„Zaniemówiłam, gdy Andrzej pokazał mi dorodnego borowika. To grzybobranie miało więcej chemii niż niejedna randka”
„Dalsza część grzybobrania to była już zupełnie inna historia. Niby wciąż zbieraliśmy, niby koszyki się zapełniały, ale ja wcale nie patrzyłam na ściółkę. Wpatrywałam się w Andrzeja”.

- Redakcja
Nie jestem typem kobiety, która łatwo się wzrusza czy zaskakuje. Życie już nie raz dało mi w kość – rozwód po dwudziestu latach małżeństwa, dorosły syn, który wyemigrował i dzwoni tylko, kiedy potrzebuje pieniędzy, a do tego praca, w której każdy dzień wygląda tak samo. Gdy Basia, moja koleżanka z działu, zaproponowała wspólny wypad na grzyby, wzruszyłam tylko ramionami.
– Pojedź z nami, oderwiesz się trochę, przewietrzysz głowę – nalegała.
Nie wiedziała, że dla mnie taki „wypad na grzyby” to nie żadne hobby, tylko wspomnienie dawnych lat, kiedy z byłym mężem i synem jeździliśmy co jesień na wieś do jego rodziców. A jednak dałam się namówić. Nie sądziłam, że zwykłe niedzielne grzybobranie może wywrócić moje życie do góry nogami. I że jeden dorodny borowik – pokazany z taką dumą i rozbrajającym uśmiechem – sprawi, że zaniemówię. I nie tylko ja.
Zamarłam
– Wiola, to jest Andrzej. Mieszka tu w okolicy, zna każdy zakamarek tych lasów – powiedziała Basia z zadziornym uśmiechem, gdy wysiadłam z auta i rozejrzałam się po parkingu pod lasem.
Andrzej stał oparty o błotnik starego pick-upa. Uśmiechnął się do mnie, mrużąc oczy.
– Gotowa na polowanie? – zapytał z lekkim chrypiącym głosem.
– Na grzyby? Zawsze. Choć uprzedzam – nie jestem mistrzynią w tej dziedzinie – uśmiechnęłam się, próbując ukryć lekkie zmieszanie.
– Spokojnie, pokażę ci, gdzie rosną te największe. Mam swoje miejsca – puścił mi oczko i podniósł swój wiklinowy koszyk. – Jak się dobrze postaramy, może coś wyjątkowego znajdziemy.
Basia parsknęła śmiechem i szturchnęła mnie łokciem.
– Andrzej zna się na rzeczy.
Ruszyliśmy w głąb lasu, a słońce przebijało się przez korony drzew, rzucając długie smugi światła na ściółkę. Szliśmy w milczeniu. Andrzej szedł przodem, czasem się odwracał, rzucając krótkie „tutaj coś powinno być” albo „widzi pani ten mech? Grzyby go lubią”. Był pewny siebie, ale nie zarozumiały. I co chwilę zerkał na mnie z takim spokojem, jakiego od lat nie widziałam u żadnego mężczyzny. W pewnym momencie zatrzymał się, kucnął przy jakimś krzaczku i po chwili podniósł coś, co wyglądało jak mały, brunatny parasol.
– No proszę… – powiedział cicho, z dumą unosząc go ku światłu.
Zamarłam. Jeszcze nie wiedziałam, że to dopiero przedsmak tego, co miało się wydarzyć.
Zrobiło mi się gorąco
– Patrz, jaki piękny. Prawdziwy król lasu – Andrzej stał wyprostowany, trzymając w dłoni borowika wielkości dziecięcej głowy.
Zaniemówiłam.
– No? – Uśmiechnął się. – Powiedz coś, bo pomyślę, że cię zatkało.
– Czegoś takiego to jeszcze nie widziałam – wydusiłam w końcu. – Przecież to… to jest gigant!
Basia aż zapiszczała, podbiegła i nachyliła się nad grzybem.
– Boże, ale okaz! – powiedziała z nabożeństwem. – Jak on pachnie… Ty to chyba masz jakiś szósty zmysł. Pół godziny łażę i tylko dwa podgrzybki mam w koszyku, a ty tu z jakimś mutantem wyskakujesz!
Andrzej roześmiał się cicho i spojrzał na mnie.
– Trzeba wiedzieć, gdzie szukać. Ale to nie tylko kwestia miejsc – powiedział, lekko obracając borowika w dłoni. – Trzeba mieć cierpliwość. I trochę szczęścia.
Spojrzał na mnie z ukosa. I ten jego wzrok sprawił, że po raz pierwszy od lat poczułam, jak robi mi się gorąco na twarzy. Basia coś jeszcze mówiła, ale już jej nie słyszałam. Patrzyłam, jak Andrzej delikatnie, z czułością wkłada borowika do koszyka, tak jakby to był skarb.
– Idziemy dalej? – zapytał po chwili, wskazując leśną ścieżkę.
– Oczywiście. Może jeszcze jakiś cud ci się trafi – odparłam, z uśmiechem, którego nie mogłam się pozbyć.
Ruszyliśmy przed siebie.
Odpowiedziałam mu szeptem
– Zbierasz grzyby czy flirtujesz? – mruknęła Basia.
– Zbieram… – odpowiedziałam z udawaną powagą.
Basia parsknęła śmiechem i poszła w swoją stronę, zostawiając mnie sam na sam z Andrzejem.
– Wiesz... – powiedział po chwili ciszy – Nie mam nic przeciwko flirtowaniu. Jak kobieta piękna i z charakterem, to grzechem by było nie porozmawiać.
Spojrzałam na niego z ukosa.
– A nie boisz się, że ci się borowiki z tego flirtowania pomieszają? – rzuciłam, siląc się na lekki ton.
– Gdyby każda taka pomyłka miała twoje oczy, to mogę się mylić co dzień – odpowiedział.
No i koniec. Miał mnie. Szliśmy potem obok siebie, czasem wymieniając jakieś uwagi o grzybach, o pogodzie, ale między słowami unosiło się coś, co trudno było nazwać. Uważność? Chemia? Jakieś... zainteresowanie, które narastało z każdym spojrzeniem. W pewnym momencie zatrzymałam się, przyklękłam i znalazłam małego prawdziwka.
– No, a jednak coś znalazłam! – zawołałam triumfalnie.
Andrzej ukląkł obok mnie.
– Ładny. Jak twoje oczy – powiedział cicho.
Spojrzałam na niego. Blisko. Za blisko.
– Andrzej...
– Tak?
– Nie wiem, co ty tu naprawdę zbierasz, ale chyba zaczynam się gubić – powiedziałam szeptem.
Zamyślił się i po chwili odparł:
– A może po prostu przestajemy tylko zbierać i zaczynamy coś tworzyć?
Zacisnęłam palce na kubku
Dalsza część grzybobrania to była już zupełnie inna historia. Niby wciąż zbieraliśmy, niby koszyki się zapełniały, ale ja wcale nie patrzyłam na ściółkę. Wpatrywałam się w Andrzeja. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się na polanie. Słońce przebiło się przez korony drzew i oświetliło leśną łąkę. Andrzej zdjął plecak, wyjął z niego termos i dwie metalowe filiżanki.
– Robię najlepszą kawę w tej części powiatu – powiedział z dumą. – Masz ochotę?
Usiadłam na omszałym pniu, przyjęłam kubek i spojrzałam na niego uważnie.
– Serwujesz kobietom kawę na polanach? – zapytałam zaczepnie.
– Tylko tym, które naprawdę chcę poznać.
– A co, jeśli kobieta nie szuka nie tylko grzybów? – zapytałam ostrożnie, jakby badając teren.
Zamilkł. Zrobiło się cicho. Nawet ptaki ucichły. Zacisnęłam palce na kubku. Andrzej spojrzał na mnie tak, jakby właśnie to wszystko rozumiał.
– Całe życie byłem sam. Trochę z wyboru, trochę z przypadku. Ale tu, w lesie… nikt nie ocenia. I może właśnie dlatego chciałem dziś zabrać cię na swoje ścieżki.
– A jeśli między nami rodzi się coś więcej?
Przysunął się do mnie, tak że poczułam zapach kawy i wilgotnej ziemi.
– Jeśli to coś więcej… to nie będę uciekał.
Patrzyliśmy na siebie chwilę bez słów. A potem położył swoją dłoń na mojej. Tak zwyczajnie. I pomyślałam wtedy, że dawno nikt nie trzymał mnie tak mocno.
Wpadł mi do głowy szalony pomysł
Po powrocie z lasu Andrzej zaproponował, że odwiezie mnie do domu. Milczeliśmy przez większość drogi, ale to nie było niezręczne milczenie. To była cisza zbudowana z emocji, które wciąż nie miały nazwy. Gdy zatrzymał się pod moim blokiem, nie wysiadałam od razu.
– Dziękuję za dziś – powiedziałam w końcu. – Naprawdę. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak dobrze się czułam w czyimś towarzystwie.
Andrzej oparł ręce na kierownicy i spojrzał na mnie z boku.
– Wiesz, że to nie był przypadek?
– Co? – zmarszczyłam brwi.
– Basia powiedziała mi o tobie. Że jesteś silna, ale zmęczona. Że nosisz w sobie coś więcej, tylko nikt nie umiał tego do tej pory zauważyć.
Zamilkłam.
– I co, uznałeś, że spróbujesz mnie „uratować”? – zapytałam pół żartem.
– Nie. Uznałem, że może uda nam się nawzajem trochę odetchnąć.
Spojrzałam w jego oczy i wiedziałam, że mówił prawdę. Żadnych gier. Żadnego polowania na słabe punkty. Po prostu... obecność. Nagle wpadł mi do głowy szalony pomysł.
– A może wpadniesz jutro? Pomóż mi oczyścić te borowiki. Mam patelnię i dobre masło.
Uśmiechnął się.
– O której mam być?
– Jak tylko zaczniesz tęsknić – odpowiedziałam i otworzyłam drzwi.
Wysiadłam, ale nie zamknęłam od razu. Nachyliłam się jeszcze i dodałam cicho:
– I przynieś znów coś, co mnie zaskoczy.
– Postaram się. Ale obawiam się, że największy okaz już znalazłem – mruknął.
Zatrzasnęłam drzwi, odwróciłam się i ruszyłam w stronę mieszkania. I choć nie widziałam tego, byłam pewna, że patrzył za mną, aż zniknęłam za drzwiami.
Byłam kochana
Od tamtej niedzieli minęły trzy tygodnie. Andrzej pojawił się następnego dnia z jeszcze większym borowikiem i termosikiem kawy. Przyszedł też dzień później. A potem… już zostawał na noc. Nie nazwaliśmy tego jeszcze „związkiem”. Nie rozmawialiśmy o przyszłości. Po prostu codziennie byliśmy – przy kawie, przy patelni, przy serialu, który śmieszył nas tak samo. Kiedyś myślałam, że miłość musi być dramatyczna. Że musi boleć, palić, szarpać. A teraz wiem, że czasem przychodzi w postaci mężczyzny z koszykiem, który zamiast mówić „kocham”, po prostu zostaje i rozbiera ci borowiki na czynniki pierwsze. I to jest chyba największy cud, jaki może się zdarzyć kobiecie po czterdziestce.
Wiola, 48 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż ciągle łaził do lasu i wracał późną nocą. Od małżeńskiego łoża wolał miłosne swawole na ściółce”
- „Wyremontowaliśmy mieszkanie, ale zdewastowaliśmy małżeństwo. Awantury o armaturę i kafelki to najmilsze z kłótni”
- „Codziennie zostaję w pracy po godzinach. Szef ma mnie za pracusia, ale nie wie, że robię to ze strachu przed żoną”