„Zapłaciłam za wesele z własnej kieszeni, a on nie dał ani grosika. Mam wziąć za męża spłukanego królewicza bez honoru?”
„Mówiłam sobie, że ważne, że go kocham i że on mnie kocha, ale w środku już wiedziałam, że to nie do końca prawda. Bo czy kocha się kobietę, pozwalając jej dźwigać wszystko na swoich barkach? Czy naprawdę można mówić, że jesteśmy drużyną, siedząc w cieniu i nie kiwając nawet palcem? Wątpliwe”.

- Redakcja
Nie wiem, czy to był moment, w którym odbierałam suknię z salonu, czy może kiedy podpisałam ostatnią fakturę za catering, ale coś we mnie pękło. Stałam przy oknie, trzymając w dłoni potwierdzenie przelewu na dziesięć tysięcy złotych – ostatnia rata za muzykę, oświetlenie, scenę i DJ-a, którego Tomek sam wybrał. Nie dołożył ani grosza. Dosłownie nic. Ani złotówki.
Wtedy po raz pierwszy naprawdę poczułam, że to wesele, które miało być początkiem naszej wspólnej drogi, stało się moją samotną pielgrzymką. Organizacyjną, finansową, emocjonalną. I chociaż mówiłam sobie: „Ważne, że go kochasz, ważne, że on cię kocha”, to w środku już wiedziałam, że to nie do końca prawda.
Bo czy kocha się kobietę, pozwalając jej dźwigać wszystko na swoich barkach? Czy naprawdę można mówić „jesteśmy drużyną”, siedząc w cieniu i nie kiwając nawet palcem? Na zdjęciach z tamtego dnia wyglądam pięknie. Uśmiechnięta, promienna, w białej sukni, na którą nie było mnie stać, ale którą kupiłam, bo „to mój wielki dzień”. Tylko że kiedy teraz patrzę na te zdjęcia, nie widzę szczęścia. Widzę kobietę, która bardzo chciała wierzyć, że wszystko się jeszcze ułoży. Nie ułożyło się.
Zaczęło się od pierścionka
– Kochanie, zobacz! – Tomek niemal podskakiwał z ekscytacji, wyświetlając na ekranie telefonu zdjęcie pierścionka. – Co sądzisz o takim? W sumie... mógłbym już ci się oświadczyć, co?
Zrobiłam minę, której sama do końca nie rozumiałam. Trochę zaskoczoną, trochę zażenowaną, a trochę zmęczoną tą jego niezdarnością.
– Tak chcesz mi się oświadczyć? Pokazując mi fotkę pierścionka i rzucając „mógłbym już”? – zapytałam, siląc się na spokój.
– No ale przecież wiadomo, że chcę! – Tomek się roześmiał. – Przecież jesteśmy razem od trzech lat. Kupię ci coś ładnego, serio. Coś takiego... klasycznego. Tylko muszę ogarnąć wypłatę i…
– I?
– No wiesz, teraz mam zaległości w leasingu, ale jak tylko się z tym uporam...
I tyle było z oświadczyn. Bez kwiatów, bez klękania, bez jakiegokolwiek wysiłku. Z czasem oczywiście zrobił to „na serio”, tydzień przed moimi urodzinami. W kuchni, przy jajecznicy, z pierścionkiem, który – wiem na pewno – wybrała jego siostra, bo sama wrzuciła go potem na profil. Wtedy jeszcze sobie tłumaczyłam, że Tomek to nie romantyk. Za to ciepły, dobry chłopak. I kochający. W sumie... czy to nie jest ważniejsze? Potem padło hasło: „ślub”. A zaraz za nim: „wesele”. I nagle wszystko było „moje”. Moje obowiązki, moje maile, moje kalkulacje.
– Przecież ty masz smykałkę do takich rzeczy – mówił Tomek, wciskając mi kolejne foldery z inspiracjami.
Miałam smykałkę. I kartę kredytową. A on miał... dużo entuzjazmu. Do momentu, w którym zaczynało się liczenie.
Nie chciał się angażować
– Skarbie, dzwoniła pani z sali weselnej – powiedziałam, siadając naprzeciwko Tomka, który właśnie grał na konsoli. – Chcą zaliczkę najpóźniej do końca tygodnia, bo inaczej termin przepada.
– No to zapłać – rzucił, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Tomek, ja już zapłaciłam za zespół, fotografkę i połowę sukni. A dziś dostałam fakturę za zaproszenia. Ile mam jeszcze wyciągnąć z oszczędności?
Wreszcie spojrzał na mnie. Nie z troską. Z irytacją.
– To ty chciałaś te zaproszenia. Kto ci kazał zamawiać te z wytłoczeniami i złoceniem?
– A kto chciał wesele na 130 osób, jak ja mówiłam, że możemy zrobić skromne, kameralne?
– No ale jak by to wyglądało? Moi znajomi z pracy, rodzina z Gdańska... Nie mogłem ich nie zaprosić.
Przełknęłam ślinę, czując, że wewnętrznie zaczynam się gotować.
– Tylko że ja to finansuję. Sama. Ty nawet nie spytałeś, czy wyrabiam.
– Jowita, nie dramatyzuj. Przecież jesteśmy razem. To nie ma znaczenia, kto co zapłaci. I tak wszystko idzie na wspólne.
Tylko że nie szło. On nie zmniejszył swoich wydatków. Nadal kupował nowe buty do biegania, wychodził ze znajomymi na piwo, a kiedy raz zaproponowałam, żeby może zrobił coś, cokolwiek, w temacie wesela – oburzył się, że go gnębię. Wtedy pierwszy raz poszłam na spacer sama. Bez celu. Bez słuchawek. Po prostu musiałam wyjść. Potrzebowałam ciszy, żeby w tej ciszy usłyszeć, że coś we mnie zaczyna pękać.
Coś we mnie zgasło
– I jak tam przygotowania? – zapytała Ewa, wlewając mi do kieliszka prosecco. Siedziałyśmy na balkonie jej mieszkania. Było lato, gorąco, a ja przyszłam do niej niby „na chwilę”, a siedziałam już trzecią godzinę.
– Świetnie – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.
– Jowita, daj spokój. Znam cię. Opowiadaj.
Zawahałam się, ale spojrzenie Ewy mówiło jedno, że nie zamierza mnie oszczędzać.
– Tomek… nic nie robi. Kompletnie nic. Nawet nie wie, co będzie na obiad weselny. Nie był na ani jednej przymiarce. W ogóle nie pyta. A jak próbuję z nim rozmawiać, to się obraża albo mówi, że się czepiam.
Ewa przewróciła oczami.
– A pieniądze?
– Wszystko ja.
– Okej. To teraz powiedz mi, czemu ty w ogóle jeszcze za niego wychodzisz?
Zamarłam. Bo pierwszy raz ktoś zadał mi to pytanie na głos. A ja nie miałam odpowiedzi.
– Bo... go kocham? – powiedziałam, ale zabrzmiało to, jakbym sama siebie próbowała przekonać.
– Jowita. Ty jesteś mądrą, ogarniętą kobietą. Ale zachowujesz się, jakbyś miała 22 lata i świeżo zerwała z chłopakiem z liceum. On cię nie szanuje. Widzi, że tyrasz, a on sobie siedzi i gra. I nic z tym nie robi.
– On mówi, że po ślubie wszystko się zmieni – szepnęłam.
– Taaa… – Ewa wypiła łyk wina i spojrzała mi prosto w oczy. – Wiesz, kto tak mówi? Faceci, którzy nie mają zamiaru się zmieniać.
Wtedy poczułam, że coś we mnie naprawdę się kończy. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Ale zgasło mi coś w środku. Coś, co karmiłam nadzieją.
Bałam się, że już było nie tak
– Gdzie są te kwiaty, które miały być na stół prezydialny? – rzuciłam do pani z dekoracji, wpadając do sali piętnaście minut przed rozpoczęciem wesela.
– Jeszcze nie dojechały, ale spokojnie, mamy czas – odparła z uśmiechem.
Spojrzałam na nią z zimnym spokojem, ale w środku już się gotowałam. Mamy czas? To moje wesele. Nie ma czasu. Nie po tym wszystkim. Zaraz potem do sali wszedł Tomek. W białej koszuli, rozchichotany, otoczony kolegami.
– O, księżniczka się stresuje – rzucił z uśmiechem. – Jowita, serio, ogarnij się. Jak ty wszystko lubisz mieć pod kontrolą, co?
Zamarłam. Bo nagle dotarło do mnie, że on naprawdę nie rozumie. Że nie chodziło o kwiaty. Nie o dekoracje. Tylko o to, że wszystko – absolutnie wszystko – było na mojej głowie.
– A co ty tu w ogóle robisz? – zapytałam spokojnie.
– No… przyszedłem zobaczyć, jak wygląda sala. W sumie nieźle.
Zacisnęłam zęby.
– Ty pierwszy raz tu jesteś, prawda?
– No, bo ty wszystko załatwiałaś, to nie chciałem przeszkadzać. Ty to lubisz – dodał beztrosko.
Poczułam, jak drżą mi dłonie. Usiadłam na jednym z krzeseł, nagle kompletnie bez sił. A on? Poszedł na zewnątrz zapalić z kumplem. Wtedy weszła moja mama. Rozejrzała się, po czym podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu.
– Ładnie tu. Napracowałaś się.
– Sama – szepnęłam. – Ja wszystko sama, mamo.
Spojrzała na mnie długo, bez słowa.
– A on? – zapytała cicho.
– On przyjdzie, jak skończy papierosa.
I nagle zrozumiałam, że ja się nie denerwuję, że coś pójdzie nie tak. Ja się boję, że to już poszło nie tak. Że mój ślub to spektakl, po którym kurtyna opadnie i zostanę sama na scenie. W tej samej sukni. Ale już bez złudzeń.
Miłość nie zawsze wystarczy
Wróciliśmy z podróży poślubnej jakby z różnych światów. Ja – zmęczona, przygaszona, z bolącym gardłem i bagażem niedopowiedzianych pretensji. On – opalony, zadowolony, z głową pełną planów na „nowe życie”.
– Musimy w końcu zacząć szukać większego mieszkania – powiedział przy śniadaniu. – Najlepiej z balkonem. I może weźmiemy psa? Zawsze chciałem mieć psa. Może amstaffa?
– A może najpierw wyrównasz mi za wesele? – rzuciłam spokojnie, smarując kromkę masłem. – Choćby część.
Tomek uniósł brew.
– Serio? Mamy teraz o tym rozmawiać?
– Serio. Mamy.
– Przecież się umawialiśmy, że to „nasza wspólna inwestycja”.
– Nie. Ty się na to zgodziłeś, kiedy już wszystko było podpisane i nie miałam wyjścia. Ty nic nie zainwestowałeś, Tomek. Ty tylko korzystałeś.
Zamilkł. A ja pierwszy raz od dawna patrzyłam na niego naprawdę uważnie. I widziałam chłopca, który chciał mieć dorosłe życie, ale tylko pod warunkiem, że ktoś inny za nie zapłaci. Emocjonalnie, fizycznie, finansowo. Najlepiej ja. Wieczorem poszedł grać w piłkę z kumplami. A ja zadzwoniłam do ojca Tomka. Nie wiem czemu. Może chciałam usłyszeć kogoś, kto zna go dłużej.
– Jowita? – zdziwił się. – Coś się stało?
– Nie wiem. Chyba chciałam zapytać… czy on zawsze taki był?
Zapadła cisza.
– Wiesz… Tomek nigdy nie lubił się wysilać. Mama go rozpuszczała. Wszystko miał podane na tacy. Może myślał, że tak będzie zawsze. Ale życie… weryfikuje takie rzeczy...
Uderzyło mnie to, jak bardzo sama się oszukiwałam. Jak bardzo chciałam wierzyć, że miłość wystarczy. Tyle że miłość to nie jest coś, co dajesz raz, na zawsze. Miłość to jest coś, co trzeba codziennie pielęgnować, zasilać, szanować. Inaczej wyparowuje. I właśnie to zrozumiałam.
Jowita, 30 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zdradziłam męża, bo chciałam się zemścić za to, co mi zrobił. Dziś gardzę sobą i nie mogę spojrzeć w oczy dziecku”
- „Nie zdradziłam męża, bo kochanek nie tknął mnie nawet palcem. Każda kobieta czasem potrzebuje doprawić mdłe małżeństwo”
- „Zdradziłam męża z sąsiadem w garażu, bo chciałam coś poczuć. Nie byłam jedyną kobietą, którą próbował naprawić”