„Zamieszkaliśmy z teściami, żeby oszczędzić kasę. Teść pomiata mną jak wiechciem, a żona uważa, że powinienem być wdzięczny”
„Z każdym dniem robiło się gorzej. Teść zawsze miał jakiś komentarz. Że wstaję za późno. Że zostawiam pieluchy na przewijaku. Że Emilka płacze za długo. Że nie umiem ukoić dziecka. A Marta wydawała się zmęczona”.

Zanim urodziła się nasza córka, wszystko między mną a Martą układało się naprawdę dobrze. Poznaliśmy się na imprezie studenckiej – ja informatyk, ona pielęgniarka. Różniliśmy się temperamentami, ale może właśnie to nas do siebie przyciągało. Ona – zorganizowana, spokojna, zawsze miała plan. Ja – trochę roztrzepany, często improwizujący. Ale kochaliśmy się. Śmialiśmy się, że kiedyś wychowamy dziecko tak, jakbyśmy je programowali – bezbłędnie. Takie to było nasze naiwne marzenie.
Miał swoje zasady
Gdy Marta zaszła w ciążę, zdecydowaliśmy, że na początku zamieszkamy z jej rodzicami. Tymczasowo – tak miało być. Nasze mieszkanie czekało na remont, a teściowie zaproponowali pomoc. Mieli duży dom pod miastem, mama Marty była przemiła, a jej ojciec z początku wydawał się po prostu zasadniczy. Emerytowany nauczyciel fizyki, człowiek rytuałów. Dzień zaczynał o szóstej rano, herbatę pił tylko z jednej filiżanki, śniadania zjadał w ciszy i o tej samej porze. Gdy się wprowadziliśmy, powiedział mi prosto w oczy:
– W tym domu obowiązują zasady. Nie musisz się z nimi zgadzać, ale musisz ich przestrzegać.
Uśmiechnąłem się wtedy tylko, potraktowałem to jako przejaw troski o porządek. Dziś wiem, że to było ostrzeżenie. Ale wtedy chciałem się dostosować dla Marty i dla dziecka.
Na początku starałem się nie wychylać. Wstawałem cicho, sprzątałem po sobie, nie włączałem światła w salonie po 22. Ale potem przyszła na świat nasza mała Emilka. I nagle wszystko się posypało. Dziecko nie zna reguł. Płacze, kiedy chce. Je, kiedy musi. A ja zacząłem dostrzegać, że mieszkam na terytorium swojego teścia.
– Tu się nie chodzi po kuchni o piątej rano – powiedział raz, kiedy próbowałem zrobić mleko dla małej. – Obudzisz wszystkich.
Albo:
– Słyszałem, że dziecko płakało o drugiej. Nie można było zająć się tym szybciej?
Miarka się przebrała
Z początku połykałem te uwagi. Ale we mnie zbierało się napięcie. A Marta milczała. Mówiła tylko:
– Tato już taki jest. Nie zwracaj uwagi.
Była trzecia w nocy, kiedy Emilka zaczęła płakać. Spałem lekko, więc od razu się zerwałem i zanim Marta zdążyła się poruszyć, byłem już przy łóżeczku. Usiadłem z małą w ramionach na kanapie w salonie, żeby nie budzić wszystkich.
Emilka potrzebowała tylko kilku minut, potem zazwyczaj zasypiała. Ale tej nocy trwało to dłużej. I właśnie wtedy do salonu wszedł teść. Stanął w drzwiach, w szlafroku, z miną, jakbym mu wtargnął do gabinetu i kazał grać w cymbergaja.
– Chyba się umawialiśmy, że dziecko karmi się w sypialni – powiedział cicho, ale z wyraźną irytacją.
– Nie chciałem budzić Marty – odpowiedziałem równie szeptem. – Po prostu usiadłem tutaj, bo…
– Bo? – przerwał mi. – A co z domem, z ciszą, z porządkiem?
Poczułem, jak zaciska mi się żołądek. Emilka przestała jeść i tylko patrzyła na mnie swoimi dużymi oczami. Nic nie powiedziałem. Wstałem, przytuliłem ją mocniej i wyszedłem z salonu.
Była po jego stronie
Rano, przy śniadaniu, Marta siedziała jak zwykle przy stole z dzieckiem w ramionach. Teść czytał gazetę. Nikt nic nie mówił. Ale wystarczyło jedno spojrzenie teścia i już wiedziałem, że temat z nocy wisi w powietrzu.
– Następnym razem, Bartek, proszę się zastanowić, zanim znów zorganizujesz koncert o trzeciej nad ranem – rzucił, nawet nie podnosząc wzroku znad gazety.
Marta spojrzała na mnie przelotnie, ale zaraz spuściła wzrok i zaczęła coś mruczeć do Emilki. Zrobiło mi się duszno. Jakby wszyscy stali po jednej stronie, a ja po drugiej. Tylko że to był ich dom.
Z każdym dniem robiło się gorzej. Teść zawsze miał jakiś komentarz. Że wstaję za późno. Że zostawiam pieluchy na przewijaku. Że Emilka płacze za długo. Że nie umiem ukoić dziecka. A Marta wydawała się zmęczona. Czasem patrzyła na mnie z troską, ale jakby nie miała już siły się wtrącać.
Pewnego wieczoru, gdy wróciłem z pracy, usłyszałem, jak teść mówi do niej w kuchni:
– Twój mąż powinien się ogarnąć. Tu nie hotel, żeby sobie chodził, jak mu się podoba.
Nie wytrzymałem. Wszedłem, zatrzasnąłem drzwi i powiedziałem, może zbyt ostro:
– Nie jestem lokatorem, tylko ojcem twojej wnuczki. I też mam prawo być zmęczony.
– I masz prawo do odrobiny szacunku – powiedział Marta, ale cicho, ledwie słyszalnie.
– Szacunek? – powtórzył teść. – Na szacunek trzeba sobie zasłużyć.
Nie miałem nic do gadania
A potem była cisza. Tak gęsta, że słychać było tylko ciche bąbelki w czajniku. Nikt nic więcej nie powiedział. Wyszedłem z kuchni i tej nocy nie wróciłem do pokoju. Poszedłem do auta, zostawiłem fotel odchylony, przykryłem się bluzą i próbowałem zasnąć.
Poczułem się niepotrzebny. Jakby wszystko, co miało być piękne – bycie ojcem i mężem – zamieniło się w walkę o tlen. Po raz pierwszy dopuściłem do siebie myśl, że może jestem tu gościem bez zaproszenia.
Następnego dnia usiadłem naprzeciw Marty.
– Muszę cię zapytać wprost – zacząłem. – Czemu nigdy nie stajesz po mojej stronie?
– To nie takie proste. Mój ojciec po prostu taki jest. Zawsze taki był.
– Ale my nie jesteśmy dziećmi, żebyśmy musieli się podporządkowywać. On mnie traktuje jak intruza.
– Masz dach nad głową – powiedziała cicho.
Poczułem, jak coś we mnie pęka.
– Czyli lepiej, żebym milczał i siedział w kącie? Ja tu wariuję. Twój ojciec mnie niszczy, a ty się temu przyglądasz.
– Przesadzasz – powiedziała. – Po prostu nie potrafisz się dostosować.
– Bo nie mam zamiaru podporządkowywać się facetowi, który myśli, że wie wszystko najlepiej. A ty dbasz bardziej o jego spokój niż o moją psychikę.
Nie wytrzymałem
Nie odpowiedziała. Wstała, jakby chciała zakończyć rozmowę. Ale ja jeszcze długo siedziałem sam przy tym stole, patrząc w miejsce, gdzie przed chwilą siedziała. I coraz mocniej docierało do mnie, że jesteśmy w dwóch różnych światach. A ja znikam z jej świata coraz bardziej. Potem wszedłem do pokoju, spakowałem kilka rzeczy do walizki. Nie zostawiłem żadnej notatki. Wyszedłem.
Wracając do matki, czułem tylko jedno – ciszę. Taką, która nie boli, ale już nie daje nadziei. Matka była zdziwiona, ale nie pytała od razu. Dopiero wieczorem, kiedy siedzieliśmy przy herbacie w moim starym pokoju, odezwała się spokojnie:
– Bartek, coś ty narobił? Znowu uciekasz?
Milczałem chwilę, patrzyłem na znajome ściany. Wszystko tu było takie samo, ale ja już nie.
– Nie wytrzymałem, mamo. Tam się nie dało żyć. On miał kontrolę nad wszystkim. A Marta nic nie zrobiła, żeby mi pomóc.
Mama pokiwała głową.
– A ty co zrobiłeś, żeby ratować waszą rodzinę? Krzyknąłeś i poszedłeś. Może trzeba było walczyć inaczej?
Zabolało, bo miała rację. Ucieczka może i była ulgą, ale też porażką. Siedziałem w ciszy i dopiero teraz naprawdę poczułem, że wszystko się rozpadło.
Bartłomiej, 36 lat