Reklama

Kiedy przechodziłem na emeryturę, koledzy z kolei wręczyli mi złoty zegarek z wygrawerowanym „Dla Zbyszka, bo zawsze był punktualny”. Uśmiechnąłem się wtedy, ale w środku czułem tylko pustkę. Po tylu latach pracy nie potrafiłem sobie wyobrazić dnia bez świstu pociągów, stukotu kół i zapachu smaru. A jeszcze mniej bez ludzi. Może i nie byłem z tych gadatliwych, ale zawsze gdzieś ktoś się przewijał. A teraz? Cisza.

Reklama

Zostałem sam

Najgorzej było po śmierci Ireny. Minęły już trzy lata, ale wciąż łapałem się na tym, że wieczorem patrzyłem na fotel obok, jakby miała zaraz usiąść z robótką w rękach. Nic nie mówić, tylko być. Zostawiła mi pustkę, z którą się jeszcze do końca nie oswoiłem.

Mam swoje rytuały – rano herbata, potem spacer po osiedlu. Zawsze tą samą trasą, jakbym się bał skręcić w inną stronę, żeby przypadkiem nie pogubić się w tym nowym świecie. W środy mam coś, na co czekam: spotkania różańcowe w parafialnej salce. Kiedyś chodziłem z czysto religijnej potrzeby, ale teraz to moje jedyne wyjście do ludzi.

Nie modlitwa, a obecność – to mnie tam trzyma. Zresztą… jest też Maria. Pogodna, z takim uśmiechem, że nawet jakby się waliło i paliło, to człowiek czuje, że jakoś będzie. Na początku wymienialiśmy tylko uprzejme „dzień dobry” i „z Bogiem”, ale potem zaczęliśmy przysiadać się do siebie. Najpierw niechcący, potem już specjalnie.

Wymienialiśmy żarty, czasem spojrzenia, takie ciepłe. Złapałem się na tym, że w środę ubierałem się porządniej. A kiedy Maria dotknęła mojej ręki, jakby przypadkiem – czułem się żywy. Czasem się bałem, że coś w tym jest niestosownego. Że za stary, że to nie wypada. Ale potem patrzyłem na nią i myślałem, że przecież Irena by chciała, żebym nie był sam.

Byłem szczęśliwy

Wszystko zaczęło się od drobiazgów, takich niby nic nieznaczących rzeczy. Maria powiedziała mi kiedyś, że przypominam jej aktora z jakiegoś włoskiego filmu. Zaśmiała się przy tym tak ciepło, że poczułem się, jakbym znowu miał dwadzieścia lat.

Od tamtej pory te nasze rozmowy stawały się coraz bardziej swobodne. Mówiłem jej, że powinna uważać, bo jak się tak śmieje, to aż dusza się prostuje. A ona raz odpowiedziała, że jak ja na nią patrzę, to ma wrażenie, że jeszcze może się komuś podobać. Miałem wtedy ochotę chwycić ją za rękę. Nie zrobiłem tego, ale siedzieliśmy bardzo blisko. Nasze ramiona stykały się i nie chciałem tego przerywać.

Pamiętam dokładnie ten dzień, kiedy pierwszy raz coś mnie ukłuło. Zostałem chwilę po spotkaniu, zbierałem swoje rzeczy, gdy za drzwiami usłyszałem głosy. Kobiecy szept, pełen dezaprobaty.

– To nie przystoi, takie czułości w domu Bożym. Niech się opamiętają, starość to nie czas na głupoty.

Nie wiedziała, że jestem tak blisko. Stałem jak wryty, jakby ktoś wylał mi na głowę zimną wodę. Wyszedłem bez słowa, udając, że nic nie słyszałem. Ale cały wieczór to mi dźwięczało w uszach.

Miałem wątpliwości

Następnego dnia spotkałem Marię w sklepie. Była uśmiechnięta, miała w koszyku jajka i chleb. Podeszła pierwsza.

– Zbyszek, a może byśmy kiedyś poszli razem na cmentarz? Pokażę ci grób mojego Władka, ty opowiesz o Irenie.

Nie odpowiedziałem od razu. Przy ladzie, między mlekiem a margaryną, nagle poczułem ciężar. Chciałem, żeby wiedziała, że słyszałem.

– Może przesadziliśmy – powiedziałem cicho, patrząc gdzieś w bok.

Maria spojrzała na mnie z zaskoczeniem, ale zaraz jej twarz złagodniała.

– Nie mamy się czego wstydzić, Zbyszku. Przecież nie robimy nic złego.

Pokiwałem głową, ale nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że ma rację, ale coś się we mnie zacisnęło.

Od następnej środy zauważyłem zmiany. Pani Jadzia, która zawsze pytała mnie o zdrowie, nagle udawała, że mnie nie widzi. Jeden z panów, z którym czasem zamieniałem kilka słów, wyminął mnie w drzwiach bez powitania. To było ledwo zauważalne, ale nie miałem złudzeń. Coś się zmieniło. Patrzyli, ale unikali wzroku. Jakbyśmy z Marią zrobili coś nieprzyzwoitego.

Czułem się jak ktoś wytykany palcami, choć nikt nic nie mówił wprost. Upokorzenie mieszało się we mnie z żalem, ale gdzieś pod spodem budził się też cichy sprzeciw. Nie rozumiałem, dlaczego dobroć i życzliwość mają być naganne. I choć nie wiedziałem jeszcze, co zrobię, wiedziałem jedno – nie chcę wracać do samotności.

Oceniali nas

Przez kilka wieczorów kładłem się wcześniej, żeby nie myśleć. Ale cisza bolała bardziej niż te szepty. Brak Marii, jej głosu, nawet jej śmiechu, do którego już się przyzwyczaiłem, sprawiał, że wszystko traciło sens.

Zacząłem się bać, że już tak zostanie. Że nie jestem nikomu potrzebny, że znowu stałem się przezroczysty. A przecież przez chwilę było inaczej.

W środę wstałem wcześniej niż zwykle. Pogoda była nijaka, niebo szare, ale wiedziałem, że muszę pójść. Ubrałem się porządnie – w marynarkę, której nie zakładałem od pogrzebu Ireny – i wyszedłem, zanim zdążyłem się rozmyślić.

W salce panowała cisza. Wszedłem powoli, rozejrzałem się. Kilka osób unikało mojego spojrzenia. Inni tylko skinęli głową. Zobaczyłem Marię. Siedziała sama.

– Myślałam, że już nie przyjdziesz – szepnęła, gdy przysiadłem się do niej.

– Nie mogłem tak zostawić sprawy. Już trudno, będziemy się modlić we dwoje.

Nie odpowiedziała, ale się uśmiechnęła. Zaczęliśmy odmawiać różaniec. Czułem, jak spojrzenia ślizgają się po nas, jakbyśmy byli przeszkodą. Ktoś spuścił wzrok, ale my modliliśmy się dalej. Głośniej niż wcześniej. Równym rytmem.

Postawiliśmy się

W tej modlitwie nie chodziło już tylko o słowa. To było jak opór, jak wyznanie. Nie wstydziłem się. Pierwszy raz od dawna czułem się silny. I nie sam. Po spotkaniu szliśmy razem w stronę przystanku.

– Nie zasłużyliśmy na to, co nas spotkało – powiedziała Maria.

– Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją – odpowiedziałem po chwili.

Szliśmy w milczeniu. Patrzyłem na Marię i nagle przypomniałem sobie, jak kiedyś Irena mówiła, że najbardziej boi się samotności, ale jeszcze bardziej tego, że ktoś ją kiedyś osądzi, nie znając jej serca. Teraz rozumiałem, co miała na myśli.

– Po śmierci Władka latami nie potrafiłam wyjść z jego cienia. Wszystko robiłam tak, jak on by chciał. Aż w końcu nie wiedziałam już, czego sama chcę. Ty pierwszy od dawna pytasz, jak się czuję. A ja nie umiem odpowiedzieć, bo dopiero uczę się znowu być sobą.

Nie miałem słów. Pokiwałem tylko głową. I chociaż nie złapałem jej za rękę, wiedziała, co myślę. Ustaliliśmy, że będziemy przychodzić dalej, razem, choćby mieliśmy modlić się sami. I tak właśnie zamierzaliśmy żyć – skromnie, bez fanfar, ale z odwagą, żeby być blisko siebie. Wbrew wszystkiemu.

Zbigniew, 68 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama