Reklama

Nigdy nie marzyłam o wielkim weselu jak z bajki. Nie miałam wyciętych z magazynów zdjęć sukien czy notesu z inspiracjami. Ale kiedy Krzysiek mi się oświadczył, poczułam w sobie iskrę. Chciałam, żeby to był nasz dzień – spokojny, elegancki, stonowany. Taki, który zapamiętamy z uśmiechem, a nie stresem i kakofonią dziecięcego płaczu w tle.

Reklama

Dlatego bardzo wcześnie, jeszcze zanim zaczęliśmy wybierać salę czy próbować menu, podjęliśmy jedną wspólną decyzję: na naszym weselu nie będzie dzieci. Chodziło o atmosferę. Chcieliśmy, żeby ludzie mogli się napić, potańczyć, porozmawiać – bez pilnowania maluchów, bez ścigania po sali, bez nocnych kryzysów „bo Jasiowi wypadł smoczek”. Tłumaczyliśmy to jasno każdemu – z szacunkiem, ale i stanowczo. Ostatecznie to nasz dzień, prawda?

Wybór sali był dla mnie niemal intuicyjny – jasne wnętrze, drewniane stoły, dużo zieleni. Wybrałam suknię bez miliona falban, delikatną. Mama trochę kręciła nosem, ale tata powiedział, że wyglądam jak z włoskiego kina lat 60. Krzysiek był spokojny jak zawsze. Wspaniale było mieć przy sobie kogoś takiego – stabilnego, cierpliwego. To dawało mi siłę.

Najtrudniejsze przyszło dopiero, gdy rozesłaliśmy zaproszenia. Wiedziałam, że Maciek, mój brat, będzie miał problem. Od kiedy zginęła w wypadku jego żona, został sam z dwójką chłopców – Frankiem i Jankiem. Wychowywał i chronił ich jak lew – był czuły, ale twardy. I kochający ponad wszystko. Mimo to byłam przekonana, że zrozumie. Że wie, jak bardzo jest dla mnie ważny i że tym bardziej doceni, że chcemy mieć dorosłe przyjęcie. W końcu to tylko jedna noc. Pomyślałam: Maciek wie, że go kocham. Wie, że to dla mnie ważne. Przyjdzie. I pewnie z radością odpocznie od dzieciaków.

Nie sądziłam, że jeden pusty stolik może znaczyć aż tyle...

Czułam się zdradzona

Zadzwoniłam do Maćka w piątek po południu. Zostały niecałe dwa tygodnie do ślubu i chciałam mieć potwierdzenie od wszystkich gości. On jeszcze nie odpowiedział na zaproszenie, ale pomyślałam, że po prostu zapomniał. Odebrała automatyczna sekretarka. Spróbowałam jeszcze raz wieczorem, ale znowu bez skutku. Zostawiłam mu krótką wiadomość, że dzwoniłam, że czekamy na niego i że mam nadzieję, że będzie. Nic więcej. Nie chciałam wywierać presji.

Po godzinie przyszedł SMS. Zaledwie jedno zdanie. „Nie zostawię dzieci, nawet w taki dzień. Powodzenia”.

Siedziałam na kanapie, wpatrując się w ekran. Czułam, jak z każdą sekundą robi mi się goręcej. Najpierw był szok. Potem coś, co przypominało niedowierzanie, a zaraz potem – złość. Naprawdę? Po wszystkim, co razem przeszliśmy? Po tych latach, gdy tak go wspierałam? Czy naprawdę nie mógł znaleźć opieki na jedną noc?

Zadzwoniłam jeszcze raz. Potem jeszcze raz. I jeszcze. Milczenie. Pustka w słuchawce bolała bardziej niż sam SMS. Maciek, który zawsze był pierwszym, do kogo dzwoniłam w trudnych chwilach, teraz nie odbierał.

Przewijałam w głowie nasze rozmowy z dzieciństwa, wspólne wypady do kina, wakacje, święta. Po śmierci jego żony to ja zabierałam chłopców do zoo, piekliśmy razem pierniki, czytałam im bajki na głos. Wiele razy mówił, że nie dałby rady bez mojej pomocy. A teraz? Odmawiał przyjścia na mój ślub, bo nie chciałam dzieci.

W głowie układałam argumenty. Przecież nie prosiłam o wiele. To była jedna noc. Chodziło o porządek, spokój, atmosferę. Myślałam, że on to zrozumie, że zaufa moim intencjom. Przecież to ja. Aldona. Jego siostra. Nie jakaś obca panna młoda, która ustala kapryśne zasady. I nagle dotarło do mnie coś, czego nie chciałam przyjąć do wiadomości – on już podjął decyzję. Nie zamierzał przyjść. Wybrał dzieci.

Siedziałam z telefonem w dłoni, wpatrzona w ten jeden, chłodny SMS. Poczułam się zdradzona. Jakby moje uczucia były mniej ważne, jakby jego odpowiedź przekreślała naszą relację. Jeden wybór – mój wybór – okazał się dla niego nie do zaakceptowania.

Chciałam, żeby przyszedł. Bardzo. Ale jeszcze bardziej chciałam mieć kontrolę nad tym dniem. I nie byłam gotowa jej oddać. Nawet jemu.

Było mi przykro

W dniu ślubu wszystko było idealne. Pogoda dopisała, sala wyglądała jak ze snu, a ja – mimo stresu – czułam się pięknie. Goście się bawili, śmiali, tańczyli. Krzysiek szepnął mi do ucha podczas pierwszego tańca, że wszystko wyszło dokładnie tak, jak chciałam.

Późnym wieczorem usiedliśmy na chwilę przy naszym stole. Krzysiek spojrzał w stronę jednego z miejsc, które zostało puste.

– Miałaś rację. Dorośli lepiej się bawią. Ale szkoda, że Maciek nie przyszedł – powiedział cicho.

Skinęłam głową. Nie chciałam rozmawiać o tym w tę noc. Zamiast tego uśmiechnęłam się blado.

To był nasz wybór. I nasz dzień.

Patrzyłam na ludzi wokół. Muzyka grała, ktoś właśnie wznosił toast, parkiet aż drżał od kroków. A ja cały czas czułam ciężar w piersi. To jedno puste miejsce było jak wyrwa. Jakby brakowało fragmentu układanki. Niby wszystko się zgadzało, ale jednak coś było nie tak.

Nie płakałam. Nie pozwoliłam sobie na to. Ale coś we mnie zamarło. Wiedziałam, że tej pustki nie da się już czymś innym wypełnić.

Ścisnęło mnie w gardle

Po powrocie z podróży poślubnej czekała na mnie kartka pocztowa. Zwykła, z dziecięcym rysunkiem żółwia na plaży. Rozpoznałam pismo Maćka od razu.

„Gratulacje, siostrzyczko. Chłopcy też świętowali”.

W środku była też fotografia. Franek i Janek w białych koszulach, muchy trochę przekrzywione, ale dumne miny jak u panów młodych. Stali przed stołem, na którym leżał mały tort z napisem „Aldona i Krzysiek”. W tle salon Maćka, ozdobiony balonami.

Usiadłam na łóżku, patrząc na zdjęcie. Czułam, jak gardło mi się zaciska. Przypomniałam sobie, jak trzymałam Franka za rękę, kiedy bał się zasypiać po pogrzebie mamy. Jak uczyłam ich robić kanapki „po dorosłemu”. Jak Janek nazwał mnie kiedyś „ciocią-mamą” i potem przez tydzień tak się do mnie zwracał. To nie była tylko decyzja o obecności dzieci na weselu. To był symbol. Granica, której Maciek nie chciał przekroczyć. Może nie chodziło już nawet o mnie. Może po prostu przestałam być dla nich częścią tego, co naprawdę ważne.

Trzymałam zdjęcie jeszcze długo. Ten jeden obraz znaczył więcej niż wszystkie słowa, których nie wypowiedzieliśmy.

Zrobiło mi się wstyd

Wieczorem napisałam do Maćka. Siedziałam przy biurku, zdjęcie chłopców stało przede mną, jakby patrzyli, czekali. Palce zawisły nad klawiaturą kilka razy, zanim w końcu napisałam:

„Chciałam, żebyś tam był. Może nie umiem być dla ciebie tak ważna, jak ty byłeś dla mnie. Przepraszam”.

Nie odpisał od razu. Minęło kilka godzin, zanim telefon cicho zawibrował.

„Nie chodziło o ciebie. Chodziło o nich. Ale teraz to już nie ma znaczenia”.

Czytałam to zdanie w kółko. Niby spokojne, ale bolało. Miał rację. Nie chciałam tego przyznać, ale tak właśnie było – nie wybrałam jego. Wybrałam zasady, porządek, obraz idealnego wesela. Czy naprawdę nie mogłam się ugiąć, tylko raz? Przecież wiedziałam, jak trudno mu zostawić chłopców, nawet na jedną noc. Sama uczyłam ich zasypiać bez mamy.

Zaczęłam się zastanawiać, czy ta cała elegancka atmosfera była tego warta. Może to była tylko moja potrzeba kontroli. Chciałam, żeby wszystko było tak, jak sobie wymarzyłam. Ale w tej układance zabrakło ludzi, których kocham.

I teraz nie wiedziałam, jak to odwrócić.

Wszystko się rozsypało

Mijały tygodnie. Życie wracało do rytmu, ale ja czułam, jakby coś się zatrzymało. Nie widywałam się z Maćkiem. Nie dzwonił. Nie zapraszał mnie. Ja też nie potrafiłam się przełamać. Każdy dzień oddalał nas od siebie.

Z chłopcami też nie miałam kontaktu. Nie wiedziałam, co u nich. Czy Janek nadal gra w szachy? Czy Franek wciąż zasypia z latarką w ręku, bo boi się ciemności? Tęskniłam. Ale coś mnie blokowało. Może duma, może lęk, że już nie jestem mile widziana.

Spotkałam przypadkiem Kasię, wspólną znajomą. Wymieniłyśmy kilka uprzejmości, ale w pewnym momencie spojrzała na mnie z lekkim wahaniem.

– Mały Franek często pyta, kiedy znów pójdą do cioci Aldony – powiedziała.

Serce mi się ścisnęło. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Uśmiechnęłam się krzywo, coś odburknęłam. Ale potem długo nie mogłam się uspokoić.

W domu spojrzałam na zdjęcie chłopców. Stało na biurku, w tym samym miejscu. Nie ruszałam go. Patrzyłam na ich twarze i miałam wrażenie, że zaraz się odezwą. Chciałam tam być. Choćby przez chwilę. Ale nie wiedziałam, jak wrócić.

Aldona, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama