Reklama

Kiedyś wydawało mi się to spełnieniem marzeń: rodzina na wyciągnięcie ręki, dzieci zawsze pod opieką, obiad czeka w garnku, a ja mogę skupić się na pracy i spokojnej głowie. Bo przecież wiadomo, że mama zrobi lepszy rosół niż ja, a tata uwielbia siedzieć z wnukami. No i wszystko taniej. Wszyscy wygrywają. No, prawie wszyscy.

Reklama

Mieli nam pomóc

Nie było łatwo przekonać Karola do tej przeprowadzki. Kręcił nosem, dopytywał, czy naprawdę chcemy mieszkać na karku mojej matki? Ale ja, jak to ja – uparłam się. Pokazałam mu tabelkę z kosztami wynajmu, grafikiem moich dyżurów i tym, że dzieci będą miały ogród, a nie tylko balkon. Zgodził się, bo mnie kocha i ufa mi.

Z początku wszystko było idealne. Mama codziennie zostawiała pod drzwiami reklamówkę z ciepłym obiadem. Tata z dumą odprowadzał dzieci do przedszkola. Tak właśnie wyglądało życie w nowym mieszkaniu – jak zegarek szwajcarski. Czułam się jak mistrzyni logistyki. Sprytna matka, dobra córka, zaradna kobieta. Czułam, że stworzyłam coś, co działało idealnie. Aż któregoś wieczoru, przy kolacji, Karol spojrzał na mnie znad talerza z zupą i powiedział:

– Wiesz, działa naprawdę świetnie… Ale oby im się kiedyś nie znudziło.

– Phi – prychnęłam. – Oni to kochają. Wnuki, kuchnię, całą tę naszą codzienność. Przecież bez nas by się zanudzili.

Wszystko działało jak w najlepszej symbiozie. Mama co rano witała wnuki z uśmiechem, zawsze już ubrana, pachnąca kremem do twarzy i świeżo zaparzoną kawą. Tata szykował im śniadanie, przeważnie owsiankę albo jajecznicę.

Było mi wygodnie

Odbiór? Żaden problem. Rodzice albo przyprowadzali dzieci do nas, albo zostawiali je u siebie, dopóki nie wrócimy. W garnku czekał gorący obiad, zawsze coś domowego. Nawet gdy mówiłam, że nie trzeba, mama i tak gotowała.

Czasem siedzieliśmy chwilę razem, czasem tylko pytałam, jak się czują, i wracałam. Wszystko było płynne, ciche, bezproblemowe. Patrzyłam na koleżanki, które musiały opłacać nianie albo gotować po nocach, i myślałam: mamy szczęście. Przecież myśmy to sobie świetnie ułożyli.

Z czasem jednak coś się zaczęło przesuwać. Mama częściej mówiła, że dziś tylko makaron z serem, bo nie zdążyła. Tata, zamiast opowiadać, co dzieci robiły, tylko machał ręką, że wszystko dobrze. Pewnie bym tego nawet nie zauważyła, gdyby nie Karol.

– Może byśmy ich trochę odciążali? – powiedział któregoś wieczoru, kiedy dzieci zasnęły.

– Przesadzasz. Oni to robią z miłości. Przecież nie muszą, ale chcą – odpowiedziałam.

– A co, jeśli przestaną chcieć?

Wzruszyłam ramionami i zmieniłam temat. Nie miałam zamiaru rozpamiętywać każdej zmarszczki na czole mamy ani tonu głosu taty. W moim przekonaniu wszystko nadal działało dobrze. Trochę wolniej, może mniej entuzjastycznie, ale przecież nadal działało.

Nic nie podejrzewałam

Tego dnia wróciłam z pracy trochę później niż zwykle. Zmęczona, ale spokojna – przecież dzieci były u rodziców. W mieszkaniu panowała cisza. Na blacie tylko dwa kubki po herbacie, jakieś papiery. Chwilę później zawibrował. SMS od mamy: „Kochani, wyjeżdżamy, kamper już zapakowany, kierunek – Europa. Chcemy jeszcze pożyć. Nie po to całe życie oszczędzaliśmy, żeby teraz pracować na pełen etat jako dziadkowie. Dbajcie o siebie. Buziaki”.

Najpierw przeczytałam raz, potem drugi, i jeszcze raz, bo nie wierzyłam, że to naprawdę. Zadzwoniłam od razu. Głos automatu poinformował, że abonent jest czasowo niedostępny. Tata też nie odbierał. Karol wszedł do mieszkania dokładnie w tej chwili, gdy rzuciłam telefon na stół.

– Co się stało?

Podałam mu komórkę bez słowa. Przeczytał, a potem usiadł naprzeciwko mnie.

– Mówiłem ci…

– A dzieci? Gdzie są dzieci?! – podniosłam głos, czując, jak ściska mnie w gardle.

– U sąsiadki. Pewnie podrzucili je przed wyjazdem.

– A obiad? A szkoła? A kto je odbierze jutro?

– Ty albo ja. Poradzimy sobie. Tak robi większość ludzi.

Zostaliśmy sami

Nie odpowiedziałam. Wpatrywałam się w wyłączony ekran telefonu, jakby miał zmienić zdanie.

Pierwsze dni bez nich były jak źle zaplanowany obóz przetrwania. Wstawaliśmy wcześniej, żeby ogarnąć dzieci, ale i tak wszystko działo się w pośpiechu. Każdy poranek kończył się krzykiem, rozlanym mlekiem albo skarpetką szukaną w panice. Przedszkole, szkoła, praca, zakupy, znowu przedszkole. Wieczorem padałam na łóżko, nawet nie zdejmując swetra.

Obiady? Najpierw zamawialiśmy, potem były mrożonki. Trzeciego dnia przypaliłam makaron, bo jedno dziecko krzyczało, że nie może znaleźć zeszytu, a drugie płakało w łazience. Zadzwoniłam do mamy. Połączenie odrzucone. Wysłałam wiadomość: „Mamo, proszę, odezwij się. Chociaż powiedz, że wszystko dobrze”. Nie odpisała.

Karol się starał. Przejmował dzieciaki, robił zakupy, gotował coś na szybko. Ale między nami narastało napięcie. Za każde opóźnienie, każde „gdzie jest ten cholerny piórnik?”, każde „znowu jemy jajka?”, coraz trudniej było się nie pożreć.

Kłóciliśmy się

Któregoś wieczoru, gdy najmłodsza w końcu zasnęła, a ja siedziałam w kuchni z głową opartą o blat, Karol usiadł naprzeciwko i powiedział spokojnie:

– To nie oni nas zawiedli. My zawiedliśmy siebie. Myśleliśmy, że mamy darmową niańkę, a to byli twoi rodzice.

Przypomniałam sobie, jak mama odkładała każdą złotówkę na wakacje. Jak tata potrafił przez miesiąc jeździć rowerem, żeby zaoszczędzić na paliwie. Zawsze było „na potem”. A teraz, kiedy to „potem” wreszcie przyszło, ja nie umiałam im tego oddać. Tylko wciąż brałam. Poczułam gorące łzy spływające po policzkach.

– Może byłam zbyt wygodna – szepnęłam. – Nie widziałam ich zmęczenia. To ja ich wypchnęłam, po prostu chciałam mieć łatwiej. Byłam tylko córką, nie człowiekiem.

Minął tydzień. Siedziałam w kuchni, obierając ziemniaki, gdy zadzwonił telefon. Mama. Nie zdążyłam nawet powiedzieć „halo”, usłyszałam znajomy głos:

– Cześć, kochanie, jesteśmy we Włoszech. Morze takie błękitne, że aż boli w oczy. Rano jemy śniadania na tarasie. Tata nie rozstaje się z aparatem, robi zdjęcia każdemu kamykowi. Jesteśmy szczęśliwi.

Próbowałam zrozumieć

Mówiła lekko, z uśmiechem, jakby nic się nie stało.

– Tęsknimy, ale dobrze nam.

Słuchałam i próbowałam uśmiechać się do słuchawki, a w środku czułam zgrzyt. Tak, cieszyłam się, że są zdrowi, że mają czas dla siebie. Ale nie mogłam przestać myśleć o tym, że zniknęli bez słowa, bez uprzedzenia.

– Mamo, a dzieci? Pytają o was. Tęsknią – powiedziałam.

Zamilkła na chwilę.

– Tym bardziej będą czekać. A my też chcemy mieć coś, na co warto czekać.

Westchnęłam. Przez moment zrobiło się cicho. Potem opowiedziała mi o targu w Ligurii, o świeżych pomidorach, o kocie, który codziennie zaglądał im do kampera i o tym, że przez pierwszy raz od dawna śpią bez budzika.

– Kochamy was. Ale teraz jesteśmy po prostu ludźmi. Już nie tylko dziadkami – dodała cicho.

Rozłączyłam się i długo patrzyłam w ekran wygaszonego telefonu.

Anita, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama