Reklama

Od niedawna jestem na emeryturze. To miało być piękne życie — takie, na jakie z żoną czekaliśmy przez lata. Marzyłem, że będziemy podróżować po świecie, siedzieć razem w altance na działce, zapraszać wnuki na wakacje. Wyobrażałem sobie, że wreszcie będzie czas na wszystko, czego brakowało w biegu codzienności. Tyle że życie rozpadło się szybciej, niż zdążyłem otworzyć ten nowy rozdział. Anna, moja żona, odeszła do innego. Dzieci, Paweł i Marta, mają własne domy, własne sprawy. Oczywiście mówią, że mnie kochają, ale ich „zadzwonię później”, albo „teraz nie mam czasu” staje się regułą, a nie wyjątkiem.

Reklama

Zostałem sam – w pustym mieszkaniu, które nagle stało się dla mnie zbyt ciche. Kiedyś kalendarz był pełen — zebrania w pracy, wyjazdy, spotkania. Teraz jego kartki są czyste. Niby mam całą dobę tylko dla siebie, a jednocześnie każda godzina jest jak ciężar. Patrzę w lustro i pytam: po co ja jeszcze jestem? Do czego się nadaję? Ostatnio zadzwoniłem do Marty.

– Tato, naprawdę nie mam kiedy… – usłyszałem w słuchawce jej zdyszany głos. – Spotkamy się innym razem, dobrze?

– Jasne, rozumiem – odpowiedziałem, choć wcale nie rozumiałem.

Odkładając telefon, poczułem, jak coś we mnie gaśnie. W pokoju było chłodno, ale to nie zimno powietrza mnie przeszywało, tylko samotność.

Moje dni były puste

Każdy poranek wyglądał tak samo. Wstawałem o siódmej, choć nie miałem powodu, by się spieszyć. Kawa smakowała gorzko, a gazeta leżała na stole jak jedyny kompan. Czytałem te same rubryki, często bez większego zainteresowania. Potem spacerowałem po osiedlu, jakby ruch nóg miał nadać sens mojemu dniu. Wracałem jednak do pustego mieszkania i czułem, że to tylko pozór aktywności.

Kiedyś człowiek biegł z pracy do domu, potem do sklepu, później do rodziny. A teraz czas zwolnił do granic wytrzymałości. Każdy dzień ciągnął się jak guma, nie dawał żadnej nadziei na coś nowego. Miałem wrażenie, że stałem się przezroczysty, że nikomu już nie jestem potrzebny. Na klatce schodowej spotkałem sąsiada.

– Dzień dobry – powiedziałem, zatrzymując się z nadzieją na chwilę rozmowy.

– O, dzień dobry, panie Zbyszku – odpowiedział, poprawiając torbę na ramieniu. – Spieszę się do pracy, do widzenia!

I już go nie było. Kroki odbijały się echem od ścian, a ja zostałem sam, jakbym był tylko cieniem, którego nikt nie zauważa. Wracając do mieszkania, poczułem ciężar w piersi. Niby nic się nie wydarzyło, zwykła uprzejma wymiana słów, a jednak bolało. Bo prawda była taka, że moje dni były puste, a ja nie miałem pomysłu, jak je wypełnić. Czułem się jak człowiek, którego życie zatrzymało się w martwym punkcie, a on sam nie wie, jak je uruchomić na nowo.

Poczułem lekką iskrę

Pewnego dnia, bez większego planu, wyszedłem na dłuższy spacer. Krążyłem po ulicach miasta, aż w końcu nogi zaprowadziły mnie pod dom kultury. W oknie wisiał kolorowy plakat: „Kurs fotografii dla początkujących”. Stałem chwilę, wpatrując się w litery, jakby ktoś napisał je specjalnie dla mnie. Poczułem ukłucie niepewności. Myśl, że miałbym wziąć do ręki aparat i patrzeć na świat przez obiektyw, wydała mi się śmieszna. Przecież byłem już stary, a takie zajęcia to raczej dla młodych.

A jednak wszedłem. W środku pachniało świeżo malowanymi ścianami i kawą z automatu. W sekretariacie podałem nazwisko, a ręka lekko mi drżała, kiedy wpisywałem się na listę. Pani uśmiechnęła się szeroko, jakby to, że się zapisałem, miało jakieś znaczenie. Na pierwsze zajęcia przyszedłem z duszą na ramieniu. W sali siedziało kilka osób, każdy trzymał aparat. Usiadłem z boku, próbując zniknąć. Wtedy podeszła do mnie instruktorka.

– Pan Zbyszek, prawda? – zapytała z energią w głosie.

– Tak, ale nie wiem, czy to dla mnie – odpowiedziałem, kręcąc głową. – Nigdy nie robiłem zdjęć, a teraz… cóż, trochę późno na takie rzeczy.

– Późno? – roześmiała się. – Fotografia to nie wyścig. To sposób, żeby znów zobaczyć życie. A pan ma w sobie spojrzenie, które może uchwycić coś ważnego.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Te słowa zabrzmiały dziwnie, jakby naprawdę wierzyła, że jeszcze mogę coś zrobić. Po raz pierwszy od dawna poczułem lekką iskrę. Może to była nadzieja, a może tylko złudzenie. Ale chciałem spróbować.

Odnalazłem swój sens

Na początku fotografowałem byle co: drzewo pod oknem, puste ławki w parku, gołębie grzebiące w liściach. Zdjęcia wydawały mi się nijakie, ale Kasia mówiła, żebym się nie zniechęcał. Powtarzała, że aparat trzeba oswoić, a oko wyćwiczyć. Z czasem zacząłem zauważać szczegóły, które wcześniej mi umykały. Kroplę deszczu na szybie, zmarszczki na twarzy przechodnia, światło odbijające się w kałuży.

Pewnego dnia odważyłem się zrobić coś więcej. Podszedłem do starszej kobiety, która siedziała na ławce, trzymając zakupy w reklamówce. Zapytałem nieśmiało, czy mogę jej zrobić zdjęcie. Spojrzała na mnie zdziwiona, ale kiwnęła głową. Nacisnąłem spust migawki, a potem wydrukowałem fotografię w pobliskim punkcie i wróciłem, żeby jej ją podarować.

– Proszę, to dla pani – podałem odbitkę, serce waliło mi jak młot.

Kobieta uniosła drżącą rękę, przyjrzała się zdjęciu i uśmiechnęła się lekko.

– Dawno nie miałam swojego portretu – powiedziała cicho. – Patrząc na to, czuję się znów piękna. Dziękuję.

Zaniemówiłem. Nie spodziewałem się, że zwykła fotografia może komuś sprawić tyle radości. Od tamtej pory coraz częściej zaczepiałem ludzi. Robiłem zdjęcia młodemu chłopakowi grającemu na gitarze pod dworcem, dziewczynce karmiącej wróble, sprzedawcy kwiatów na rogu ulicy. A kiedy wręczałem im odbitki, widziałem uśmiechy, słyszałem „dziękuję”. Po raz pierwszy od dawna czułem, że robię coś, co ma sens. Wracałem do domu z aparatem przewieszonym przez ramię i w głowie dudniła mi jedna myśl, że świat jest pełen twarzy i historii, a ja mogę je zatrzymać w kadrze.

Coś się we mnie przełamało

Kasia któregoś dnia przerwała nasze zajęcia i zaproponowała coś, czego wcale się nie spodziewałem.

– Panie Zbyszku, a może tym razem to pan stanie przed obiektywem? – powiedziała, trzymając aparat w dłoniach.

Poczułem, jak robi mi się gorąco.

– Ja? Po co? – zaśmiałem się nerwowo. – Kto by chciał patrzeć na starego człowieka?

– Właśnie dlatego – odpowiedziała spokojnie. – Fotografia nie jest tylko patrzeniem na świat. To też spojrzenie na siebie.

Nie miałem odwagi odmówić. Usiadłem na krześle, niepewny, gdzie mam patrzeć, co zrobić z rękami. Czułem się jak intruz we własnym ciele. Kasia jednak prowadziła mnie cierpliwie.

– Proszę spojrzeć w stronę okna. Tak… a teraz lekki uśmiech, ale prawdziwy, nie wymuszony.

Zrobiła kilka ujęć, a potem podała mi aparat. Spojrzałem na ekran i przez moment nie poznałem samego siebie. Widziałem mężczyznę z siwymi włosami, zmarszczkami wokół oczu, ale w tych oczach błyszczało życie. Na zdjęciu nie było zgorzknienia, tylko spokój i coś, czego dawno w sobie nie widziałem – uśmiech.

– Widział pan? – zapytała Kasia. – To nie jest obraz starego człowieka. To jest człowiek, który żyje.

Przytrzymałem fotografię dłużej, niż powinienem. Poczułem, jak w środku coś się we mnie przełamało. Może nie byłem już tym samym Zbyszkiem co kiedyś, ale wciąż byłem kimś. A może nawet więcej niż kiedyś.

– Dziękuję – powiedziałem cicho.

Tamtego dnia wyszedłem z zajęć lżejszy, jakbym odzyskał kawałek siebie.

Miałem własne życie

Od tamtej chwili zacząłem inaczej planować swoje dni. W kalendarzu pojawiły się notatki: „plener z grupą”, „zdjęcia w parku”, „druk odbitek”. Nie były to podróże marzeń, o których kiedyś myślałem, ale małe wyprawy, które nadawały sens codzienności. Fotografowałem ludzi na targu, dzieci bawiące się na placu zabaw, staruszka karmiącego gołębie, a nawet zwykłe przedmioty, które w obiektywie nabierały nowego znaczenia. Zauważałem światło, cienie, kolory. Nagle zwykła droga do sklepu stawała się pełna obrazów, które chciałem zatrzymać. Najbardziej cieszyły mnie spotkania z ludźmi. Coraz częściej podchodziłem do nieznajomych, robiłem zdjęcia i wręczałem im wydrukowane portrety. Zaskoczenie na ich twarzach było bezcenne. Otrzymywałem więcej uśmiechów niż przez całe ostatnie lata. Któregoś wieczoru zadzwoniła Marta.

– Tato, może spotkamy się w weekend? – zaproponowała, jakby to miało być coś wyjątkowego.

Uśmiechnąłem się pod nosem.

– W weekend mam zajęcia na kursie – odpowiedziałem spokojnie. – Może innym razem.

Zapadła cisza po drugiej stronie. Słyszałem, jak córka nabiera powietrza, zaskoczona moją odmową. Ja jednak czułem się spokojny. Po raz pierwszy od dawna to ja miałem swoje plany, swoje życie. Odkładając słuchawkę, spojrzałem na aparat leżący na stole. W świetle lampy błyszczał jak obietnica, że przede mną wciąż coś jeszcze jest. I że to coś należy tylko do mnie.

Nie żyję już marzeniami

Dziś, kiedy patrzę na swoje życie, widzę je inaczej niż jeszcze kilka miesięcy temu. Straciłem wiele – kobietę, z którą planowałem starość, bliskość z dziećmi, poczucie bycia potrzebnym. Ale dostałem coś, czego się nie spodziewałem: nową perspektywę. Fotografia nauczyła mnie zatrzymywać momenty, które kiedyś umykały. Uśmiech obcej osoby, światło na liściach, ciepło dłoni, którą przypadkiem uchwyciłem w kadrze. Niby drobiazgi, a jednak to właśnie one zaczęły budować moje nowe życie. Nie żyję już marzeniami sprzed lat. Nie czekam na podróże, na wnuki, na cudowne pojednanie. Zamiast tego wybieram codzienność – małe spacery z aparatem, spotkania w domu kultury, rozmowy z ludźmi, których nigdy wcześniej bym nie zauważył. I odkrywam, że to wystarczy, żeby poczuć się żywym.

Kilka dni temu powiesiłem na ścianie zdjęcie, które zrobiła mi Kasia. Patrzy na mnie starszy mężczyzna, siwy, z wyraźnymi liniami na twarzy, ale z uśmiechem, który przypomina, że wciąż potrafię się cieszyć. Ten człowiek to ja – już nie tylko cień dawnego siebie, ale ktoś, kto odnalazł sens w prostych chwilach. Moje życie nie potoczyło się tak, jak planowałem. Ale w obiektywie odnalazłem nowy początek. I choć wiem, że czasu nie da się cofnąć, to mogę go uchwycić – klatka po klatce, dzień po dniu. I to mi wystarcza.

Zbigniew, 68 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama