„Zaplamiłam białą sukienkę jagodami i zniszczyłam relację z synową. Czuję się jak stara rzecz wyrzucona na śmietnik”
„Kiedy zobaczyłam jej minę, tę zaciętą, zimną twarz, ten wzrok, którym mogłaby ciąć szkło, zrozumiałam, że wszystko przepadło. I że nie chodzi już tylko o głupi materiał. Że może nigdy nie byłam dla niej ważna. Że może od początku mnie nie znosiła. Chciałam odkupić swoją winę, ale nie miałam szans”.

- Redakcja
Nie miałam zamiaru tego robić. Naprawdę nie. To był zwyczajny, letni dzień, ciepło, słonecznie, a ja po prostu chciałam pomóc. Nie sądziłam, że kilka kropel soku z jagód zrujnuje sukienkę, a tym bardziej – że zrujnuje naszą relację. Bo dla niej to nie była zwykła sukienka. Dla mnie ona nie była już po prostu synową. Była kimś więcej. Tak myślałam. Ale kiedy zobaczyłam jej minę, tę zaciętą, zimną twarz, ten wzrok, którym mogłaby przeciąć szkło, zrozumiałam, że wszystko przepadło. I że nie chodzi już tylko o głupi materiał. Że może nigdy nie byłam dla niej ważna. Że może od początku mnie nie znosiła. Zrobiłam wszystko, żeby to naprawić. Chciałam odkupić swoją winę. Dać jej coś więcej niż tylko pieniądze. Chciałam jej dać gest. Ciepło. Naprawić coś, co może pękało już dawno. Ale im bardziej się starałam..., tym bardziej ona mnie odrzucała.
Plama rozlała się jak krew
– Mamo, uważaj, to świeżo uprana... – ostrzegła mnie Justyna, ale za późno.
Miska z jagodami wyślizgnęła mi się z rąk, dosłownie na milimetr – jedno głupie szarpnięcie, źle postawiona noga na płytce, mokre ręce. I bach! Fioletowy sok rozlał się po białej sukience jak krew. Jak krzywda. Jak coś, czego nie da się cofnąć.
– O Boże... – jęknęłam. – Justynko, kochanie, ja nie chciałam... ja...
Patrzyła na mnie przez kilka sekund w milczeniu. Próbowała coś powiedzieć, ale z jej ust nie wydobyło się ani jedno słowo. Wzięła tylko głęboki wdech, jakby tłumiła w sobie burzę, i poszła do łazienki. Zamknęła się. I już wiedziałam, że nie chodzi tylko o sukienkę. Siedziałam na krześle jak skarcona dziewczynka. Jakby miała mnie zaraz zbesztać moja własna matka. Z mokrą ściereczką w dłoni, próbując ratować to, czego nie dało się już uratować. Po piętnastu minutach wyszła. Ubrana już inaczej. Z włosami spiętymi w ciasny kok, z wyprostowaną sylwetką. Z obojętnością wypisaną na twarzy.
– Nie trzeba – rzuciła chłodno, gdy zaproponowałam, że kupię jej nową sukienkę. – To tylko rzecz, nie jestem materialistką.
– Ale naprawdę mi przykro... To była ładna kreacja. Droga, prawda? Może dam ci, chociaż na pralnię?
– Mamo. Naprawdę. Nie trzeba.
Tyle że w jej głosie nie było cienia łagodności. Tylko stanowczość. Była jak zamrożona i obca. A mnie coś w środku pękło. Zamknęła za sobą drzwi i została po niej tylko plama na białym obrusie. A we mnie – rosnąca panika, że właśnie coś straciłam.
W środku drżałam jak dziecko
Następnego dnia rano, zanim Justyna zeszła na śniadanie, zostawiłam jej na stole pudełeczko. Delikatne, z drogerii, z logiem tej marki, o której kiedyś wspominała, że ją lubi, tej, co robi maseczki z alg i drogie serum z witaminą C. Do środka włożyłam liścik. Krótki, bez wielkich słów. Tylko: „Przepraszam. – Mama”. I malutkie serduszko. Zeszła do kuchni, spojrzała na pudełko, potem na mnie. I nic nie powiedziała.
– To nic wielkiego – zaczęłam niepewnie. – Ale pomyślałam, że... może przyda ci się coś miłego na ten weekend. Dla relaksu.
– Dzięki – powiedziała tylko. Sucho. Bez uśmiechu. I nawet nie spojrzała.
Zaczęłam się krzątać, próbując udawać, że mnie to nie rusza. Ale ruszało. W środku drżałam jak dziecko.
– A może... a może pojechałybyśmy razem do spa? – wyrzuciłam z siebie po chwili. – Ja stawiam. Widziałam taki fajny pakiet – masaże, sauna, może jakiś zabieg... Tylko we dwie. Co ty na to?
Spojrzała na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
– Mamo... – zaczęła, a potem zamilkła. Wzięła głęboki wdech, jakby szukała słów. – Ty naprawdę nie musisz się tak starać. Przecież już mnie przeprosiłaś.
– Ale... ja czuję, że...
– I czuję się, jakbym miała cię cały czas na głowie. Jakby twoje poczucie winy mnie osaczało. Daj mi po prostu trochę przestrzeni. Dobrze?
Zamurowało mnie. Przestrzeni? Odrzuciła nie tylko prezent, ale i mnie. Nie krzyczała, nie obrażała się – po prostu... chłodno zamknęła mi przed nosem drzwi. Zostałam przy stole, z zimną już kawą i poczuciem, że każda próba zbliżenia kończy się większym dystansem.
Nie wiedziałam, o co jej chodzi
Dzwoniłam do niej co drugi dzień. Wysyłałam SMS-y. „Może spacer? Herbata w tej nowej kawiarni, co lubisz? Ja stawiam!”. Żadnej odpowiedzi. A kiedy już oddzwaniała, była miła. Uprzejma. Ale tak zimna, że czułam się, jakbym rozmawiała z urzędniczką z ZUS-u, a nie z moją synową.
– Wszystko dobrze, mamo. Mam dużo pracy. Dam znać, jak znajdę chwilę.
Tak mówiła. A ja głupia, kupiłam jej kolczyki. Nie jakieś tandetne, tylko delikatne, ze szkła weneckiego, bo mówiła kiedyś, że to piękne, że zawsze chciała mieć. Podałam jej pudełeczko, gdy wpadła na chwilę odebrać coś dla syna.
– Znowu coś kupiłaś? – powiedziała, nie podnosząc wzroku.
– Tylko drobiazg... pomyślałam, że może ci się spodobają...
– Mamo, błagam. To już jest męczące. Serio.
– Męczące?
– Tak. Prezenty, zaproszenia, czułości. Czuję się, jakbym była ciągle testowana – czy już wybaczyłam, czy jeszcze nie. A ja po prostu... chcę mieć święty spokój.
Zatkało mnie. Patrzyłam na nią jak dziecko, które dostało w twarz od własnej mamy. Z trudem przełknęłam ślinę.
– Nie chcę cię zamęczać – powiedziałam cicho. – Myślałam tylko, że... to wszystko przez te jagody...
– Nie. Mamo, jagody nie mają tu nic do rzeczy!
I wtedy zrozumiałam, że nie mam pojęcia, o co tak naprawdę jej chodzi.
Nigdy nie miałam złych intencji
Wpatrywałam się w ścianę przez długie minuty po jej wyjściu. W głowie miałam jedno pytanie, które krążyło w kółko. Jeśli nie chodziło o jagody... to o co? Zadzwoniłam do syna. Potrzebowałam jakiejkolwiek wskazówki.
– Cześć Michałku. Masz chwilę?
– Jasne, mamo, wszystko w porządku?
– Z Justyną coś się... między nami ochłodziło. Wiem, że zawiniłam, zniszczyłam jej sukienkę, ale... mam wrażenie, że chodzi o coś więcej. Może coś ci mówiła?
Po drugiej stronie zapadła cisza. I zbyt długie „yyy”.
– No... wiesz, Justyna czasem mówi, że... zachowujesz się, jakbyś była moją żoną, a nie mamą.
– Co proszę?
– Znaczy... że za bardzo ingerujesz. Że często bywasz... obecna. Fizycznie i emocjonalnie. Czasem dzwonisz do mnie więcej niż ona. Czasem masz opinię na każdy temat. A ona... tego nie lubi.
– Ale ja się tylko staram... Chcę was kochać! Pomagać! Dbać!
– Wiem, mamo. Tylko nie każda pomoc jest mile widziana. A ona się czuje... jakby nie była wystarczająca.
Zamurowało mnie. Nie miałam złych intencji. Nigdy. Ale może właśnie dlatego bolało bardziej. Po rozmowie usiadłam w salonie i przez chwilę miałam ochotę się rozpłakać. Tylko nie potrafiłam. Czułam coś bardziej gorzkiego niż żal. Czułam wstyd. Że moja miłość została źle zrozumiana.
Czułam się jak śmieć
Minęły dwa tygodnie. Zero kontaktu. Żadnego „dzień dobry”, żadnego „wpadnij na kawę”, żadnego „czy u was wszystko okej?”. Tylko cisza. Długa, lodowata. A ja czułam się jak wyrzucona rzecz. Niepotrzebna. Nadmiarowa. Głupia. Postanowiłam nie dzwonić. Duma? Może. Ale też... pierwszy raz poczułam, że już nie mam siły się starać. Wtedy wydarzyło się coś, czego się nie spodziewałam. Spotkałam ją przypadkiem. W aptece. Stała w kolejce, zamyślona, z opakowaniem witamin w dłoni. Zauważyła mnie, skinęła głową. Nawet się uśmiechnęła – sztucznie, z grzeczności.
– Cześć – powiedziałam cicho.
– Dzień dobry, mamo.
I tyle. Żadnego „co słychać?”, „jak się czujesz?”, „przyjdziesz na obiad?”. Byłam jak jakaś sąsiadka. Jak nieznajoma, z którą dzieli się windę. Nie wytrzymałam. Gdy wychodziłyśmy, podeszłam bliżej.
– Justyna... czy ja coś jeszcze zrobiłam, o czym nie wiem?
Spojrzała na mnie uważnie. A potem padły słowa, których nie zapomnę nigdy:
– Po prostu... chcę żyć bez tej presji, mamo. Bez twoich ocen. Bez prób bycia tą lepszą matką dla nas wszystkich. Chcę być po prostu sobą. A przy tobie... nie potrafię.
Zabolało. Tak, jakby ktoś powiedział: „Nie chcę cię kochać, bo za bardzo chcesz być kochana”.
Pokiwałam tylko głową.
– Rozumiem – wyszeptałam. – Przynajmniej próbuję.
Potem już tylko patrzyłam, jak odchodzi. A w mojej głowie wciąż brzmiało to jedno zdanie, że chce być po prostu sobą. A przy mnie nie potrafi.
Musiałam się odsunąć
Przestałam dzwonić. Przestałam kupować. Przestałam zabiegać. Nie dlatego, że mi przeszło. Ale dlatego, że zrozumiałam, że nie da się nikogo zmusić do bliskości. Do sympatii. Do akceptacji. A już na pewno, nie do miłości. Zrozumiałam, że czasem najtrudniejszą formą miłości jest… zrobienie kroku w tył. Pozwolenie drugiemu człowiekowi na to, by nie chciał cię w swoim życiu tak, jak ty tego chcesz. Nie wiem, czy Justyna kiedyś do mnie wróci. Może zawsze będę tą, która kocha za bardzo. Może już zawsze będę dla niej tylko matką męża. A może... kiedyś sama zadzwoni. Ale dziś wiem jedno. Zrobiłam wszystko, co mogłam. I to też jest warte czegoś. Nawet jeśli nie wystarczyło.
Jolanta, 56 lat
Czytaj także:
- „Mój mąż wysłał mnie w samotną podróż nad Morze Bałtyckie. To jego wina, że zamiast ryby, zjadałam kochanka wzrokiem”
- „Gdy mąż poszedł na emeryturę, zaczęłam myśleć o rozwodzie. Nie sądziłam, że złamie mnie jedno zdanie przy obiedzie”
- „W antykwariacie między książkami odnalazłam miłość sprzed lat. Dziś piszemy nowy rozdział naszego romansu”