„Zapach jesieni wyostrzył moje zmysły. Nie sądziłam, że na emeryturze moje serce jeszcze zatańczy w rytmie cza-cza”
„W tym momencie on podszedł. Niebieska koszula. Wysoki. Trochę posiwiały. Ze spojrzeniem, które sprawia, że człowiek zapomina, że ma sześćdziesiąt osiem lat i boli go w krzyżu”.

- Redakcja
Zawsze mówiłam, że emerytura to nie koniec świata. Jednak gdzieś w środku czułam, że to początek czegoś mniej kolorowego. Poranki z telewizorem, rosół co niedzielę i spotkania z Wandą na działce. Tyle. Dni zlewały się w jedno – aż zaczęłam gubić rachubę, czy to wtorek, czy czwartek. Mój mąż Zbyszek odszedł pięć lat temu. Cicho. We śnie. Z zazdrością myślałam czasem, że tak to właśnie trzeba. Z godnością. Po sobie zostawił porządek w papierach i głęboką ciszę, której nie potrafiłam już zagłuszyć radiem.
Miałam zdrowe nogi i serce wciąż bijące w piersi. A jednak nic nie potrafiło mnie poruszyć. Do czasu. Bo przyszła jesień i jakimś cudem wyostrzyła moje zmysły. I wtedy go poznałam.
Chciałam odmówić
– Zapisałam nas na zajęcia – oznajmiła Wanda, stawiając dwie herbaty na stole. – Dla seniorów.
– Co znowu wymyśliłaś? – spojrzałam na nią podejrzliwie. – Zumba? Bo ja na zumbę się nie dam wciągnąć.
– Nie zumba, tylko… tańce towarzyskie – powiedziała z błyskiem w oku. – Tylko raz w tygodniu. I będę twoją parą.
Parsknęłam śmiechem.
– Chyba nie chcesz, żebym się połamała przy pierwszym obrocie.
– Daj spokój, w domu się tylko człowiek rozkłada. A tam może jakaś żywa dusza się trafi. Zobaczysz, będzie fajnie. Poćwiczymy trochę, może się ubawimy.
Przez chwilę chciałam odmówić. A potem spojrzałam na przyjaciółkę i wiedziałam – nie ma odwrotu.
– No dobra – westchnęłam. – Ale jak sobie coś złamię, to ty mnie będziesz karmić przez słomkę.
– Umowa stoi – uśmiechnęła się szeroko. – A teraz idziemy jutro, więc przygotuj coś wygodnego. I nie dres, tylko coś z klasą. Jakby co, pożyczę ci moje buty.
– W tych twoich „pantoflach” to i tak nic nie zatańczę.
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że ta decyzja zmieni wszystko.
Serce mi drgnęło
Do sali weszłyśmy niepewnie. Jak uczennice na pierwszy dzień szkoły. W sali było już kilkanaście osób – kobiety w pastelowych bluzkach i panowie z brzuszkiem, w lakierkach i marynarkach pamiętających komunę.
– Patrz, tamten w niebieskiej koszuli ma jeszcze włosy! – szepnęła Wanda z entuzjazmem. – Może się do ciebie uśmiechnie!
– Jak mnie zaprosi do walca, to udam, że boli mnie kolano – odpowiedziałam, choć kątem oka rzeczywiście zerknęłam na tego w niebieskim.
– Dzień dobry, kochani! – rozległ się głos prowadzącego, wysokiego mężczyzny po czterdziestce. – Nazywam się Andrzej i poprowadzę dla was zajęcia. Będzie cha-cha, rumba, może trochę walca. Bez stresu. Tu się nie uczymy na konkurs, tylko tańczymy dla przyjemności.
Pary się połączyły. My z Wandą zostałyśmy z boku.
– Panie Andrzeju, a jak ktoś nie ma partnera? – zapytała Wanda z udawaną niewinnością.
– Spokojnie. O, pan Henryk właśnie się zgłosił na ochotnika.
W tym momencie on podszedł. Niebieska koszula. Wysoki. Trochę posiwiały. Ze spojrzeniem, które sprawia, że człowiek zapomina, że ma sześćdziesiąt osiem lat i boli go w krzyżu.
– Mogę prosić? – uśmiechnął się i lekko skłonił.
– Jeśli pan gotów na odrobinę chaosu – odpowiedziałam, podając mu dłoń.
– Dla chaosu warto żyć. Jak się pani nazywa?
– Aldona.
– Piękne imię. Józef. Ale niech mi pani mówi po prostu Józek.
Spojrzał mi w oczy. A moje serce – przysięgam – drgnęło.
Spojrzałam mu w oczy
Józek prowadził z lekkością – tak, że nie musiałam się nawet zastanawiać, co robić. Stopy same wiedziały. Cha-cha w jego objęciach była jak spacer po parku, a nie jak te upokarzające podrygi, które pamiętałam z wesel.
– Świetnie pani tańczy – rzucił z uśmiechem. – Naprawdę, dawno nie miałem takiej partnerki.
– Pan jest po prostu dobrym tancerzem – odpowiedziałam i natychmiast pożałowałam tych słów. Brzmiały... zbyt miękko.
– Dobrze się pani prowadzi w tańcu – dodał ciszej. – To rzadkość.
Spojrzałam mu w oczy. Zbyt długo. I wtedy poczułam coś, czego nie czułam od lat: motylki w brzuchu. Kiedy muzyka ustała, poszliśmy po wodę. Wanda rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie i wykrzywiła usta w uśmieszku.
– Uważaj, bo ci się włosy zaczną kręcić od tych spojrzeń – szepnęła z rozbawieniem.
– Daj spokój – mruknęłam. – Pewnie tak tańczy ze wszystkimi.
Pod koniec przerwy Józek podszedł do mnie i powiedział:
– Chciałbym panią jeszcze raz zaprosić do tańca – powiedział, gdy zaczęła grać rumba. – Jeśli pani nie ma nic przeciwko.
– Z przyjemnością – odpowiedziałam.
I wtedy dotknął mojej talii – nie za mocno, nie za lekko. Pachniał czystością, mydłem, jakimś klasycznym płynem po goleniu i... czymś znajomym. Może trochę starym światem, w którym mężczyźni byli mężczyznami, a kobiety miały serca łase na czułość.
Miałam wyrzuty sumienia
Po zajęciach stanęliśmy z Wandą przed Domem Kultury, obie jeszcze rozgrzane i jakby... młodsze.
– No i jak? – zaczęła Wanda, zerkając w moją stronę z chytrym uśmieszkiem. – Te zajęcia to nie najgorszy pomysł, co?
– Powiem ci tak – odpowiedziałam, poprawiając apaszkę. – Gdyby mi ktoś dwa dni temu powiedział, że będę się tak uśmiechać przez godzinę, to bym go wyśmiała.
– A ten Józek... jakiś taki... męski, co? – mrugnęła porozumiewawczo. – Zbyt męski jak na emeryta.
Parsknęłam śmiechem, a potem zamilkłam. Bo nagle poczułam coś dziwnego – wyrzut sumienia.
– Myślisz, że to... w porządku? – zapytałam cicho. – Że mi się podoba? Że czułam się... dobrze?
– Jesteś wdową od pięciu lat – Wanda stanęła naprzeciw mnie, poważniejąc. – Zbyszek nie siedzi ci za plecami. Gdyby żył, sam by ci powiedział, że nie masz umierać razem z nim. No weź, on by cię pierwszy wypchnął na ten parkiet!
– Miałby ze mnie ubaw – przyznałam.
Roześmiałyśmy się obie, aż oczy mi zaszły łzami. I wtedy podszedł Józek. Z teczką pod pachą i ciepłym spojrzeniem.
– Jeśli pani pozwoli... – wyjął z kieszeni karteczkę. – To mój numer telefonu. Na wypadek, gdyby kiedyś chciała pani potańczyć poza Domem Kultury.
Spojrzałam na kartkę, potem na niego.
– Myśli pan, że moje serce to jeszcze wytrzyma?
– Pani serce dopiero się budzi – uśmiechnął się lekko.
I poszedł.
Dłoń mi się trzęsła
Wpatrywałam się w ten numer przez trzy dni. Kartka leżała w kuchni, potem w kieszeni płaszcza, a w końcu trafiła do mojej torebki. I za każdym razem, gdy na nią spojrzałam, serce mi przyspieszało. Co ja niby miałam do niego powiedzieć?
– Zadzwoń, no zadzwoń – jęczała Wanda przez telefon. – On ci się przecież wyraźnie podoba!
– A skąd wiesz? – burknęłam, choć wiedziała. Bo mnie znała.
– Bo się rumieniłaś jak uczennica. I bo widziałam, jak na niego patrzysz. I jeszcze ten twój śmiech. Ty tak się śmiałaś ostatnio, jak jeszcze Zbyszek żył.
Te słowa mnie trafiły. Bo były prawdziwe. Zadzwoniłam w czwartek wieczorem. Dłoń mi się trzęsła.
– Józek? Tu Aldona. Ta z tańców… – wyszeptałam niemal.
– Myślałem, że nie zadzwonisz – odpowiedział spokojnie.
Spotkaliśmy się w sobotę w kawiarni „Pod Brzozami”. Obrusy w kratkę, ciasto drożdżowe i nalewka z pigwy.
– To nie randka – zaznaczyłam, gdy usiadłam. – Żeby była jasność.
– Oczywiście. To tylko… spotkanie ludzi, którzy lubią razem tańczyć.
Nie rozmawialiśmy o tańcu. Rozmawialiśmy o wszystkim. O jego Marii, która zmarła na raka, o moim Zbyszku, który zawsze zostawiał skarpetki pod stołem. Śmialiśmy się. I milczeliśmy też – ale tak, jakby milczenie nie było ciężarem. Na końcu, gdy już wstaliśmy od stolika, dotknął lekko mojej dłoni.
– Nie uciekaj. Nie dzisiaj.
Nie uciekłam.
Nie byłam już sama
Minął miesiąc. Spotykaliśmy się w każdą sobotę, czasem i w środku tygodnia. Najpierw w kawiarni, potem w parku, a potem – w mojej kuchni, gdzie Józek sam zrobił naleśniki. Z truskawkami. W grudniu.
– Magia – powiedziałam, kiedy podał mi talerz. – Albo czary.
– To tylko mąka, jajka i kobieta, której chce się zaimponować – uśmiechnął się i usiadł naprzeciwko mnie.
Nie było fajerwerków. Nie było obietnic. Było coś, czego nie czułam od lat. Obecność. Czułość. Spokój. I coś jeszcze – pewność, że nie jestem już sama.
– Czasem się boję, że się obudzę i wszystko to się okaże snem – powiedziałam cicho, wieczorem, gdy siedzieliśmy razem na kanapie. – Że znowu wrócę do tych pustych poranków.
Józek ujął moją dłoń i pocałował w kostki palców.
– To nie sen. To po prostu druga młodość. Spóźniona, ale jaka szczera.
Jesień już się kończyła. Liście zostały rozdeptane, a pierwsze płatki śniegu zaczęły lśnić na chodnikach. A ja... ja nadal tańczyłam. Może nie fizycznie – choć cha-chę wciąż ćwiczyliśmy raz w tygodniu – ale w środku. W sercu. Bo czy można inaczej nazwać to, co czujesz, kiedy znów ktoś na ciebie czeka? Gdy wieczorem szeptałam sama do siebie:
– Zbyszek... nie złość się na mnie. Znów zatańczyłam. I to jak!
Wtedy zrozumiałam, że zapach jesieni... zostanie ze mną na dłużej.
Aldona, 68 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Pożyczyłam sąsiadce pieniądze, bo było mi żal jej dzieci. Ona, zamiast je nakarmić, wydała wszystko na konkubenta”
- „Na grzybach z teściową chciałam udawać kozaka. Cwana Tereska 1 zdaniem sprowadziła mnie do poziomu leśnej ściółki”
- „Mój 15-letni wnuk zna tylko chińskie grzyby z marketu i wgapia się w telefon. Boję się, że nie zdążę go nauczyć życia”