Reklama

Zawsze mówiłam, że emerytura to nie koniec świata. Jednak gdzieś w środku czułam, że to początek czegoś mniej kolorowego. Poranki z telewizorem, rosół co niedzielę i spotkania z Wandą na działce. Tyle. Dni zlewały się w jedno – aż zaczęłam gubić rachubę, czy to wtorek, czy czwartek. Mój mąż Zbyszek odszedł pięć lat temu. Cicho. We śnie. Z zazdrością myślałam czasem, że tak to właśnie trzeba. Z godnością. Po sobie zostawił porządek w papierach i głęboką ciszę, której nie potrafiłam już zagłuszyć radiem.

Reklama

Miałam zdrowe nogi i serce wciąż bijące w piersi. A jednak nic nie potrafiło mnie poruszyć. Do czasu. Bo przyszła jesień i jakimś cudem wyostrzyła moje zmysły. I wtedy go poznałam.

Chciałam odmówić

– Zapisałam nas na zajęcia – oznajmiła Wanda, stawiając dwie herbaty na stole. – Dla seniorów.

Co znowu wymyśliłaś? – spojrzałam na nią podejrzliwie. – Zumba? Bo ja na zumbę się nie dam wciągnąć.

– Nie zumba, tylko… tańce towarzyskie – powiedziała z błyskiem w oku. – Tylko raz w tygodniu. I będę twoją parą.

Parsknęłam śmiechem.

– Chyba nie chcesz, żebym się połamała przy pierwszym obrocie.

– Daj spokój, w domu się tylko człowiek rozkłada. A tam może jakaś żywa dusza się trafi. Zobaczysz, będzie fajnie. Poćwiczymy trochę, może się ubawimy.

Przez chwilę chciałam odmówić. A potem spojrzałam na przyjaciółkę i wiedziałam – nie ma odwrotu.

– No dobra – westchnęłam. – Ale jak sobie coś złamię, to ty mnie będziesz karmić przez słomkę.

Umowa stoi – uśmiechnęła się szeroko. – A teraz idziemy jutro, więc przygotuj coś wygodnego. I nie dres, tylko coś z klasą. Jakby co, pożyczę ci moje buty.

– W tych twoich „pantoflach” to i tak nic nie zatańczę.

Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że ta decyzja zmieni wszystko.

Serce mi drgnęło

Do sali weszłyśmy niepewnie. Jak uczennice na pierwszy dzień szkoły. W sali było już kilkanaście osób – kobiety w pastelowych bluzkach i panowie z brzuszkiem, w lakierkach i marynarkach pamiętających komunę.

– Patrz, tamten w niebieskiej koszuli ma jeszcze włosy! – szepnęła Wanda z entuzjazmem. – Może się do ciebie uśmiechnie!

– Jak mnie zaprosi do walca, to udam, że boli mnie kolano – odpowiedziałam, choć kątem oka rzeczywiście zerknęłam na tego w niebieskim.

– Dzień dobry, kochani! – rozległ się głos prowadzącego, wysokiego mężczyzny po czterdziestce. – Nazywam się Andrzej i poprowadzę dla was zajęcia. Będzie cha-cha, rumba, może trochę walca. Bez stresu. Tu się nie uczymy na konkurs, tylko tańczymy dla przyjemności.

Pary się połączyły. My z Wandą zostałyśmy z boku.

– Panie Andrzeju, a jak ktoś nie ma partnera? – zapytała Wanda z udawaną niewinnością.

– Spokojnie. O, pan Henryk właśnie się zgłosił na ochotnika.

W tym momencie on podszedł. Niebieska koszula. Wysoki. Trochę posiwiały. Ze spojrzeniem, które sprawia, że człowiek zapomina, że ma sześćdziesiąt osiem lat i boli go w krzyżu.

– Mogę prosić? – uśmiechnął się i lekko skłonił.

– Jeśli pan gotów na odrobinę chaosu – odpowiedziałam, podając mu dłoń.

Dla chaosu warto żyć. Jak się pani nazywa?

– Aldona.

– Piękne imię. Józef. Ale niech mi pani mówi po prostu Józek.

Spojrzał mi w oczy. A moje serce – przysięgam – drgnęło.

Spojrzałam mu w oczy

Józek prowadził z lekkością – tak, że nie musiałam się nawet zastanawiać, co robić. Stopy same wiedziały. Cha-cha w jego objęciach była jak spacer po parku, a nie jak te upokarzające podrygi, które pamiętałam z wesel.

Świetnie pani tańczy – rzucił z uśmiechem. – Naprawdę, dawno nie miałem takiej partnerki.

– Pan jest po prostu dobrym tancerzem – odpowiedziałam i natychmiast pożałowałam tych słów. Brzmiały... zbyt miękko.

– Dobrze się pani prowadzi w tańcu – dodał ciszej. – To rzadkość.

Spojrzałam mu w oczy. Zbyt długo. I wtedy poczułam coś, czego nie czułam od lat: motylki w brzuchu. Kiedy muzyka ustała, poszliśmy po wodę. Wanda rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie i wykrzywiła usta w uśmieszku.

– Uważaj, bo ci się włosy zaczną kręcić od tych spojrzeń – szepnęła z rozbawieniem.

– Daj spokój – mruknęłam. – Pewnie tak tańczy ze wszystkimi.

Pod koniec przerwy Józek podszedł do mnie i powiedział:

Chciałbym panią jeszcze raz zaprosić do tańca – powiedział, gdy zaczęła grać rumba. – Jeśli pani nie ma nic przeciwko.

– Z przyjemnością – odpowiedziałam.

I wtedy dotknął mojej talii – nie za mocno, nie za lekko. Pachniał czystością, mydłem, jakimś klasycznym płynem po goleniu i... czymś znajomym. Może trochę starym światem, w którym mężczyźni byli mężczyznami, a kobiety miały serca łase na czułość.

Miałam wyrzuty sumienia

Po zajęciach stanęliśmy z Wandą przed Domem Kultury, obie jeszcze rozgrzane i jakby... młodsze.

– No i jak? – zaczęła Wanda, zerkając w moją stronę z chytrym uśmieszkiem. – Te zajęcia to nie najgorszy pomysł, co?

– Powiem ci tak – odpowiedziałam, poprawiając apaszkę. – Gdyby mi ktoś dwa dni temu powiedział, że będę się tak uśmiechać przez godzinę, to bym go wyśmiała.

– A ten Józek... jakiś taki... męski, co? – mrugnęła porozumiewawczo. – Zbyt męski jak na emeryta.

Parsknęłam śmiechem, a potem zamilkłam. Bo nagle poczułam coś dziwnego – wyrzut sumienia.

Myślisz, że to... w porządku? – zapytałam cicho. – Że mi się podoba? Że czułam się... dobrze?

– Jesteś wdową od pięciu lat – Wanda stanęła naprzeciw mnie, poważniejąc. – Zbyszek nie siedzi ci za plecami. Gdyby żył, sam by ci powiedział, że nie masz umierać razem z nim. No weź, on by cię pierwszy wypchnął na ten parkiet!

– Miałby ze mnie ubaw – przyznałam.

Roześmiałyśmy się obie, aż oczy mi zaszły łzami. I wtedy podszedł Józek. Z teczką pod pachą i ciepłym spojrzeniem.

– Jeśli pani pozwoli... – wyjął z kieszeni karteczkę. – To mój numer telefonu. Na wypadek, gdyby kiedyś chciała pani potańczyć poza Domem Kultury.

Spojrzałam na kartkę, potem na niego.

– Myśli pan, że moje serce to jeszcze wytrzyma?

– Pani serce dopiero się budzi – uśmiechnął się lekko.

I poszedł.

Dłoń mi się trzęsła

Wpatrywałam się w ten numer przez trzy dni. Kartka leżała w kuchni, potem w kieszeni płaszcza, a w końcu trafiła do mojej torebki. I za każdym razem, gdy na nią spojrzałam, serce mi przyspieszało. Co ja niby miałam do niego powiedzieć?

– Zadzwoń, no zadzwoń – jęczała Wanda przez telefon. – On ci się przecież wyraźnie podoba!

– A skąd wiesz? – burknęłam, choć wiedziała. Bo mnie znała.

– Bo się rumieniłaś jak uczennica. I bo widziałam, jak na niego patrzysz. I jeszcze ten twój śmiech. Ty tak się śmiałaś ostatnio, jak jeszcze Zbyszek żył.

Te słowa mnie trafiły. Bo były prawdziwe. Zadzwoniłam w czwartek wieczorem. Dłoń mi się trzęsła.

– Józek? Tu Aldona. Ta z tańców… – wyszeptałam niemal.

Myślałem, że nie zadzwonisz – odpowiedział spokojnie.

Spotkaliśmy się w sobotę w kawiarni „Pod Brzozami”. Obrusy w kratkę, ciasto drożdżowe i nalewka z pigwy.

To nie randka – zaznaczyłam, gdy usiadłam. – Żeby była jasność.

– Oczywiście. To tylko… spotkanie ludzi, którzy lubią razem tańczyć.

Nie rozmawialiśmy o tańcu. Rozmawialiśmy o wszystkim. O jego Marii, która zmarła na raka, o moim Zbyszku, który zawsze zostawiał skarpetki pod stołem. Śmialiśmy się. I milczeliśmy też – ale tak, jakby milczenie nie było ciężarem. Na końcu, gdy już wstaliśmy od stolika, dotknął lekko mojej dłoni.

– Nie uciekaj. Nie dzisiaj.

Nie uciekłam.

Nie byłam już sama

Minął miesiąc. Spotykaliśmy się w każdą sobotę, czasem i w środku tygodnia. Najpierw w kawiarni, potem w parku, a potem – w mojej kuchni, gdzie Józek sam zrobił naleśniki. Z truskawkami. W grudniu.

Magia – powiedziałam, kiedy podał mi talerz. – Albo czary.

– To tylko mąka, jajka i kobieta, której chce się zaimponować – uśmiechnął się i usiadł naprzeciwko mnie.

Nie było fajerwerków. Nie było obietnic. Było coś, czego nie czułam od lat. Obecność. Czułość. Spokój. I coś jeszcze – pewność, że nie jestem już sama.

– Czasem się boję, że się obudzę i wszystko to się okaże snem – powiedziałam cicho, wieczorem, gdy siedzieliśmy razem na kanapie. – Że znowu wrócę do tych pustych poranków.

Józek ujął moją dłoń i pocałował w kostki palców.

– To nie sen. To po prostu druga młodość. Spóźniona, ale jaka szczera.

Jesień już się kończyła. Liście zostały rozdeptane, a pierwsze płatki śniegu zaczęły lśnić na chodnikach. A ja... ja nadal tańczyłam. Może nie fizycznie – choć cha-chę wciąż ćwiczyliśmy raz w tygodniu – ale w środku. W sercu. Bo czy można inaczej nazwać to, co czujesz, kiedy znów ktoś na ciebie czeka? Gdy wieczorem szeptałam sama do siebie:

– Zbyszek... nie złość się na mnie. Znów zatańczyłam. I to jak!

Wtedy zrozumiałam, że zapach jesieni... zostanie ze mną na dłużej.

Aldona, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama