Reklama

Wprowadziłam się na osiedle z windą, klatką malowaną w pastelowe wzory i sąsiadami, którzy zerkają przez wizjer częściej niż przez okna. Niby spokój, cisza, ale wystarczyło kilka tygodni, żebym stała się lokalną sensacją. Młodzi chłopcy wchodzący do mojego mieszkania popołudniami, wychodzący po dwóch godzinach, rozczochrani i z uśmiechem? Plotki rozlały się szybciej niż herbata po blacie. Nikt nie zapytał wprost. Ale widziałam to w ich spojrzeniach: ciekawość, ocenę, przekonanie. A prawda? Cóż… uczę ich biologii. Tylko że nie przy biurku, a... gdzie indziej. I nie chodzi o maturę.

Początkowo się uśmiechałam

Przeprowadzka była moją decyzją. Potrzebowałam zmiany – przestrzeni, w której nikt nie znał mojej przeszłości, mojego imienia, mojego tembru głosu z telefonicznych awantur o trzeciej nad ranem. Nowe osiedle pachniało farbą i niedopowiedzeniami. Sąsiedzi – głównie starsze panie w kapciach i z siatkami z warzywniaka – patrzyli na mnie, jakbym miała na czole wypisane „obca”. Początkowo tylko się uśmiechałam. Później zaczęłam mówić „dzień dobry”, czasem nawet coś o pogodzie. Ale szybko zorientowałam się, że tutejsze układy nie powstają w drodze do windy. One kiełkują w milczeniu, w spojrzeniach zza firanki, w podsłuchanych zdaniach na klatce. Pierwszy raz zwróciłam uwagę na ich ciekawość, gdy sąsiadka z trzeciego piętra zatrzymała mnie przy skrzynkach.

– Dużo u pani tych... studentów, co? – zagadnęła niby przypadkiem, poprawiając apaszkę.

Uśmiechnęłam się tylko i ruszyłam dalej. Pomyślałam, że pewnie widziała Krzyśka – chłopaka, z którym spotykałam się od miesiąca. I może jego kolegę, którego raz przyprowadził. Ale potem zaczęli się pojawiać kolejni. Dwudziestoparolatkowie, zadbani, pewni siebie, czasem nieco skrępowani, czasem bezczelnie bezwstydni. Przychodzili późnym popołudniem. Zostawali na dwie, trzy godziny. Wychodzili nieco potargani. I zawsze z tym samym uśmiechem – jakby ktoś właśnie pokazał im tajemnicę życia. A ja, cóż... Byłam dla nich nauczycielką. Tylko że nie miałam podręczników. I nie oceniałam ich za błędy.

Pierwszy był najpilniejszy

Krzysiek miał dwadzieścia dwa lata i uśmiech, który sprawiał, że mogłam zapomnieć, ile dokładnie dzieli nas lat. Poznaliśmy się przez aplikację, jak większość ludzi w czasach, kiedy emocje mieszczą się w przesunięciu palcem w prawo. Miał w opisie: „Nie boję się pytać, nie boję się słuchać”. Zapytał od razu: „Co robisz dzisiaj wieczorem?”. Odpisałam: „Wprowadzam korekty do planów życiowych”. Przyszedł punktualnie, z butelką taniego wina i ciastkami. Trochę się plątał w słowach, ale było w tym coś uroczego. Posadziłam go na kanapie, przyniosłam dwa kieliszki i zaczęliśmy rozmowę, która miała być grą wstępną do flirtu, a przerodziła się w coś nieoczekiwanego.

– Wiesz – powiedział po godzinie, kiedy siedział już bliżej – ja mam tak, że... niewiele wiem o kobietach. O ich ciele. O tym, co naprawdę sprawia im przyjemność. Wszystko, co widziałem, to z ekranu. A to chyba nie to samo.

Spojrzałam na niego przez szkło kieliszka. Nie udawał. Nie był cwaniakiem, który liczy na łatwy numer. On naprawdę chciał się nauczyć.

– Chcesz lekcji biologii? – zapytałam pół żartem, pół serio.

– Jeśli ty będziesz moją nauczycielką, to tak.

Od tamtego wieczoru wracał regularnie. Pytał, słuchał, uczył się. Pokazywałam mu, że ciało kobiety to nie instrukcja obsługi, tylko partytura, którą trzeba umieć wyczuć. Był pilnym uczniem. I pierwszym, który wyszedł z mojej sypialni z większym szacunkiem niż ekscytacją.

Zaczynało mnie to męczyć

Zaczęło się od zbyt długiego spojrzenia sąsiadki z naprzeciwka. Stałam w drzwiach z Michałem – nowym „uczniem” – kiedy usłyszałam skrzypnięcie. Drzwi naprzeciwko otworzyły się na szerokość łańcucha zabezpieczającego. Pojawiło się oko. Tylko tyle. Ale wystarczyło, żeby poczuć na plecach chłód oceny.

– To ta od młodzieży – rzuciła do kogoś w mieszkaniu. Może do kota, może do męża. Nie odpowiedziałam. Zamknęłam drzwi i roześmiałam się, ale niesmak pozostał.

W kolejnych dniach zaczęłam zauważać więcej drobnych sygnałów. Ktoś zostawił na mojej wycieraczce ulotkę „Chrześcijańska Poradnia Rodzinna – Pomagamy odnaleźć właściwą drogę”. Ktoś inny podrzucił mi broszurkę o czystości przedmałżeńskiej. Śmieszne? Może. Ale też dziwnie niepokojące. Na klatce rozmowy milkły, kiedy przechodziłam obok. Albo nagle zaczynały się rozmowy o młodzieży „bez zasad”, o kobietach „bez wstydu”. Jedna z sąsiadek, pani Ela z pierwszego piętra, próbowała być bardziej bezpośrednia.

– Pani nie boi się tak samemu wpuszczać ich do mieszkania? – zapytała z udawanym zatroskaniem. – Tyle się teraz słyszy…

– O czym dokładnie? – spojrzałam jej prosto w oczy.

– No... młodzi są różni. Lepiej uważać. A pani przecież taka... sama.

Uśmiechnęłam się.

– Dlatego właśnie uczę ich odpowiedzialności.

Nie zrozumiała. Nie miała zrozumieć. Nie byłam jej winna wyjaśnień. A jednak czułam, że ta gra pozorów zaczyna się robić męcząca. Miałam swoje życie, swoich chłopaków i swoją łóżkową dydaktykę. Ale sąsiedzi zaczęli traktować mnie jak szkolne wyzwanie – zagadkę, którą trzeba rozwiązać.

Pokazałam mu wszystko od nowa

Najbardziej zdziwił mnie Wojtek. Nie przez wiek – miał ledwie dwadzieścia lat, co już przestało mnie zaskakiwać – ale przez sposób, w jaki się zachowywał. Przyszedł pewny siebie, jakby wiedział, czego chce, jakby wszystko już widział. Miał ten typ spojrzenia, którym mierzy się wyzwanie, nie kobietę.

– Nie musisz mi nic tłumaczyć – powiedział, zdejmując buty bez pytania. – Ja już wszystko wiem.

– Aha. To może mnie zaskocz.

– Tego możesz być pewna – mrugnął, wchodząc do salonu.

Tylko że im dłużej z nim rozmawiałam, tym bardziej widziałam, że to maska. Maska chłopaka, który chce udawać dorosłego, bo myśli, że wtedy będzie bardziej atrakcyjny. Ale pod spodem był po prostu chłopakiem, który szukał potwierdzenia, że nie jest „gorszy”. Że coś umie.

– Co cię tak naprawdę tu sprowadza? – zapytałam, kiedy siedzieliśmy obok siebie na łóżku.

– Chcę być lepszy. Dla niej. – Popatrzył w bok. – Dla mojej dziewczyny. Ona mówi, że jestem niedelikatny. Że robię wszystko tak, jakby to był jakiś obowiązek. A ja nie chcę. Tylko nikt wcześniej mi nie pokazał, jak to powinno wyglądać.

Zaskoczył mnie. Nie tym, że miał dziewczynę, ale tym, że miał odwagę o tym mówić. Że przyszedł do obcej kobiety, żeby się nauczyć być lepszym dla innej. Był szorstki, nieporadny, ale prawdziwy. Poprosiłam, żeby zamknął oczy. Żeby zapomniał o tym, co wie. I pokazałam mu wszystko od nowa. Bez presji. Bez pośpiechu. Bez udawania.

Coś się we mnie działo

Moja alkowa przestała być wyłącznie miejscem snu dawno temu. Stała się czymś pomiędzy klasą, konfesjonałem a polem eksperymentów. Każdy z chłopaków wnosił coś swojego – niepewność, nadzieję, pychę albo wstyd – i każdy wychodził inny, niż przyszedł. Ale ja też się zmieniałam. Z czasem zaczęłam się zastanawiać, co tak naprawdę robię. Czy w tej grze nie chodziło też o mnie – o to, by czuć się potrzebną, wyjątkową, niezastąpioną? By być tą, która wie i pokazuje? Któregoś dnia, gdy wychodził jeden z „uczniów” – Olek, cichy, zamknięty, zbyt grzeczny, by pierwszy dotknąć mojej dłoni – usłyszałam pukanie do drzwi. Dosłownie dwie minuty po tym, jak Olek zniknął na klatce. Otworzyłam. Stała tam sąsiadka z parteru. Trzymała w rękach słoik ogórków.

– Pomyślałam, że pani nie ma czasu na gotowanie... – powiedziała z kwaśnym uśmiechem. – Tyle tych korepetycji.

Wzięłam ogórki. Spojrzałam jej w oczy.

– Właśnie miałam przerwę w zajęciach z anatomii.

Skrzywiła się, jakby połknęła cytrynę. Odeszła bez słowa. Zamknęłam drzwi i wybuchłam śmiechem. Ale potem, siedząc na łóżku, spojrzałam na nie inaczej. To już nie była tylko przestrzeń przyjemności. To była scena, na której coś się we mnie działo. W ludziach, których wpuszczałam. I w spojrzeniach sąsiadów, którzy próbowali to wszystko nazwać po swojemu.

Zrozumiałam, że to coś więcej

Nie liczyłam, ilu ich było. To nie była lista, którą chciałabym trzymać w głowie. Każdy z nich zostawiał po sobie coś innego – czasem tylko odcisk na poduszce, czasem zdanie, które wracało wieczorami, czasem smutek, który nie był nawet mój. Z sąsiadami pogodziłam się w milczeniu. Nie dlatego, że zaczęli mnie akceptować. Po prostu zmęczyli się własnymi domysłami. Przestali komentować, zamienili szepty na obojętność. Albo po prostu pogodzili się z tym, że jestem... inna. Może myśleli, że robię to dla pieniędzy. Może – że z samotności. Może w ogóle przestali się interesować.

A ja? Też się zmieniłam. Na początku to była zabawa, eksperyment, próba kontroli. Ale później zrozumiałam, że to coś więcej. To były spotkania dwóch światów – ich młodości i mojej dojrzałości. Ich ciekawości i mojego doświadczenia. Ich chaosu i mojego spokoju. Niektórzy wracali. Inni znikali po jednym razie. Jeden przysłał wiadomość: „Dziękuję, moja dziewczyna mówi, że jestem zupełnie inny”. Inny napisał: „Myślałem, że wiem wszystko. A ty pokazałaś mi, że nie wiem nic”.

Nie odpisywałam. Nie musiałam. To nie były relacje do utrzymywania. To były lekcje, które miały się kiedyś skończyć. Czy zamknęłam ten etap? Może. A może po prostu przestałam szukać uczniów. Teraz uczę siebie – odpuszczania, dystansu, czasem ciszy. Tylko łóżko mam nadal to samo. I czasem patrzę na nie z uśmiechem. Bo wiem, że zdarzyły się w nim rzeczy, których nie da się opisać w żadnym podręczniku.

Elwira, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama