Reklama

Nigdy nie miałam wygórowanych oczekiwań wobec życia. Chciałam mieć męża, dom, dzieci, a potem cieszyć się wnukami i spokojną starością. Może to zbyt skromne marzenia, ale właśnie taki byłam – zwyczajna kobieta. Moje życie potoczyło się mniej więcej zgodnie z tym planem. Zawsze byłam blisko z synem. Jako wdowa od dziesięciu lat, to on był dla mnie największą podporą. Gdy coś się działo – dzwonił. Gdy czegoś nie wiedział – pytał. Gdy miał wątpliwości – radził się mnie. A potem poznał Emilkę.

Nie jestem zazdrosna. Rozumiem, że życie płynie, że dzieci zakładają własne rodziny. Jednak ja z dnia na dzień z najbliższej osoby, stałam się nikim. Czasem mam wrażenie, że jakby mnie nie zabrakło, to nawet by tego nie zauważyli. A przecież ja wciąż tu jestem. Gotowa pomóc, poradzić, wysłuchać. Nie wiem, kiedy to się dokładnie zaczęło. Z rozmów co wieczór zrobiły się rozmowy raz na miesiąc. Wiem jedno: Emilka mówi do mnie „mamo”, z tym swoim idealnym uśmiechem i sztuczną słodyczą w głosie. A ja mam ochotę jej powiedzieć, żeby przestała udawać.

Czułam się niepotrzebna

Zadzwoniłam do niego w poniedziałek wieczorem. Tak po prostu, bez konkretnego powodu. Dawniej bywało, że to on dzwonił trzy razy dziennie.

– Cześć, mamusiu – odezwał się po chwili.

Dawno się nie odzywałeś. Wszystko u was dobrze?

– Tak, tak... Wszystko w porządku. Dużo pracy ostatnio, no i Emilka... wiesz, organizuje coś tam w fundacji, cały dom postawiony na głowie.

– Ach, no tak. A u ciebie? Jak się czujesz?

– Mamo, mówiłem – wszystko gra. Nie mogę teraz za długo, bo właśnie jem kolację, Emilka czeka. Zadzwonię później, dobrze?

– Aha – powiedziałam, choć dobrze wiedziałam, że nie zadzwoni.

Minął tydzień i żadnego telefonu. Zamiast niego – krótka wiadomość, że wszystko dobrze. W piątek postanowiłam zrobić coś, co kiedyś sprawiałoby mu przyjemność – upiekłam jego ulubiony jabłecznik i pojechałam bez zapowiedzi. Emilka otworzyła drzwi.

– Mamo, co za niespodzianka! – zaświergotała. – Niestety właśnie wychodzimy.

– Tylko na chwilkę, przywiozłam jabłecznik. Dla mojego syna.

– Jabłecznik! Pyszności. Zjemy później, dobrze?

Pojawił się on, w marynarce, z kluczami w dłoni.

– Mamo, nie mówiłaś, że przyjedziesz...

– Bo chciałam zrobić wam niespodziankę – odpowiedziałam cicho, zerkając na niego, ale on nawet mnie nie pocałował na powitanie.

– Dzięki za ciasto, pogadamy w tygodniu, dobrze? – powiedział.

Stałam tam jeszcze chwilę w przedpokoju. Pomyślałam, że jabłecznik nie wystarczy, by kogoś zatrzymać.

Przestałam być priorytetem

W sobotę rano postanowiłam iść na targ. Nie dlatego, że czegoś potrzebowałam, ale żeby nie siedzieć w czterech ścianach i nie myśleć. Spotkałam tam Alinkę, moją sąsiadkę z klatki obok.

– Kochana, co u ciebie? Jak tam syn i synowa? – zapytała, mieszając w torbie pomidory.

– Świetnie. Mają dużo na głowie. Praca, fundacja, Emilka działa pełną parą – uśmiechnęłam się krzywo.

– No to dobrze. Bo wiesz, widziałam ich ostatnio w tej nowej knajpce na rogu. Wydawali się bardzo… zajęci sobą. Takie dwa gołąbki.

– Aha – przytaknęłam tylko. – A mówił, że są zarobieni.

– Może i są, ale znajdą czas na wspólną kolację. To dobrze. Młodzi muszą dbać o siebie – rzuciła pogodnie i poszła dalej.

Wróciłam do domu z jednym ogórkiem i głową pełną myśli. Po południu, kiedy opadły emocje, zadzwoniłam.

– Halo? – odezwał się po czterech sygnałach.

– Chciałam zapytać, czy smakował wam jabłecznik.

– A, tak. Pyszny był. Emilka zabrała ostatni kawałek do pracy. Dzięki, mamo.

– Cieszę się, że smakował. Tylko... czy możemy się wreszcie spokojnie spotkać? Tak, jak dawniej. Może obiad w przyszłą niedzielę?

– Wiesz... muszę pogadać z Emilką. Ona planuje jakiś wyjazd z koleżankami. Jak coś, to dam znać.

– Tylko żeby nie znowu za dwa tygodnie.

– Mamo, nie dramatyzuj. Zadzwonię, dobrze?

Zadzwoni, nie zadzwoni – wszystko jedno. Wtedy zrozumiałam, że przestałam być priorytetem. Byłam opcją

Głos mi drżał

Minął tydzień, drugi, a telefon milczał. Gdyby nie zdjęcia, które wrzucali do internetu, mogłabym pomyśleć, że mieszkają na innej planecie. Emilka wstawiła kolejne zdjęcie z kolacji w restauracji. Z podpisem: „Idealny wieczór z moim mężczyzną”. Zadzwoniłam. Odbierze albo nie. Po trzech sygnałach podniósł słuchawkę.

Co się stało, mamo?

– Nic. Chciałam tylko zapytać, czy nie wpadlibyście w tygodniu. Zrobiłabym gołąbki. Takie, jak lubiłeś.

– W tygodniu? Raczej ciężko. Emilka ma spotkania, ja mam terminy... Może kiedy indziej?

– Zawsze „może kiedy indziej”, prawda?

– Mamo... – zaczął, ale przerwałam mu.

– Pamiętasz, jak byłeś chory w podstawówce? Siedziałam przy tobie nocami. Wymiotowałeś mi na bluzkę, a ja cię głaskałam po plecach, żebyś zasnął.

– No pamiętam, ale co to ma do...

– I wtedy powiedziałeś, że jak dorośniesz, to będę mogła z tobą mieszkać, a ty będziesz mi gotował zupę pomidorową na starość.

Zamilkł.

– Mamo, wtedy byłem dzieckiem…

– Nie kończ tego. Już wszystko rozumiem.

Rozłączyłam się. Głos mi drżał, ale ręka była spokojna. W kuchni stał garnek z gołąbkami. Miałam ochotę wyrzucić wszystko.

Nie spodziewałam się nikogo

Minęły dwa miesiące. Nie zadzwonił. Nie napisał. W tym czasie dwa razy widziałam go przypadkiem – raz z Emilką, raz sam, z psem. Nie widział mnie. Jakbym była przezroczysta. Jakbym przeszkadzała. W niedzielę przyszła sąsiadka. Przyniosła domowy chleb i herbatniki.

– Co u ciebie, Renatko? – zapytała, siadając przy stole.

– A co ma być? Cisza. Nawet echo nie wraca.

– Wiesz, mój Bartek też odsunął się, jak się ożenił, ale teraz znów dzwoni, nawet przyjeżdża. Może i twój się ocknie.

– Może. Ja już przestałam czekać. Nie będę całe życie siedzieć z czajnikiem w dłoni i myśleć, że może dziś.

Wzięłam kubek i spojrzałam na zdjęcie syna z dzieciństwa. Nadal stało na półce. Nie potrafiłam go schować, choć czasem miałam ochotę rzucić je o ścianę. Następnego dnia zadzwonił dzwonek do drzwi. Nie spodziewałam się nikogo. Otworzyłam. Stał tam on, z psem i dwoma siatkami.

– Cześć, mamo... Mogę wejść?

– Zawsze możesz. Tylko ostatnio jakbyś zapomniał.

– Wiem. Emilka... no, ona mówiła, że jesteś... zaborcza. A ja jak głupi to łykałem.

– I co, już nie łyknąłeś?

– Pokłóciliśmy się. Powiedziała, że „twoja matka i tak będzie zawsze ofiarą”. Wtedy coś we mnie pękło.

Spojrzałam mu w oczy. Znowu były miękkie jak dawniej.

– Chodź. Odgrzeję ci gołąbki. Mam jeszcze kilka w zamrażarce.

– Mamo... przepraszam – wyszeptał.

A ja tylko kiwnęłam głową. Bo czasem słowa już nic nie zmienią, ale mogą choć trochę ukoić.

Renata, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama