Reklama

Miasto jest w porządku, kiedy można iść do kina, na basen albo spotkać się z przyjaciółmi w pubie czy restauracji. Kiedy możesz skoczyć na zakupy do galerii handlowej, poćwiczyć w klubie fitness… Jest jednak najgorszym z możliwych miejsc, kiedy chce się naprawdę odetchnąć, zwłaszcza od zgiełku. Postanowiliśmy więc uciec do lasu.

Reklama

I tak znaleźliśmy się w małym, drewnianym domku na skraju lasu, znacznie oddalonym od reszty zabudowań we wsi. Domek ten należał w przeszłości do dziadków Franka, a od kilku lat służył jako letnia siedziba jego rodziców, którzy jednak przyjeżdżali tam zwykle dopiero w okolicy czerwca. W kwietniu dom dopiero budził się po zimie, wszędzie leżał kurz i martwe owady, każdy kąt pachniał wilgocią. Zanim stary kaflowy piec ogrzał porządnie cały budynek, minęło naprawdę sporo czasu. Ale to wszystko nic, najważniejsze, że wreszcie mogliśmy odetchnąć.

– Patrz, jak tu pięknie! – wzięłam głęboki wdech, patrząc na okoliczne pola. – Ale mi tego brakowało!

– Jesteś gotowa zostać dziewczyną ze wsi? – Franek spojrzał na mnie z uśmiechem.

– No coś ty, tylko odpoczniemy tutaj.

Zobacz także

Wypełniałam sobie czas

Przystosowanie do nowych warunków nie zajęło nam wiele czasu. Traktowaliśmy ten okres trochę jak przedłużony weekend. Choć nie do końca przypominało to wakacyjny wypad, bowiem Franek każdego dnia zasiadał przed biurkiem do pracy zdalnej. Ja jednak mogłam cieszyć się wolnością w dużo większym wymiarze, bo wciąż szukałam nowej pracy. Na szczęście, mój mąż zarabiał nie najgorzej, nie martwiliśmy się więc całą sytuacją tak bardzo.

Każdego dnia jeździłam na długie wycieczki rowerowe po okolicznych polach i lasach, które rekompensowały mi brak mojej ukochanej siłowni. Podczas jednej z takich wycieczek przydarzyło mi się coś bardzo dziwnego. Coś, co być może zmieniło bieg wydarzeń…

Szutrowa droga, którą akurat przejeżdżałam, od początku była bardzo nierówna. Pełna dziur oraz głębokich kolein zrobionych przez rolnicze maszyny wyjeżdżające do pracy w polu, w niektórych miejscach piaszczysta, gdzie indziej kamienista. Od kilku tygodni ćwiczyłam jazdę po podobnych wertepach, radziłam więc sobie na niej dość dobrze, jednak przy wjeździe na drewnianą kładkę, pod którą przepływał leśny strumyk, straciłam równowagę i upadłam wprost na wielkie, ostro zakończone głazy, po których woda spływała w dół do rzeki. Poczułam silny, tępy ból, a potem… długo patrzyłam w niebo, po którym z wolna przesuwały się kłębiaste chmury.

Miałam dziwną wizję

Nie wiem, czy to one wprowadziły mnie w ten dziwny hipnotyczny stan, czy uderzenie w głowę sprawiło, że straciłam przytomność i śniłam. W każdym razie nie docierało do mnie, że leżę na twardym, mokrym podłożu, że lodowata woda obmywa mi ciało, wdziera się pod bluzkę, a krew leci z rozciętej skóry na skroni i barwi ją na jasnoróżowy kolor. Miałam wrażenie lekkości, jakbym unosiła się nad ziemią. Słyszałam jedynie odgłosy lasu. Ciche szemranie strumienia, śpiewanie ptaków i brzęczenie owadów.

A potem zobaczyłam… Franka, który stoi przy oknie w naszym drewnianym domku i rozmawia z kimś przez telefon, żywo przy tym gestykulując. Następnie odkłada telefon, idzie do kuchni, wyjmuje z szafki kieliszek, a z lodówki otwartą butelkę wódki, nalewa płyn do kieliszka i wypija go jednym haustem. Po czym siada przy stole i chowa twarz w dłoniach. „Co się stało, kochanie?” – pytam go sennie, ale nie mogę dosłyszeć odpowiedzi. Potem obraz zmienia się. Widzę naszego niebieskiego rozklekotanego matiza, który pędzi drogą w kierunku miasta, stertę papierów z banku, swoją własną, zmęczoną twarz w lustrze.

Patrzę pustym wzrokiem, mam na głowie czapkę znanej amerykańskiej sieci fast food, a po moim policzku spływa łza. Gdzieś z tyłu głowy słyszę westchnienie mojej przyjaciółki: „I po co wam był ten kredyt?”. Przecież musieliśmy gdzieś mieszkać!” – odpowiada mój płaczliwy głos. Potem Franek siedzący w fotelu. Znowu pije. W kącie leży kilka pustych butelek. To nie jest nasze śliczne, świeżo wyremontowane mieszkanie, to jakaś rudera. Grzyb na ścianie, odchodzące tapety, stare meble i mój mąż w rozciągniętej koszulce śmierdzący wódką. „Gdzie nasz dom?!” – krzyczę, ale on tylko patrzy na mnie ze smutkiem.

– Co mam zrobić? – te słowa wypowiedziałam już na pewno na głos.

– Zostać tutaj – ktoś szepnął.

Głos, choć cichy, był tak wyraźny, że brzmiał w mojej głowie jeszcze długo po tym, jak się ocknęłam. Towarzyszył mu dziwny spokój i zapach fiołków. Dygocząc z zimna, wsiadłam na rower i odjechałam…

Byłam nieźle poobijana

Nad moją głową po niebie znów przemykały chmury. Lecz teraz czułam wyraźnie nieznośny ból głowy oraz chłód, który przeszywał całe moje ciało. Nic dziwnego, choć leśny strumyk, gdyby przejść po nim gołą stopą, sięgałby może do moich kostek, zmoczył mi niemal całe ubranie. Dopiero teraz zorientowałam się, że leżę jak zwalona kłoda na twardych kamieniach.

Z jękiem uniosłam się na łokciach, rozmasowując obolałe kolana, dotknęłam skroni i z przerażeniem stwierdziłam, że dłoń mam całą we krwi. Musiałam naprawdę porządnie przywalić w jakiś głaz, dobrze, że w ogóle się ocknęłam. Mój rower leżał obok. Stary, dobry składak… Oczywiście, że nic mu się nie stało! Pokuśtykałam w jego stronę i z trudem wciągnęłam go z powrotem na mostek. Dygocząc z zimna, wsiadłam na rower i odjechałam, nie mając pojęcia, ile czasu spędziłam w tym nieszczęsnym leśnym zakątku.

Droga powrotna z oczywistych względów nie była już ani trochę przyjemna. Wszystko mnie bolało i miałam wrażenie, że zaraz zamarznę na kość. Choć słońce świeciło tego dnia od rana, to w przemoczonych ciuchach na rowerze nawet latem może się człowiek przeziębić. Jednak tak naprawdę w głowie wciąż miałam tę dziwną wizję czy raczej kilka wizji, które nawiedziły mnie w lesie.

Nie mogłam w to uwierzyć

Kiedy dotarłam do domu i stanęłam przed drzwiami, powiem szczerze, bałam się nacisnąć klamkę. I słusznie, bo pierwsze, co zobaczyłam, wchodząc do kuchni to butelka wódki i kieliszek stojący na stole. Franek stał przy oknie, odwrócony do mnie plecami.

– Co się stało? – spytałam drżącym głosem.

Wylali mnie – odpowiedział cicho. – Firma pada, zwalniają wszystkich…

Zatkało mnie, choć przecież właśnie takiej odpowiedzi się spodziewałam.

– Nie martw się, jakoś sobie poradzimy – powiedziałam po dłuższej chwili ciszy.

– Poradzimy?! Niby jak?! – nie pozwolił mi dokończyć, tylko odwrócił się gwałtownie i doskoczył do mnie. – Mamy kredyt hipoteczny. I zero oszczędności! Myślisz, że bank obchodzi moja utrata pracy? Musimy co miesiąc płacić ratę, do tego czynsz, rachunki… Mam dobry zawód, ale teraz nigdzie nie ma roboty! Wszystkie rekrutacje wstrzymane, ludzie co rusz lądują na bruku, więc jak tylko się coś pojawia, natychmiast znika. Zdajesz sobie sprawę, że to może potrwać nawet kilka miesięcy?!

– Przede wszystkim, schowaj tę wódkę – odparłam sucho. – W tej sytuacji trzeba pozostać trzeźwym. To po pierwsze. Po drugie, daj mi się przebrać, bo się rozchoruję.

Dopiero wtedy Franek oprzytomniał i przyjrzał mi się uważnie.

– O matko, dlaczego jesteś mokra? – spytał z głupią miną. – I co ci się stało w głowę?

Mąż szukał dobrego rozwiązania

Do rozmowy wróciliśmy dopiero wieczorem. Do tego czasu snuliśmy się po domu i okolicy, unikając siebie nawzajem. Franek intensywnie myślał. Wiedziałam, że analizuje dogłębnie całą sytuację, rozkłada ją na czynniki pierwsze, rozważa różne możliwości, by wybrać tę najrozsądniejszą. Taki właśnie był mój mąż. Najpierw opracowywał strategię, a potem działał.

Musimy wrócić do miasta i znaleźć jakąś pracę. Jakąkolwiek, byle szybko – oznajmił, kiedy wreszcie zasiedliśmy wspólnie do stołu. – Jeśli nie będzie ofert w naszej branży albo rekrutacja będzie za długa, to bierzemy, co jest, choćby na kasie. To jedyny sposób, żeby uratować mieszkanie.

– Co masz na myśli, mówiąc, uratować? Żeby go nie sprzedawać, tak? – nie rozumiałam, czemu uderza w taki zasadniczy ton.

– Jakie sprzedawać? Kto ci kupi w tych czasach mieszkanie?! – zirytował się. – Zresztą, nie chcę nic sprzedawać, dopiero co je kupiliśmy. Szukaliśmy go dwa lata, urządzaliśmy, włożyliśmy w to mnóstwo czasu i pieniędzy. Poza tym, ceny zaraz zaczną spadać, możemy na tym stracić. Chcę je zatrzymać!

Musieliśmy wynająć nasze mieszkanie

– To może… spróbujemy je wynająć? – zaproponowałam nieśmiało. – To dobra lokalizacja, moglibyśmy wziąć za nie niezłe pieniądze. Na ratę i rachunki by starczyło, jeszcze by coś zostało. Niezbyt dużo, ale gdybyśmy zamieszkali tutaj, to koszty utrzymania byłyby dużo niższe. A szukać pracy przecież można zdalnie. Teraz i tak wszystko odbywa się zdalnie…

– Żartujesz? – spojrzał na mnie jak na wariatkę. – Jeśli nie będzie chętnych na kupno, to na wynajem tym bardziej. Ludzie siedzą we własnych domach i nie wiadomo, kiedy z nich wyjdą. To nie jest czas na gwałtowne zmiany i, uwierz mi, mało kto będzie na takie zmiany gotowy! Ja… ja też nie jestem gotowy!

– A więc o to chodzi – uśmiechnęłam się. – Nie jesteś gotowy zostać chłopakiem ze wsi?

Choć Franek początkowo bardzo protestował, podkreślając, że na pewno nie znajdziemy chętnych na wynajem naszego mieszkania, w końcu zgodził się przynajmniej wystawić ogłoszenie. O dziwo, telefony rozdzwoniły się już po kilkunastu minutach. Znaleźliśmy odpowiedniego najemcę w przeciągu niespełna tygodnia.

A jednak wybraliśmy wieś

Dziś mija kolejny miesiąc, jak siedzimy na wsi. Jest wspaniale! Nigdy nie spodziewałam się, że tak dobrze będzie mi się mieszkać poza miastem. Co prawda dobrej pracy wciąż brak, ale liczymy na to, że wkrótce uda nam się znaleźć coś sensownego. Póki co muszą nam wystarczyć zlecenia. W weekendy odwiedzają nas rodzice, w zeszłym tygodniu przyjechała moja przyjaciółka z rodziną. Poznaliśmy też okolicznych mieszkańców. Jedna z sąsiadek powiedziała mi ostatnio, że bardzo przypominam jej babcię Franka z czasów młodości.

– Dobra z niej była kobieta! – westchnęła. – I bardzo kochała to miejsce. Uprawiała warzywa w ogródku, zajmowała się drzewkami owocowymi, a jej ogród był pełen kwiatów.

– Znała ją pani dobrze? – spytałam.

– A jakże! Byłyśmy przyjaciółkami! Jak tylko topniały śniegi, chadzałam do niej na przełaj, przez pola, na pogaduchy. Siadywałyśmy w tym jej pięknym ogrodzie, wszędzie pachniało fiołkami. Stawiała przede mną szarlotkę z własnych jabłek. Najlepszą na świecie. Kochana Marylka, chciała, żeby ktoś po niej przejął to miejsce. I doczekała się! Dzieci uciekły do miasta, za to teraz wnuki gospodarują…

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama