„Kiedyś syn dzwonił codziennie, a dziś nie ma nawet 5 minut. Potraktował mnie jak śmiecia, bo mama już jest mu zbędna”
„Nie jestem zazdrosna. Rozumiem, że życie płynie, że dzieci zakładają własne rodziny. Jednak czasem mam wrażenie, że jakby mnie nie zabrakło, to nawet by tego nie zauważyli. A przecież ja wciąż tu jestem. Gotowa pomóc, poradzić, wysłuchać”.

- Redakcja
Nigdy nie miałam wygórowanych oczekiwań wobec życia. Chciałam mieć męża, dom, dzieci, a potem cieszyć się wnukami i spokojną starością. Może to zbyt skromne marzenia, ale właśnie taki byłam – zwyczajna kobieta. Moje życie potoczyło się mniej więcej zgodnie z tym planem. Zawsze byłam blisko z synem. Jako wdowa od dziesięciu lat, to on był dla mnie największą podporą. Gdy coś się działo – dzwonił. Gdy czegoś nie wiedział – pytał. Gdy miał wątpliwości – radził się mnie. A potem poznał Emilkę.
Nie jestem zazdrosna. Rozumiem, że życie płynie, że dzieci zakładają własne rodziny. Jednak ja z dnia na dzień z najbliższej osoby, stałam się nikim. Czasem mam wrażenie, że jakby mnie nie zabrakło, to nawet by tego nie zauważyli. A przecież ja wciąż tu jestem. Gotowa pomóc, poradzić, wysłuchać. Nie wiem, kiedy to się dokładnie zaczęło. Z rozmów co wieczór zrobiły się rozmowy raz na miesiąc. Wiem jedno: Emilka mówi do mnie „mamo”, z tym swoim idealnym uśmiechem i sztuczną słodyczą w głosie. A ja mam ochotę jej powiedzieć, żeby przestała udawać.
Czułam się niepotrzebna
Zadzwoniłam do niego w poniedziałek wieczorem. Tak po prostu, bez konkretnego powodu. Dawniej bywało, że to on dzwonił trzy razy dziennie.
– Cześć, mamusiu – odezwał się po chwili.
– Dawno się nie odzywałeś. Wszystko u was dobrze?
– Tak, tak... Wszystko w porządku. Dużo pracy ostatnio, no i Emilka... wiesz, organizuje coś tam w fundacji, cały dom postawiony na głowie.
– Ach, no tak. A u ciebie? Jak się czujesz?
– Mamo, mówiłem – wszystko gra. Nie mogę teraz za długo, bo właśnie jem kolację, Emilka czeka. Zadzwonię później, dobrze?
– Aha – powiedziałam, choć dobrze wiedziałam, że nie zadzwoni.
Minął tydzień i żadnego telefonu. Zamiast niego – krótka wiadomość, że wszystko dobrze. W piątek postanowiłam zrobić coś, co kiedyś sprawiałoby mu przyjemność – upiekłam jego ulubiony jabłecznik i pojechałam bez zapowiedzi. Emilka otworzyła drzwi.
– Mamo, co za niespodzianka! – zaświergotała. – Niestety właśnie wychodzimy.
– Tylko na chwilkę, przywiozłam jabłecznik. Dla mojego syna.
– Jabłecznik! Pyszności. Zjemy później, dobrze?
Pojawił się on, w marynarce, z kluczami w dłoni.
– Mamo, nie mówiłaś, że przyjedziesz...
– Bo chciałam zrobić wam niespodziankę – odpowiedziałam cicho, zerkając na niego, ale on nawet mnie nie pocałował na powitanie.
– Dzięki za ciasto, pogadamy w tygodniu, dobrze? – powiedział.
Stałam tam jeszcze chwilę w przedpokoju. Pomyślałam, że jabłecznik nie wystarczy, by kogoś zatrzymać.
Przestałam być priorytetem
W sobotę rano postanowiłam iść na targ. Nie dlatego, że czegoś potrzebowałam, ale żeby nie siedzieć w czterech ścianach i nie myśleć. Spotkałam tam Alinkę, moją sąsiadkę z klatki obok.
– Kochana, co u ciebie? Jak tam syn i synowa? – zapytała, mieszając w torbie pomidory.
– Świetnie. Mają dużo na głowie. Praca, fundacja, Emilka działa pełną parą – uśmiechnęłam się krzywo.
– No to dobrze. Bo wiesz, widziałam ich ostatnio w tej nowej knajpce na rogu. Wydawali się bardzo… zajęci sobą. Takie dwa gołąbki.
– Aha – przytaknęłam tylko. – A mówił, że są zarobieni.
– Może i są, ale znajdą czas na wspólną kolację. To dobrze. Młodzi muszą dbać o siebie – rzuciła pogodnie i poszła dalej.
Wróciłam do domu z jednym ogórkiem i głową pełną myśli. Po południu, kiedy opadły emocje, zadzwoniłam.
– Halo? – odezwał się po czterech sygnałach.
– Chciałam zapytać, czy smakował wam jabłecznik.
– A, tak. Pyszny był. Emilka zabrała ostatni kawałek do pracy. Dzięki, mamo.
– Cieszę się, że smakował. Tylko... czy możemy się wreszcie spokojnie spotkać? Tak, jak dawniej. Może obiad w przyszłą niedzielę?
– Wiesz... muszę pogadać z Emilką. Ona planuje jakiś wyjazd z koleżankami. Jak coś, to dam znać.
– Tylko żeby nie znowu za dwa tygodnie.
– Mamo, nie dramatyzuj. Zadzwonię, dobrze?
Zadzwoni, nie zadzwoni – wszystko jedno. Wtedy zrozumiałam, że przestałam być priorytetem. Byłam opcją
Głos mi drżał
Minął tydzień, drugi, a telefon milczał. Gdyby nie zdjęcia, które wrzucali do internetu, mogłabym pomyśleć, że mieszkają na innej planecie. Emilka wstawiła kolejne zdjęcie z kolacji w restauracji. Z podpisem: „Idealny wieczór z moim mężczyzną”. Zadzwoniłam. Odbierze albo nie. Po trzech sygnałach podniósł słuchawkę.
– Co się stało, mamo?
– Nic. Chciałam tylko zapytać, czy nie wpadlibyście w tygodniu. Zrobiłabym gołąbki. Takie, jak lubiłeś.
– W tygodniu? Raczej ciężko. Emilka ma spotkania, ja mam terminy... Może kiedy indziej?
– Zawsze „może kiedy indziej”, prawda?
– Mamo... – zaczął, ale przerwałam mu.
– Pamiętasz, jak byłeś chory w podstawówce? Siedziałam przy tobie nocami. Wymiotowałeś mi na bluzkę, a ja cię głaskałam po plecach, żebyś zasnął.
– No pamiętam, ale co to ma do...
– I wtedy powiedziałeś, że jak dorośniesz, to będę mogła z tobą mieszkać, a ty będziesz mi gotował zupę pomidorową na starość.
Zamilkł.
– Mamo, wtedy byłem dzieckiem…
– Nie kończ tego. Już wszystko rozumiem.
Rozłączyłam się. Głos mi drżał, ale ręka była spokojna. W kuchni stał garnek z gołąbkami. Miałam ochotę wyrzucić wszystko.
Nie spodziewałam się nikogo
Minęły dwa miesiące. Nie zadzwonił. Nie napisał. W tym czasie dwa razy widziałam go przypadkiem – raz z Emilką, raz sam, z psem. Nie widział mnie. Jakbym była przezroczysta. Jakbym przeszkadzała. W niedzielę przyszła sąsiadka. Przyniosła domowy chleb i herbatniki.
– Co u ciebie, Renatko? – zapytała, siadając przy stole.
– A co ma być? Cisza. Nawet echo nie wraca.
– Wiesz, mój Bartek też odsunął się, jak się ożenił, ale teraz znów dzwoni, nawet przyjeżdża. Może i twój się ocknie.
– Może. Ja już przestałam czekać. Nie będę całe życie siedzieć z czajnikiem w dłoni i myśleć, że może dziś.
Wzięłam kubek i spojrzałam na zdjęcie syna z dzieciństwa. Nadal stało na półce. Nie potrafiłam go schować, choć czasem miałam ochotę rzucić je o ścianę. Następnego dnia zadzwonił dzwonek do drzwi. Nie spodziewałam się nikogo. Otworzyłam. Stał tam on, z psem i dwoma siatkami.
– Cześć, mamo... Mogę wejść?
– Zawsze możesz. Tylko ostatnio jakbyś zapomniał.
– Wiem. Emilka... no, ona mówiła, że jesteś... zaborcza. A ja jak głupi to łykałem.
– I co, już nie łyknąłeś?
– Pokłóciliśmy się. Powiedziała, że „twoja matka i tak będzie zawsze ofiarą”. Wtedy coś we mnie pękło.
Spojrzałam mu w oczy. Znowu były miękkie jak dawniej.
– Chodź. Odgrzeję ci gołąbki. Mam jeszcze kilka w zamrażarce.
– Mamo... przepraszam – wyszeptał.
A ja tylko kiwnęłam głową. Bo czasem słowa już nic nie zmienią, ale mogą choć trochę ukoić.
Renata, 67 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa kpiła ze mnie, bo nie umiem gotować. Parsknęłam śmiechem, gdy odkryłam, skąd bierze swoją popisową goloneczkę”
- „Wyskoczyłam z kochankiem na szybki weekend w Szczyrku. Beskidy miały być ratunkiem, a doszczętnie zrujnowały nam życie”
- „Brat nigdy nie odwiedzał mamy, ale od razu po pogrzebie wziął się za sprzedaż jej majątku. Tylko jedną rzecz zataił”