„Zamieszkaliśmy z teściami, bo miało być nam łatwiej. Teściowa daje takiego bobu, że wolałabym być bezdomna”
„Było jak w baśni – tylko odwrotnie. Zamiast mieszkania w zamku i złotej karety, dostałam drewnianą szopkę i furmankę z sianem. I matkę Michała, która z dnia na dzień stawała się bardziej obecna – wszędzie”.

- Redakcja
Wprowadzenie się do teściów miało być przejściowym rozwiązaniem. Tylko na chwilę, tylko do czasu aż odłożymy na własne mieszkanie – tak się umawialiśmy. Zresztą, to nawet nie był mój pomysł, ale dałam się przekonać. Mąż obiecywał, że będzie lepiej, taniej, że dzięki temu szybciej staniemy na nogi. A ja, naiwna, uwierzyłam, że wspólne mieszkanie z jego rodzicami to po prostu zwykła pomoc rodzinna. Nikt mi nie powiedział, że ta pomoc będzie kosztować mnie spokój, godność i zdrowie psychiczne. Gdybym mogła cofnąć czas, poszłabym pod most, byle nie tam.
Miało być na chwilę
– Na pewno się zmieścimy. Przecież mają dwa wolne pokoje – przekonywał mnie Michał, pakując ostatni karton z książkami. – Mama się cieszy, że zamieszkamy razem. Mówi, że dom znowu będzie tętnił życiem.
Zacisnęłam zęby. Nie chciałam tego. Ale po trzech miesiącach bezowocnego szukania mieszkania na wynajem i z coraz mniejszym saldem na koncie, musiałam ustąpić. Zresztą, Michał był taki przekonujący. Obiecywał, że to tylko na chwilę, że jego rodzice są „do rany przyłóż”. Że matka robi najlepsze pierogi na świecie, a ojciec to cichy gość, który całe dnie spędza w warsztacie.
Pierwsze dni nawet wyglądały w porządku. Teściowa naprawdę ugotowała rosół i pieczeń jak z niedzielnego obiadu u babci. Teść pokazał Michałowi jakieś stare narzędzia, zniknął w garażu i nie wychodził przez trzy dni. Pomyślałam wtedy, że może rzeczywiście nie będzie tak źle. Ustawiliśmy nasze rzeczy w jednym z wolnych pokoi, zawiesiliśmy kilka zdjęć. Trochę ciasno, ale dało się żyć.
Zaczęło się psuć po tygodniu. Teściowa zaczęła przynosić nam pranie z sugestią, że „trzeba umieć je dobrze rozwiesić”. Kiedy odmówiłam zjedzenia drugiego kotleta, popatrzyła na mnie z takim politowaniem, że prawie się zakrztusiłam. A potem już tylko eskalowało. Było jak w baśni – tylko odwrotnie. Zamiast mieszkania w zamku i złotej karety, dostałam drewnianą szopkę i furmankę z sianem. I matkę Michała, która z dnia na dzień stawała się bardziej obecna – wszędzie.
Zgotowała mi swojskie piekiełko
– Kochanie, nie myjesz dobrze naczyń – usłyszałam pierwszego poranka od teściowej, kiedy próbowałam w kuchni zrobić herbatę. – Zostają smugi. Ja ci pokażę, jak to robić porządnie.
Stałam z łyżeczką w ręku, jeszcze w piżamie. Nie zdążyłam nawet wypić wody. A już czułam, że jestem na lekcji życia. Albo raczej – przetrwania. Kuchnia, jak się szybko okazało, była jej królestwem. Nie tylko z powodu przepisów, ale i zasad. Ściereczka „do talerzy”, druga „do garnków”, trzecia – „żeby nie pomylić”. Z lodówki zniknęło moje mleko bez laktozy, bo „to niezdrowe, dziecko, i drogie”. Na jego miejscu pojawiło się prawdziwe, „prosto od gospodarza”.
– Wstajesz dopiero o ósmej? – spytała kiedyś, zaglądając do naszego pokoju. – Michał już jadł. Zrobiłam mu jajecznicę, nie będziesz przecież głodna, prawda?
Zgrzytnęłam zębami. Może nie lubiłam śniadań, ale nie znosiłam, jak ktoś decydował za mnie. Michał tylko się uśmiechnął i pocałował mnie w czoło.
– Mama się stara. Przyzwyczaisz się, będzie dobrze.
Przyzwyczaisz. Słowo-klucz. Jakby to było nowe buty rozchodzić. Albo ukąszenia po komarach. Trochę poswędzi, trochę poboli, a potem człowiek się nie drapie. Teściowa z każdym dniem była coraz bardziej obecna. Pukała do drzwi, wchodziła bez zaproszenia. Sprzątała nasz pokój. Przestawiała moje kosmetyki.
– Miałam dziś wolne, pomyślałam, że ci pomogę – tłumaczyła z uśmiechem.
Czułam się jak intruz. Tyle że to ja byłam gościem.
Pozwalała sobie na coraz więcej
Któregoś dnia wróciłam z pracy wcześniej. Weszłam do kuchni i zobaczyłam, jak teściowa krząta się przy blacie, w fartuchu– czerwonym w białe grochy, z koronkowym brzegiem. I wtedy mnie tknęło. Przecież to mój fartuch.
– O, już jesteś? – rzuciła, nie przerywając krojenia pietruszki. – Wzięłam sobie twój fartuszek, taki ładny. Ten mój już się przecierał.
Wzięła. Bez pytania. Bo przecież „co swoje, to wspólne”. Tylko że ja się nie czułam częścią wspólnoty. Przypominałam raczej dodatek do ich rodziny – jak niepotrzebny guzik w starej marynarce. Ktoś, kogo się toleruje. Michał wieczorem nie rozumiał mojej złości.
– To tylko fartuch, serio? – parsknął. – Co cię to obchodzi? Przecież nie nosisz go codziennie.
– Nie chodzi o fartuch! – wyrwało mi się. – Chodzi o granice. Ona je przekracza. Wciąż!
Wzruszył ramionami. Dla niego wszystko było normalne. Wychował się w tym układzie – mama, która zawsze wie lepiej, robi śniadanie, sprząta, podpowiada, krytykuje. A teraz ja miałam wejść w jej buty albo... albo zamilknąć.
– Moja mama po prostu troszczy się o nas – dodał jeszcze. – Chciałaby, żebyś czuła się jak w domu.
Jak w domu? To ciekawe, bo ja już nie wiedziałam, gdzie mój dom. W moim domu nikt nie grzebał mi w rzeczach, nie podważał każdej decyzji, nie poprawiał mnie przy gotowaniu zupy. A teraz każda łyżka soli była wyrokiem.
Czepiała się do wszystkiego
W sobotę obudziłam się przed szóstą. Nie z budzikiem – z krzykiem.
– Michał, ile razy mówiłam, że tych rzeczy nie pierze się z ręcznikami! – dobiegało z kuchni. – Wszystko teraz śmierdzi! I zobacz, co zrobiłeś z moją białą bluzką!
Leżałam sztywno jak deska, wpatrzona w sufit. Teściowa znowu. I znowu „do Michała”, ale wystarczająco głośno, żeby usłyszała cała ulica. Oczywiście wiedziałam, że on nie robił prania. To było o mnie. Wyszłam do kuchni w dresie i z potarganymi włosami. Teściowa zmierzyła mnie wzrokiem. Jej mina mówiła jasno: „W końcu raczyłaś wstać”.
– Kawy? – zapytałam z wymuszonym spokojem.
– Ja już wypiłam – odparła, wycierając z namaszczeniem kuchenny blat.
Odłożyłam kubek na bok. Nie miałam siły. Usiadłam przy stole i spojrzałam na zegar. 6:17. Sobota.
– Trzeba by umyć okna, póki jeszcze nie pada – rzuciła mimochodem. – A potem może przemeblowanie? Michał mówił, że masz dobre oko do wnętrz.
– Nie planowałam nic dziś robić – odpowiedziałam.
– Aha – uśmiechnęła się słodko. – Czyli znowu będziemy się lenić.
Oddech mi się zatrzymał. Mój dzień wolny właśnie się skończył, zanim się zaczął. To już nie był dom. To był front. Codzienne potyczki o szklankę, okno, kubek do kawy, pranie, mydło, sól, wszystko. A najgorsze było to, że Michał tego nie widział. Albo nie chciał widzieć. A ja? Codziennie przegrywałam. W milczeniu.
Dłużej już nie wytrzymam
Któregoś dnia po prostu wybuchłam.
– Michał, ja się tu duszę! – wrzasnęłam, zanim zdążyłam się ugryźć w język. – Twoja matka kontroluje każdy mój ruch! Nie mam tu nic swojego. Nawet kubek do herbaty mam wyznaczony!
Spojrzał na mnie jakbym postradała zmysły.
– Przesadzasz – mruknął. – Ona po prostu chce, żeby było dobrze. Dla nas.
– Ale nie dla mnie! – głos mi się załamał. – Ja tu jestem nikim. Ona traktuje mnie jak gościa, który się zasiedział. Jak kogoś, kogo trzeba wytresować.
Michał milczał. Długo. Potem tylko wyszedł. Wrócił po godzinie z dwiema herbatami i papierową torbą z drożdżówkami. Jakby słodkością chciał mi zatkać usta.
– Pomyślałem, że może pojedziemy gdzieś na weekend. Oderwiesz się trochę. Zmienisz perspektywę.
– Ja nie chcę zmieniać perspektywy – powiedziałam cicho. – Ja chcę mieć dom. Własny. Nawet mały. Nawet na kredyt. Taki, w którym nikt nie powie mi, że jestem leniwa, bo nie przestawiłam krzesła.
Patrzył na mnie chwilę. I wtedy po raz pierwszy zobaczyłam, że coś pękło również w nim. Może wreszcie do niego dotarło, że jego mama nie jest królową życzliwości. Może wreszcie zauważył, jak bardzo się zmieniłam. A może po prostu dostrzegł, że jego żona staje się kimś, kogo już nie rozpoznaje. I kto lada moment wyjdzie – bez powrotu.
Poszliśmy na swoje
Dwa tygodnie później podpisaliśmy umowę najmu. Kawalerka na drugim piętrze w starym bloku, z widokiem na parking i balkonem, który uginał się pod ciężarem dawno nieprzycinanych pelargonii. Ale była nasza. Przynajmniej przez najbliższy rok.
– Serio chcesz płacić prawie dwa tysiące za coś takiego? – zapytała teściowa, gdy się żegnaliśmy. – Przecież u nas nic nie płaciliście. Zostawiacie stabilność dla kaprysu?
Nie odpowiedziałam. Wzięłam do ręki pudełko z naszymi kubkami – tymi, których używać w jej kuchni „nie wypadało”. Michał też milczał. Ucałował ojca, powiedział matce „trzymaj się” i złapał mnie za rękę. Pierwsza noc w nowym miejscu była dziwnie cicha. Bez skrzypiących schodów, bez komentarzy zza ściany, bez zapachu rosołu o szóstej rano. Przebudziłam się przed budzikiem i długo patrzyłam w sufit.
– Nie tęsknisz? – szepnął Michał.
– Tęsknię. Ale nie za tym domem. Za spokojem – odpowiedziałam.
Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Że czasem zabraknie nam do pierwszego, że będziemy się kłócić o rachunki i zakupy. Ale to będą nasze kłótnie, nasz wybór i nasz dom. Nawet jeśli przez chwilę jeszcze pachniał farbą i pustką. Kilka dni później dostałam wiadomość od teściowej. „Zostawiłaś szczotkę do włosów. Mam ci ją oddać, czy kupisz nową?”. Odpisałam: „Oddaj. Ale przez Michała”. Bo wiedziałam, że jeśli znów tam pójdę, to znów usłyszę, że się lenię. A ja już nie chcę się tłumaczyć. Wolę mieszkanie, które drenuje konto, niż darmowy dach nad głową, który kosztuje mnie wszystko inne.
Alicja, 31 lat
Czytaj także:
- „Myślałam, że idę na randkę z dojrzałym dżentelmenem. Na miejscu byłam w szoku, kto usiadł przy moim stoliku”
- „W Dzień Ojca dowiedziałam się, że mój mąż ma dziecko z inną. Szkoda, że zapomniał mi o tym powiedzieć przed ślubem”
- „Szwagierka zniknęła w tajemniczych okolicznościach, ale nikt jej nie szukał. Gdy poznałam prawdę, byłam w szoku”