Reklama

Sezon w teatrze chylił się ku końcowi, a ja byłem kompletnie wykończony. Marzyłem tylko o solidnym relaksie. Nadarzyła się do tego nieoczekiwana sposobność. Zadzwonił mój kumpel z pracy, Stefan, z ciekawą ofertą.

Reklama

– Słuchaj, za grosze możesz spędzić dwa tygodnie w Dusznikach Zdroju. Kupiłem te wczasy, ale moja małżonka się rozchorowała i nie mogę jej teraz opuścić, a te cwaniaki z biura nie oddadzą mi kasy. Jak ci się widzi ten pomysł? Mówiłeś, że marzysz o wypoczynku, no nie?

Wrzasnąłem z radości, zamiast grzecznie spytać, jak się miewa Krysia.

Czas płynął leniwie

Kiedy dotarłem na stację w Dusznikach, ogarnęła mnie fala ekscytacji. Ten drewniany budynek miał w sobie coś z uroku małego miasteczka. A pensjonat, w którym się zatrzymałem, był jeszcze bardziej czarujący. Gdzieś w głębi serca wiedziałem, że nie grozi mi tu nuda, a te dwa scenariusze, które ze sobą przytargałem, raczej nie wyjdą z mojego plecaka.

Z każdym dniem coraz lepiej rozpoznawałem osoby przebywające na leczeniu, które poobiednią porą spacerowały ulicą Zdrojową w Dusznikach. Sporo z nich obowiązkowo dzierżyło w dłoniach osobliwe „rurki”, przez które popijali leczniczą wodę prosto z tutejszych źródeł.

Noce spędzałem na degustacjach wina na ganku albo w pobliskim klubie. Zasiadałem niezmiennie przy tym samym stole, zamawiałem kieliszek czerwonego, pykałem fajkę i dobrze się bawiłem, obserwując pląsających kuracjuszy.

Nareszcie role się odwróciły

W głowie usiłowałem odgadnąć, czym się zajmują, jaką mają edukację i z jakimi dolegliwościami zmagali się bardziej na parkiecie i przy barze niż podczas uzdrowiskowych zabiegów.

Po dziesiątej wieczorem tłumnie odwiedzany bar nagle robił się pusty, by w kilkanaście minut znów zapełnić się gośćmi, których twarze były mi już znajome. Z początku nic nie rozumiałem. Widząc mój osłupiały wyraz twarzy, pani Zosia, kelnerka z baru, wytłumaczyła:

– Kuracjusze o określonej godzinie muszą zameldować się w swoich sanatoriach, ale jak pan sam zauważył, za moment znów tu będą „na nielegalnym spacerze” – użyła wojskowego terminu, ale z uroczym, niewinnym uśmiechem.

Moje intensywne obserwacje otoczenia w końcu zostały dostrzeżone. Któregoś dnia usłyszałem za plecami kobiecy głos, który dobitnie oznajmił:

– Wygląda na to, że ten mężczyzna interesuje się tylko paleniem.

Mieliśmy wiele wspólnego

Odwróciłem głowę, ale zdołałem zarejestrować jedynie delikatny odcień letniej kreacji zgrabnej brunetki, która błyskawicznie wtopiła się w tłum wczasowiczów. Zwróciłem również uwagę na jej perfekcyjną wymowę i melodyjną barwę głosu. Jako aktor byłem pewien, że musiała go trenować.

Kolejnego poranka, zgodnie z codziennym zwyczajem, udałem się do źródła po krystalicznie czystą wodę. Schyliłem się, aby nabrać jej w dłonie.

– Może pan skorzysta z okazji i zapali? – dobiegł mnie znajomy głos, przez co na moment zastygłem w bezruchu. To była ta sama osoba, o ogromnych, brązowych oczach, którymi z zaciekawieniem przyglądała się mojej postaci, posyłając mi przy tym figlarny uśmiech. Chwilę później aromat dymu tytoniowego unosił się w powietrzu, otaczając ławeczkę, na której przysiedliśmy.

Wiola, bo tak się przedstawiła, była przepiękną dziewczyną o niebanalnej aparycji. Rozmawialiśmy jak para znajomych z dawnych lat, którzy wpadli na siebie przypadkiem i chcą w krótkiej chwili podzielić się wszystkimi nowinkami. Szybko wyszło na jaw, że łączy nas sporo pod kątem profesjonalnym. Wiola również zarabiała na życie głosem, pracując jako dziennikarka w jednej z radiostacji. Znalazła się w uzdrowisku z uwagi na problemy ze strunami głosowymi.

Czas leciał nieubłaganie

Dotarło do mnie, że na poranny posiłek jest już o wiele za późno. Choć prawdę mówiąc ani śniadanko, ani obiadek już mnie kompletnie nie interesowały.

Tego wieczora umówiliśmy się w przytulnej kafejce. Wiola przyznała, że już wcześniej mnie zauważyła, ale miała wrażenie, że jestem poza jej zasięgiem. W następnych dniach staliśmy się nierozłączni. Wczasowicze poznawali nas, gdy spacerowaliśmy promenadą, a sympatyczna pani kierownik Jadzia tylko potrząsała głową, kiedy o poranku zjawiałem się na stołówce.

Urlop dobiegł końca. Dzień przed powrotem do domu zastanawiałem się, jak pożegnamy się z Wiolą. Szczerze mówiąc obawiałem się, że stracę ją bezpowrotnie. Uznałem więc, że czas na dłuższe wakacje. Skontaktowałem się telefonicznie z moim przyjacielem Stefanem, jednak on przekazał mi lakonicznie:

– Reżyser kategorycznie oczekuje obecności całego zespołu na jutrzejszej próbie.

Szukałem jej

Pospiesznie udałem się do ośrodka sanatoryjnego, gdzie mieszkała Wioletta. Koleżanka, z którą dzieliła pokój, powitała mnie oszczędnym w słowach komunikatem:

– Wiola zmuszona była wyjechać o świcie, poprosiła, abym wręczyła panu tę wiadomość.

To nie może być prawda, że odjechała – nerwowo rozdzierałem kopertę, aby dostać się do środka.

„Zdaję sobie sprawę, że planujesz wyjazd, mimo że starałeś się to ukryć. Na zawsze pozostaniesz w mojej pamięci, kocham Cię, Wioletta”.

Czytałem wiadomość wielokrotnie, próbując pojąć, czemu Wiola postanowiła w ten sposób zakończyć naszą relację. Zdecydowałem, że muszę ją odnaleźć. Pani z recepcji ośrodka uzdrowiskowego za żadne skarby nie zamierzała udzielić mi tej informacji. Tłumaczyła się obowiązującymi regulacjami. Wreszcie w Krakowie, dzięki kontaktom wśród znajomych z branży medialnej, udało mi się ustalić stację radiową, w której pracowała. Wielokrotnie wydzwaniałem, słałem mnóstwo listów – bez odzewu z jej strony.

Minęło sześć miesięcy i zupełnie bez zapowiedzi dostałem wiadomość na kartce papieru: „Błagam, daj mi spokój, przeprowadziłam się i zaczęłam nową pracę. Kocham Cię, Wioletta”. Co się, u licha, z nią działo? Czemu tak dziwnie się zachowywała?

To była ona!

Rzuciłem się w odmęty pracy, by zapomnieć. Moje życie kręciło się wokół premier, aż pewnego dnia, po pięciu latach, nadeszła wiadomość: „Twój syn uległ wypadkowi. Pochówek zaplanowano na czwartek, na godzinę 11:00, w Kawczynie”. Pod tekstem brakowało podpisu nadawcy.

Rany, o co chodzi z tym synem i wypadkiem? A gdzie leży ten cały Kawczyn?

„Spokojnie, to na pewno jakaś pomyłka” – starałem się opanować nerwy. Ale wiedziałem, że póki nie rozgryzę tej sprawy, będzie ciężko. Zdecydowałem, że pojadę na ceremonię pogrzebową.

Pogoda była fatalna – padało bez przerwy, dlatego też przybyłem na miejsce trochę później niż planowałem.

Kiedy byłem jeszcze w sporej odległości od cmentarza, zobaczyłem procesję pogrzebową zmierzającą w stronę nekropolii położonej na pagórku. Zaparkowałem samochód i ruszyłem pieszo. Przyglądałem się uroczystości z pewnego dystansu. Gdy dobiegała końca, podszedłem do miejsca pochówku i położyłem niewielki bukiecik. Przy grobie została tylko mama zmarłego dziecka. Gdy na nią spojrzałem, odsłoniła twarz zasłoniętą woalką. Nie wierzyłem – moim oczom ukazała się Wioletta.

Nic mi nie powiedziała

– Paweł to było twoje dziecko – odezwała się, przerywając ciszę. Ton jej głosu był surowy i zdecydowany. Poczułem się parszywie. Przez moment oboje milczeliśmy, stojąc naprzeciw siebie.

– Na litość boską, czemu się nie odzywałaś? – zapytałem w końcu.

Przyjrzała mi się uważnie, jakby chciała przeniknąć moje myśli.

– Wiesz, twoje dziecko… syn, którego miałeś… Lekarze nie dawali mu wielkich szans na dożycie dorosłości. Długo się wahałam, czy ci o tym powiedzieć, może to nie był najlepszy pomysł. Ale stwierdziłam, że mimo wszystko zasługujesz na to, by wiedzieć, że miałeś syna. Choć pewnie i tak dowiadujesz się o tym za późno.

Wreszcie zrozumiałem całą sytuację. Spojrzałem prosto w jej oczy.

– Obawiałaś się, że sobie z tym nie poradzę? Że będziesz zmuszona zapomnieć o naszych wspólnych momentach. Tego już nie da się odwrócić. Ale czy zgodziłabyś się, abyśmy razem odwiedzali ten nagrobek?

Wioletta uniosła wzrok, a po jej policzkach popłynęły łzy. Rzuciliśmy się sobie w objęcia.

Reklama

Paweł, 40 lat

Reklama
Reklama
Reklama