce koty. Schodziły się chyba z całej okolicy, żeby rozgrzebywać nasze grządki i urządzać sobie w nich toaletę. Byłam zrozpaczona, bo właśnie czekałam na pierwsze plony pielęgnowanych własnymi rękami warzyw. Widać koty też je polubiły.
Zaczęły się podróże: do pracy, potem z powrotem
Sporo pieniędzy kosztowało nas przekupienie budowlańców, żeby porzucili na kilka dni prowadzone gdzie indziej prace, i skończyli nasze ogrodzenie.
Wkrótce po naszej działce biegał już śliczny Bono, owczarek niemiecki. Koty się obraziły, za to młody pies rozszarpał wszystkie nasze ogrodowe buty. A później radził sobie w ten sam sposób ze wszystkim, co znalazł.
To wymuszało na nas utrzymanie dyscypliny i porządku. Chyba nikt z naszych sąsiadów nie ma takiego porządku na działce i w domu! Nigdzie nie uświadczysz porzuconych butów, grabi czy szczotki. Bono uwielbia gryźć przedmioty z drewna i skóry…
Tymczasem robiło się coraz cieplej.
Znajomi z miasta odwiedzali nas chętnie i często zostawali na całe weekendy.
Lubię naszych przyjaciół, lecz nagle okazało się, że mamy ich strasznie dużo, a oni z kolei mają strasznie dużo wolnego czasu! Dosłownie w każdy weekend ktoś wpadał niespodziewanie, niby to przejazdem, i już na głowie miałam gości aż do niedzielnego popołudnia.
– Tak tu u was bosko, że szkoda wyjeżdżać – mówili. – A dzieci jak się tu dobrze czują! Raj, istny raj!
Pół biedy, jeśli to byli przyjaciele, zawsze mogliśmy ich zagonić do pomocy przy pracach wokół domu. Gorzej, kiedy przyjechał na przykład szef Artura z żoną. Nie wypadało, bo wymuskana paniusia ze starannym manikiurem nie nadawała się do pracy. Wtedy traciliśmy tylko cenny czas, przesiadując z nimi przy stole albo spacerując po okolicy.
Letni urlop wykorzystaliśmy, oczywiście, na niekończący się remont i porządki. Zresztą i tak nie moglibyśmy pozwolić sobie na inne wakacje, bo wszystkie nasze pieniądze pochłaniał dom.
Ale nie narzekaliśmy. Zanim nastała jesień, mieliśmy już nawet zgromadzony opał na zimę. Równo poukładane, pocięte drewno zdobiło boczną ścianę.
Kiedy dni zrobiły się krótkie, zdałam sobie sprawę, że właściwie nie mamy kiedy korzystać z uroków mieszkania na wsi. Wstawaliśmy przed świtem, bo dojazd do pracy zabierał nam prawie dwie godziny. Na drogę powrotną potrzebowaliśmy jeszcze więcej, ponieważ po południu korki na wylotówkach z miasta są dłuższe. Do naszego wymarzonego gniazdka wracaliśmy wieczorem.
– Cholera, przecież ja nawet nie mam kiedy odpocząć – westchnęłam kiedyś. – Jeszcze trochę i zatęsknię za naszym ciasnym mieszkaniem w bloku, za to bliżej pracy!
– Oj, jak ja cię rozumiem – zgodził się Artur. – Romantyzm, przyroda, pole, las… Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że życie na wsi jest takie męczące! Jak się ma dom, ciągle trzeba w nim coś robić. Ależ byłem naiwny, sądząc, że to będą wieczne wczasy na łonie natury.
Nasze narzekania przerwały dobiegające z korytarza hałasy. Bono wpadł do kuchni, a za nim, pukając w futrynę otwartych kuchennych drzwi, wszedł sąsiad. Tu na wsi nikt nie miał nawet dzwonka przy wejściu. Nikt zresztą nie zamykał drzwi do domu i sąsiedzi wchodzili, kiedy chcieli, kurtuazyjnie pukając w cokolwiek po drodze albo pokrzykując.
– Dobry wieczór, sąsiadom – powiedział pan Bronek. – Przychodzę teraz, bo wracacie, jak już jest ciemno i nic nie widzicie. A rynna wam się urwała.
– Gdzie? – spytał załamany Artur.
Zmęczenie naprawdę dawało mu się we znaki. Mnie zresztą też.
– A na lewo od wejścia, nad boczną ścianą – tłumaczył pan Bronek.– Widzę, że was ciągle nie ma, a dom zalewa!
Sąsiad zgodził się pomóc Arturowi naprawić tę rynnę. Umówili się na sobotę. Praca zajęła im całe popołudnie.
Za drobne sąsiedzkie przysługi nikt tu nie oczekuje zapłaty, pan Bronek obraziłby się, gdybyśmy mu zaproponowali pieniądze. Kiedy więc skończyli, zaprosiłam obu panów na porządny obiad.
– Po co wam był ten dom? – spytał sąsiad znad talerza pomidorowej. – Tak patrzę zza płotu i widzę: cały czas zalatani, nigdy was nie ma, chałupa stoi pusta… Ten pies tylko tęskni.
Powiedział całą prawdę! Marzenia o wiejskiej sielance okazały się dalekie od rzeczywistości. Zamiast wypoczynku na łonie natury, mieliśmy ogrom pracy przy domu i dziesiątki godzin w samochodzie, straconych na dojazdach do pracy. To chyba nas przerastało, ale oboje zaciskaliśmy zęby, nie chcąc się przyznać, że ponieśliśmy klęskę.
– Wy z miasta musicie się tu wszystkiego uczyć. Dom na wsi to nie tak jak mieszkanie w bloku, z ciepłą wodą i kaloryferami – mówił pan Bronek. – Jak się ma dom na wsi, to trzeba w nim być, dbać o wszystko, w piecu napalić… Po co tak gonić? Tutaj pracujcie!
– Łatwo mówić – rzuciłam. – W mieście mamy etaty, zarabiamy pieniądze.
– Żeby je później topić w tym domu jak w studni bez dna – uzupełnił Artur.
– No pewnie. Dom wielki, to i pieniędzy potrzebuje – podsumował sąsiad, kiwając głową. – A wy na ziemi się nie znacie, nie umiecie na niej zarobić.
Tamta zima okazała się dla nas przełomowa
Luźna rozmowa z panem Bronkiem pewnie szybko poszłaby w zapomnienie, gdyby nie nagły atak zimy kilka tygodni później. Jednej nocy spadło pół metra śniegu. Nie przewidzieliśmy, że to, co w mieście jest tylko niewygodą, tu może oznaczać prawdziwą klęskę.
– Nie wyjedziemy – stwierdził zrezygnowany Artur, któremu ponad godzinę zajęło odśnieżanie podjazdu.
Co z tego, że on odśnieżył, skoro wiejska droga nadal była pokryta półmetrową warstwą, a na horyzoncie ani jednego pługa.
– To co? Mamy czekać na roztopy? – zdenerwowałam się. – Przecież musimy jechać do pracy, już jesteśmy spóźnieni!
– Pani sąsiadko, nie ma się co denerwować! Naszą drogę odśnieżają na końcu, nie wiedzieliście? – krzyknął zza ogrodzenia jak zwykle czujny sąsiad.
– Tak koło południa chyba już będzie można przejechać. A teraz to tylko pieszo. Idę do sklepu, coś wam kupić?
Podziękowaliśmy.
Nie w głowie nam były zakupy, myśleliśmy tylko, jak się dostać do pracy.
Tego dnia skończyło się na urlopach na żądanie. Problem pojawił się, gdy po raz piąty tamtej zimy wyjazd gdziekolwiek był niemożliwy.
– Nie znaliśmy takiego życia – mówiłam zrozpaczona. – W mieście wszystko jest łatwiejsze. Masz odśnieżone albo samochód zamieniasz na tramwaj. Nie musisz naprawiać rynny, nie przecieka ci dach, mieszkanie ci ogrzeją… Mam dość tej wsi. Nie panuję nad swoim życiem!
Było mi przykro.
Czułam rozczarowanie domem, o którym wcześniej marzyłam.
– Musimy zdecydować, co dalej robić – zgodził się zrezygnowany Artur.
Rozmawialiśmy w domu, czekając na przejazd pługa śnieżnego przez wiejską drogę. Drogę ostatniej kolejności odśnieżania! Powoli dochodziłam do wniosku, że ten dom to była największa pomyłka naszego życia. Smutna świadomość.
– Powinniśmy wracać do miasta – powiedziałam, spoglądając w okno.
Między naszym ogrodzeniem a lasem zobaczyłam spore stado saren na śniegu. Wyglądały pięknie! Nawet Bono nie szczekał, przyzwyczajony do zapachu żyjących w okolicy dzikich zwierząt.
Nagle zrobiło mi się żal tych widoków, a przede wszystkim marzeń i włożonej w dom pracy. Zastanawiałam się też, co zrobimy z naszym owczarkiem.
– Masz rację… – tymczasem mój mąż mówił dalej. – Nie da się tak żyć. Jedną nogą na wsi, drugą w mieście. Tylko że ja… ja bym stąd nie wyjeżdżał.
Byłam mu wdzięczna za to, co powiedział. Zrozumiałam, że Artur tak samo jak ja pokochał to miejsce.
Wyprowadzka? Może jednak niekoniecznie…
Dotarło do mnie, że chciałabym móc codziennie oglądać przez okno sarny i żyć w tym domu zgodnie z rytmem natury, zgodnie z porami roku, dnia i nocy.
„Ale nie da się! W mieście jest nasze życie – praca, znajomi, sklepy, kina, kawiarnie” – stwierdziłam w myślach.
– Zastanowię się jeszcze. Wieczorem porozmawiamy – oświadczył Artur enigmatycznie i zaczął zbierać się do wyjścia. – Idę do sklepu, chcesz coś?
Uśmiechnęłam się.
Zabrzmiało to dokładnie tak samo, jakby pytał pan Bronek.
Odkryliśmy, że w wiejskim sklepie można kupić wszystko, co potrzebne. Dotąd robiliśmy zakupy tylko w marketach, tymczasem bez nich też daje się żyć. Do sklepu mieliśmy blisko, a produkty były w nim zawsze świeże.
„Skoro bez marketów można żyć, to może i bez dużego miasta by się udało!” – pomyślałam sobie, rozpakowując zakupy.
Miałam nadzieję, że nastąpi jakiś przełom w moim życiu, ale brakowało mi odwagi na zmiany.
Na całe szczęście okazało się, że mąż już od dawna zastanawiał się nad tym, co powinniśmy zrobić.
– Przecież ten dom był kiedyś gospodą. Ta część, z której teraz nie korzystamy, to pokoje gościnne – powiedział wieczorem. – Doprowadzimy ją do porządku. Skoro tak dobrze się tu czuli nasi znajomi, to inni też polubią to miejsce. Tyle że oni będą nam za gościnę płacić.
– Płacić? – spytałam zdziwiona. – Masz zamiar prowadzić pensjonat?
– Właśnie! Blisko miasta, powietrze czyste, piękna okolica. Wielu zechce tu przyjechać choćby na weekend – mówił Artur z entuzjazmem.
– I masz świadomość, że wtedy gdy inni będą odpoczywać, to my będziemy pracować? – spytałam, bo przypomniało mi się, jak męczyli mnie goście podczas wakacji.
– Ale to będzie nasza jedyna praca. Koniec z dojazdami do miasta.
Pomysł bardzo mi się spodobał, choć on także wymagał wyrzeczeń. Jednak to dobrze, że znaleźliśmy wreszcie rozwiązanie naszego problemu.
Kiedy przyszła wiosna, zaczęliśmy realizować nasze plany.
Artur dla swojej firmy robił jeszcze projekty jako zewnętrzny wykonawca, co ratowało nasz budżet. Za to nie musiał już co rano jeździć do firmy w mieście. Ja zrezygnowałam z etatu, aby zająć się przygotowaniami w domu i reklamą powstającego pensjonatu. Wymarzyliśmy sobie, że naszymi gośćmi będą rodziny z małymi dziećmi. I to był strzał w dziesiątkę!
Pan Bronek tuż za płotem ma normalne, wiejskie gospodarstwo, sad i ogród. Kupujemy od niego świeże mleko, jaja i owoce. Zgodził się też pokazywać maluchom swoje zwierzęta. To niesamowite, jak wielkie wrażenie robią swojskie kury, kaczki i krowy na dzieciakach z miasta!
Tamten, przełomowy dla nas rok, to już przeszłość. Od lat mamy stałych gości. Dla mieszczuchów przyjazd do nas na weekend to żaden wysiłek. Poza godzinami miejskiego szczytu droga z centrum zabiera tylko godzinkę. Całe rodziny dobrze się tu czują.
Kocham nasz dom, z jego tajemniczymi odgłosami, z sarnami i dzikami tuż za płotem. Lubię go nawet zimą, która czasem zupełnie odcina nas od świata. Cieszę się, że wystarczył tylko rok, abyśmy zrozumieli, że właśnie to jest nasze miejsce na Ziemi.