Reklama

Niektórzy mówią, że byłam duszą towarzystwa. Ja wolę myśleć, że po prostu... nie umiałam być sama. Każdy weekend był zaplanowany z wyprzedzeniem – najpierw kolacja z klientem, potem spontaniczne wino z koleżanką, a potem jeszcze jakaś domówka. Pomiędzy tymi wydarzeniami pracowałam – intensywnie, twórczo, jak na kreatywną duszę przystało.

Reklama

– No i co on znowu wymyślił? – zapytała mnie Magda, koleżanka z pracy, kiedy otwierałyśmy drugą butelkę wina po długim dniu w agencji reklamowej.

– Nowe hasło kampanii: „Ty też możesz więcej!”. Myślisz, że to aluzja do moich nadgodzin? – zaśmiałam się i niemal wyplułam łyk wina.

– Ty się śmiejesz, a ja serio myślę, że kiedyś ci się to wszystko odbije czkawką. Klienci, wieczne projekty, zero przerw.

– Wiesz, życie to zabawa, jutro to ogarnę – mrugnęłam do niej i sięgnęłam po telefon. Dziesięć powiadomień. Każde od innej osoby.

Tak wyglądało moje życie. Lubiłam być w centrum wydarzeń. Wiedziałam, co się dzieje, znałam wszystkich i wszyscy znali mnie. W biurze byłam „tą energiczną”, „tą, co ogarnia pięć rzeczy naraz”. Po godzinach – animatorką życia towarzyskiego, imprezowiczką, która zawsze miała coś śmiesznego do powiedzenia i znała najlepsze knajpy.

Ale to tylko z wierzchu. Bo kiedy wracałam późno w nocy do mieszkania, nikt tam na mnie nie czekał. W szafce stały tylko płatki śniadaniowe i butelka ginu, a w sercu... coś dziwnego, puste miejsce, którego nie umiałam nazwać.

Nie, jeszcze wtedy nie wiedziałam, że przyjdzie moment, kiedy to wszystko rozsypie się w pył. Że za chwilę nie będę miała siły udawać, że to życie mi się podoba. Ale czułam to. Czułam, że coś się zbliża. Coś nieuniknionego.

Złe wieści przyszły jedna po drugiej

Wszystko runęło szybciej, niż się spodziewałam. Najpierw był Bartek. Facet, z którym planowałam wspólną przyszłość – a przynajmniej tak mi się wydawało. Znalezione przez przypadek wiadomości na jego telefonie – te zdrobnienia, buziaczki, „nie mogę się doczekać, aż znów się zobaczymy” – nie były dla mnie. Nawet się nie krył. Kiedy skonfrontowałam się z nim wieczorem, patrzył na mnie takim wzrokiem, jakby to była moja wina, że odkryłam prawdę.

– No błagam cię... To było raz. I to nic nie znaczyło – rzucił z udawaną skruchą.

– Raz? Od kiedy „raz” ma formę dziesięciu wiadomości z ostatnich dwóch tygodni?

– Przesadzasz. Ty nigdy nie masz czasu. Zawsze praca, imprezy...

– A ty? A ty miałeś czas, żeby się z nią przespać?

Wyszedł. A ja zostałam z tą wściekłością, z goryczą w gardle, z sercem, które pulsowało gdzieś między żołądkiem a kolanami.

Potem był mail od działu HR. Zmiany w strukturze, reorganizacja. Moje stanowisko zostało „zoptymalizowane”. Po ośmiu latach w firmie dostałam informację, że powinnam „szukać nowych wyzwań”. Miałam trzy tygodnie wypowiedzenia i karton na rzeczy osobiste.

A potem nagle śmierć taty. Bez zapowiedzi. Bez ostrzeżenia. Dwa dni wcześniej rozmawialiśmy przez telefon. Mówił, że kupił nowe książki. Miałam mu je odebrać w weekend. Nie zdążyłam.

Siedziałyśmy z mamą w jego pustym mieszkaniu, cisza dusiła. Spojrzała na mnie nagle ostro:

– Zbieraj się do kupy, przecież masz wszystko.

Popatrzyłam na nią i powiedziałam najprawdziwsze zdanie, jakie we mnie wtedy było:

Nie mam nic.

Wybrzmiało to we mnie niczym echo.

Zamknęłam się w ciszy

Zamknęłam komputer, wyłączyłam telefon, usunęłam konta w social mediach. Bez żadnych pożegnań, bez „dajcie mi czas”, bez tłumaczenia. Po prostu zniknęłam. I choć na początku serce waliło mi jak szalone – z każdą minutą robiło się ciszej. I spokojniej.

Nie miałam planu. Wstałam późno, zrobiłam sobie herbatę. Patrzyłam przez okno. I nic. Po raz pierwszy od lat – nic nie musiałam. I to mnie przerażało. A zarazem... koiło. W ciągu kilku dni mieszkanie stało się moją jaskinią. Zasłonięte rolety, góra książek, dres i koc. Bez makijażu, bez stanika, bez uśmiechów na pokaz.

Chodziłam boso po zimnych kaflach i mówiłam do siebie, głosem, który brzmiał dziwnie obco:

– Czy to już dno, czy może pierwszy raz w życiu oddycham?

Na początku wydawało mi się, że to chwilowe. Że zaraz mi się znudzi. Ale minęły dni, tygodnie, a ja wciąż nie czułam potrzeby wyjścia. Nikt mnie nie szukał. A może szukał, ale nie miał jak się skontaktować. Telefon leżał wyłączony w szufladzie. Zapomniałam o nim.

Z czasem cisza zaczęła mówić. Przez te wszystkie lata zagłuszałam siebie gwarem, towarzystwem, dźwiękami powiadomień. A teraz słyszałam swoje myśli, emocje. Głód. Zmęczenie. Lęk. I coś jeszcze – małe, ciche „jestem”, które dopiero zaczynało się uczyć, jak to jest... być.

Zaczęłam naprawdę żyć

Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może wtedy, gdy po raz pierwszy od miesięcy umyłam okna. Albo gdy zaczęłam gotować tylko dla siebie – nie z obowiązku, ale z ciekawości. Zupa dyniowa z imbirem. Pieczona marchew z tahini. Kasza z grzybami. Wszystko smakowało intensywniej, jakby mój język też dopiero się budził do życia.

Codzienność zaczęła mieć rytm. Wstawałam, robiłam jogę z filmikiem z internetu, parzyłam kawę. Potem czytałam. Dużo. Zeszyt z dziennikiem zapełniał się zapisanymi stronami. „Dziś nie płakałam” – zanotowałam któregoś dnia. I dorysowałam sobie obok słoneczko. Pojawiło się światło.

Zaczęłam rozumieć, że tamto życie – to szybkie, błyszczące, pełne ludzi – wcale nie było moje. Było głośne, ale puste. Teraz byłam sama, ale nie czułam się samotna. I co zaskakujące – nie tęskniłam. Nie chciałam wracać. Nie chciałam, żeby ktoś znów do mnie pisał, dzwonił, czegoś chciał.

Któregoś popołudnia zadzwonił telefon. Stacjonarny. Zapomniałam, że w ogóle go mam. To ktoś z dawnych czasów – przyjaciółka – rozpoznałam numer na wyświetlaczu. Nie odebrałam. Po chwili dostałam wiadomość głosową:

– Ania… Wiem, że pewnie wszyscy ci to mówią, ale się martwię. Jeśli chcesz – pogadajmy. Tylko daj znać, że jesteś.

Długo nie mogłam przestać o tym myśleć. W końcu nagrałam coś cicho, szeptem, niemal jak modlitwę:

– Wiem, że to dziwne, ale potrzebuję tego. Dziękuję, że się odezwałaś.

Nie wysłałam. Ale nagrałam. I to wystarczyło.

Bałam się tego wyjścia

Minął rok. Rok bez imprez, spotkań, ekranów. Rok samotności, który – paradoksalnie – uzdrowił mnie bardziej niż dziesięć lat z ludźmi. I wtedy, któregoś dnia, zobaczyłam ogłoszenie: spotkanie autorskie w małej księgarni na Pradze. Pisarz, którego książki towarzyszyły mi w najtrudniejszych nocach.

W dniu spotkania przez godzinę stałam przed szafą. Wszystko wydawało się nie moje – za jaskrawe, zbyt wyzywające. W końcu założyłam czarny podkoszulek, szare dżinsy. Minimum. Czułam się prawie naga.

W drodze do księgarni dłonie drżały mi jak przed egzaminem. Świat wydawał się za głośny. Tramwaje, krzyki, stukot obcasów. Ludzie. Ich zapachy, spojrzenia, śmiechy. Czułam się, jakby mnie ktoś wyciągnął z kokonu i wystawił na scenę.

Weszłam. Skuliłam się w rogu, z tyłu, za regałem z literaturą faktu. Obserwowałam. Kobieta z czerwonymi ustami śmiała się do mężczyzny w marynarce. Nastolatka z notesem. Dwoje emerytów. Każdy był w swoim świecie. I nagle poczułam coś nowego. Nie zazdrość. Nie smutek. Spokój.

Pod koniec wieczoru obok mnie usiadła kobieta, mniej więcej w moim wieku. Pachniała eukaliptusem.

Nie widziałam cię tu wcześniej – odezwała się z uśmiechem.

Spojrzałam na nią. I po raz pierwszy od dawna – odpowiedziałam.

– Bo długo mnie nie było. Ale wracam – powoli.

Poznałam siebie na nowo

Minęło dokładnie rok i trzy dni od kiedy zniknęłam. Gdyby ktoś wtedy zapytał, co planuję, nie umiałabym odpowiedzieć. Ale dziś wiem jedno: nie chcę wracać do dawnej wersji siebie.

Tamta Ania biegała, żeby zdążyć. Ta dzisiejsza – zatrzymuje się, by poczuć. Kiedyś żyłam dla potwierdzeń – lajków, spojrzeń, pochwał. Teraz wystarcza mi własny oddech. Nie muszę już być „tą zabawną”, „tą wygadaną”, „tą niezastąpioną”. Już nie muszę niczego udowadniać.

Zaczęłam chodzić na terapię. Pani psycholog miała ciepłe oczy i głos, który nie ocenia. Podczas jednej z naszych rozmów zadała pytanie, które początkowo mnie zaskoczyło:

– Czy chciałaby pani wrócić do starego życia?

Spojrzałam w okno. Za szybą cicho padał deszcz.

– Nie. Teraz dopiero wiem, kim jestem.

Nie była to odpowiedź z książki. Nie była to też deklaracja pewności. Raczej ciche, spokojne „nie”. Takie, które nie potrzebuje tłumaczenia.

Dziś nie boję się ciszy. Nie boję się pustych wieczorów, samotnych poranków. Cieszę się nimi.

Porzuciłam wyścig

Szłam wolnym krokiem przez park. Było chłodno, ale słonecznie. Psy szczekały, dzieci śmiały się przy huśtawkach. Ktoś biegł, ktoś rozmawiał przez telefon. Ja – po prostu byłam. Bez celu, bez pośpiechu.

Miałam w kieszeni telefon, ale nie czułam potrzeby, by go wyciągać. W plecaku – książka. Na twarzy – uśmiech, który nie był dla nikogo. Czasem lubię obserwować ludzi. Ich gesty, miny, jak pochylają się do siebie w rozmowie. Ale już nie mam potrzeby być częścią każdej sceny. Wystarczy mi balkon.

Kiedyś uciekałam w samotność z bólu. Dziś wybieram ją świadomie. To różnica. Nie zamykam się przed światem. Jeśli ktoś zapuka – otworzę. Ale nie będę już gonić, przekonywać, błyszczeć. Już nie muszę. Już nie chcę.

Świat nie musi wiedzieć, co robię, gdzie jestem, z kim spędzam wieczór. Nie muszę być na każdej imprezie. Nie muszę się tłumaczyć, dlaczego nie odbieram. To moje życie. I wreszcie czuję, że jestem w nim sobą. Byłam duszą towarzystwa. Zamknęłam się w domu na rok. I nie żałuję ani chwili.

Anna, 31 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama