„Zaprosiłem na Wigilię byłą żonę z partnerem. Liczyłem na rodzinną atmosferę, ale to byłby cud”
„Minęły już ponad dwa lata od rozwodu, a ja nadal mam wrażenie, że nie nadążam za zmianami. Kiedyś miałem rodzinę, a teraz mam podział. Kiedyś mieliśmy wspólne święta, dziś mamy układ w kalendarzu, chłodny, precyzyjny, logiczny — ale pozbawiony czegokolwiek, co przypominałoby ciepło. Czuję to zwłaszcza w święta”.

- Redakcja
Wciąż łapię się na tym, że próbuję być człowiekiem, którym już dawno nie jestem — tym, który ogarniał wszystko, zanim ktokolwiek zdążył poprosić. Zawsze się starałem. Nawet za bardzo. A odkąd się rozwiodłem, ta cecha stała się bardziej przekleństwem niż zaletą.
Moje życie kręci się w rytmie tygodni: tydzień z dziećmi, tydzień bez. Kiedy je mam — jestem jak nakręcony: śniadania, szkoła, odrabianie lekcji, kolacje, ich śmiechy… no i ich kłótnie, których udaję, że nie biorę do siebie. A kiedy ich nie mam — mieszkanie zdaje się większe o trzy rozmiary, cichsze, chłodniejsze. Nawet zegar tyka głośniej. Zdarza mi się wtedy chodzić od pokoju do pokoju jak duch, niby sprzątam, niby coś robię, ale w gruncie rzeczy próbuję zapełnić tę pustkę.
Dlatego Wigilia miała być czymś więcej. Chciałem zorganizować ją u siebie. Chciałem, żeby dzieci zapamiętały, że ich tata próbował — nawet jeśli nie zawsze mu wychodziło. Chciałem też, głupio to przyznać, pokazać byłej żonie, że nie jestem już tym zagubionym facetem z czasów rozwodu. Że ogarniam. Że potrafię stworzyć atmosferę, nawet jeśli robię to sam.
Ale prawda jest taka, że w głębi duszy liczyłem na coś jeszcze. Na odrobinę tamtego ciepła, którego nie potrafię z niczym porównać. Nie oczekiwałem cudów — tylko tej chwili, w której poczuję, że nie wszystko między nami było pomyłką. Czy to normalne, że po tylu miesiącach nadal chcę aprobaty ludzi, którzy odeszli? Nie wiem. Wiem tylko jedno: ta Wigilia miała być symbolem. Mojego wysiłku, mojej dojrzałości, mojej próby posklejania czegoś, co może wcale nie da się już naprawić.
I może właśnie dlatego tak się bałem, że to wszystko rozsypie się szybciej, niż zdążę podać barszcz.
Zaprosiłem na Wigilię żonę z partnerem
Od rana krzątałem się po mieszkaniu i udawałem, że wszystko jest pod kontrolą. Barszcz bulgotał w garnku, pierogi czekały w lodówce, a ja dekorowałem stół tak starannie, jakby miała tu wpaść jakaś komisja od świątecznej atmosfery. Dzieci siedziały na dywanie i coś tam układały, ale robiły to bez większego entuzjazmu. Zauważyłem to od razu, choć starałem się nie komentować.
W końcu syn oderwał wzrok od klocków i zapytał:
– Tato, a mama z tym nowym panem muszą przychodzić?
Zamarłem na moment, trzymając w ręku lnianą serwetkę.
– Muszą to mocne słowo. Ustaliliśmy, że spędzimy Wigilię razem. Rodzinę tworzy się też przez trudne decyzje.
Córka podniosła głowę i skrzywiła się lekko.
– Ale to już nie jest rodzina.
Usiadłem obok nich i wzdychając, odpowiedziałem:
– To jest inna rodzina, ale wciąż nasza. Chcę, żebyśmy umieli być razem w takie dni.
Nie wyglądało, jakby ich to przekonało. Nie dziwiłem się im. Sam nie do końca byłem przekonany. Po południu zadzwoniłem do byłej żony, żeby upewnić się, o której przyjadą.
– Będziemy na czas – powiedziała chłodnym, wypracowanym tonem.
– W porządku. Barszcz wyszedł wyjątkowo dobry, może w tym roku cię przekona.
Zapadła krótka cisza.
– Dobrze – odparła i zakończyła rozmowę.
Próbowałem żartować do dzieci, że to pewnie efekt świątecznej gorączki, ale nie zareagowały. Jedno spojrzało na mnie z niepewnością, drugie wróciło do swoich rzeczy. Poczułem, jak coś we mnie maleje, a jednocześnie jakbym szukał w sobie resztek zapału, które tak starannie pielęgnowałem od tygodni.
Ozdobiłem choinkę dodatkowymi lampkami, ustawiłem prezenty równo pod drzewkiem, choć nikt nie prosił o perfekcję. Im bliżej było wieczoru, tym bardziej czułem, że atmosfera wisi w powietrzu ciężej niż zwykle. Dzieci nie podskakiwały z radości, nie wypytywały o prezenty.
Była żona brzmiała w rozmowie, jak ktoś, kto ma zupełnie inne sprawy na głowie. A ja byłem spięty bardziej, niż chciałem przyznać nawet samemu sobie. Mimo to wciąż powtarzałem sobie, że wieczór się uda. Musi. Przecież tak bardzo się starałem.
Moje starania niewiele dały
Wigilia zaczęła się spokojnie, choć nie było w tym nic z ciepła, o które zabiegałem. Gdy byli już w progu, uśmiechnąłem się szeroko, lecz spotkałem jedynie uprzejme skinięcia głowy. Partner mojej byłej żony trzymał w rękach jakieś pudełko, ale nawet nie spojrzał w moją stronę na dłużej niż dwie sekundy. Przy stole próbowałem rozmawiać.
– Smakuje? – zapytałem, dolewając barszczu.
– Tak, barszcz… dobry. Ciepły – odpowiedziała była żona, patrząc gdzieś obok, ale niewiele tknęła ze stołu.
Partner pochylił się do niej i coś powiedział półgłosem. Oboje uśmiechnęli się krótko, nie włączając mnie w rozmowę.
– Może zaśpiewamy kolędę? – zaproponowałem dzieciom, udając lekkość.
– Może później – mruknęło jedno, nie podnosząc nawet głowy.
Wyciągnąłem rękę w stronę pierwszego prezentu.
– Rozpakujemy teraz?
Córka potrząsnęła głową.
– Później, tato.
Patrzyłem na nich, na nakrycia na stole, na choinkę, którą tak starannie ubierałem, i próbowałem nie dopuścić do siebie myśli, która coraz mocniej dobijała się do świadomości. Wszystko stało przede mną jak dekoracja spektaklu, który gramy tylko dlatego, że tak wypada. Powtarzałem w głowie uspokajające zdania, ale atmosfera osiadała na mnie jak ciężka zasłona. Starałem się mówić pogodnie, lecz każde słowo brzmiało obco nawet w moich uszach. Nadal trzymałem się nadziei, że wieczór jeszcze się odmieni. Tylko ta nadzieja zaczynała tracić kolory.
Chłodne pożegnanie
Kiedy odprowadzaliśmy się do drzwi, czułem w sobie napięcie, które próbowałem schować pod uprzejmym uśmiechem. Była żona zakładała płaszcz, partner poprawiał szalik, dzieci stały obok. To był jej tydzień opieki nad dziećmi.
– To było trochę… niezręczne – powiedziała, zapinając guziki.
– Ale naprawdę doceniamy gest – dodał jej partner, patrząc na mnie krótko, jakby tylko z obowiązku.
Skinąłem głową.
– Aha… no, cieszę się, że przyszliście.
Zostałem w przedpokoju, opierając się o ścianę. Cisza spadła na mnie od razu, ciężka, natychmiastowa. Dopiero wtedy zrozumiałem do końca, jak jednostronne było to wszystko. Przygotowania, stół, dekoracje, nadzieje, każda sekunda, którą próbowałem sklecić w coś, co choć trochę przypominałoby dawny dom. Nikt nie przyszedł po to, by przeżyć Wigilię razem. To był obowiązek, punkt do odhaczenia w kalendarzu.
Poczułem wstyd, że tak bardzo próbowałem. Złość, że się łudziłem. I samotność, która nie przyszła powoli, tylko uderzyła od razu, jakby czekała za drzwiami, zanim je zamknąłem.
Byłem naiwny
Usiadłem w salonie, nie zapalając żadnej lampki. Świeczki, które jeszcze godzinę temu tworzyły świąteczny nastrój, dopalały się powoli, jakby nie miały już po co świecić. Złapałem się na tym, że mówię na głos.
– Po co ja się tak starałem?
Oparłem łokcie o stół i odsunąłem talerz na bok.
– Komu to w ogóle potrzebne?
W telefonie mignęło powiadomienie. Wiadomość od córki. „Dzięki za prezenty, tato”. Wpatrywałem się w ten krótki tekst dłużej, niż wypadało. Odpisałem: „Cieszę się, skarbie”. Schowałem telefon i spojrzałem na prezenty, które miały być gwiazdą wieczoru, a wylądowały w kącie. Nikt ich nawet nie otworzył. Przypomniałem sobie, ile czasu spędziłem, wybierając je tak, aby każde dziecko dostało coś, co naprawdę je ucieszy. Teraz wyglądały jak rekwizyty, które ktoś zapomniał zabrać ze sceny.
Siedziałem długo, analizując każdy swój ruch, jakbym próbował zrozumieć, czy chodziło o bycie ojcem, czy o to, aby poczuć się komuś potrzebnym. Zacząłem podejrzewać, że walczyłem o coś, czego nie dało się utrzymać siłą. Nikt nie prosił mnie o tę Wigilię. To ja sam ją sobie wymyśliłem, wierząc, że gdy włożę do niej całe serce, wszystko zacznie przypominać dawny dom. Przestało mi się to wydawać rozsądne.
Chyba chciałem za bardzo
Następnego dnia, gdy porządkowałem mieszkanie, zadzwonił telefon. Numer należał do kolegi, który zwykle dzwonił rzadko, ale trafiał zawsze w momenty, kiedy najbardziej potrzebowałem rozmowy. Odebrałem, choć nie miałem ochoty mówić o świętach.
– I jak Wigilia? – zapytał bez wstępów.
Przysiadłem na krześle, jakbym musiał usiąść, żeby odpowiedzieć.
– Szczerze? Nigdy więcej nie zrobię czegoś takiego dla ludzi, którzy nie chcą być blisko.
Po tamtych słowach zapadła krótka cisza, a potem usłyszałem spokojny głos:
– Może pierwszy raz mówisz to, co trzeba.
Opowiedziałem mu o całym wieczorze. O tym, jak siedzieliśmy przy stole jak obcy, o spojrzeniach, które unikały moich, o prezentach pozostawionych na boku, o drzwiach zamkniętych za szybko. Mówiłem wolno, dokładnie, jakby każda scena musiała raz jeszcze przejść przeze mnie, zanim wreszcie wypuszczę ją z głowy. Kolega słuchał, nie przerywając.
– Wiesz, dojrzałość to nie tylko bycie uprzejmym. To też umiejętność stawiania granic – powiedział w końcu. – Masz prawo nie rozdawać siebie tam, gdzie nie ma na to miejsca.
Zastanowiłem się nad tym długo po zakończeniu rozmowy. Pomyślałem, że może właśnie tu była moja największa słabość. Ciągle próbowałem naprawić coś, co istnieje już tylko z obowiązku. Chciałem pokazać, że dam radę, że potrafię, że się staram. A w rzeczywistości nikt nie oczekiwał ode mnie takich gestów.
Nie czułem ulgi. Czułem gorzką jasność, która nie przyszła z krzykiem, tylko z prostym zdaniem powiedzianym przez kolegę. Nie będę już zabiegał o miejsca, w których nikt na mnie nie czeka.
Nie miałem na to wpływu
Zacząłem się zastanawiać, jak będą wyglądały kolejne święta, kolejne wspólne spotkania, kolejne lata rodzicielstwa. Nie miałem na to żadnego obrazu. Wiedziałem jedynie, że nie będę już próbował tworzyć ciepła tam, gdzie nie ma na nie przestrzeni. Nie musiałem niczego udowadniać. Nie musiałem silić się na bycie niezniszczalnym, troskliwym, wiecznie gotowym do naprawiania czegokolwiek. Wartość człowieka nie przychodzi z tego, ile potrafi w siebie włożyć, żeby inni poczuli się swobodnie.
Myślałem też o dzieciach. O tym, co zapamiętają. Może uznają tę Wigilię za zwykły, trochę nudny wieczór. Może w ogóle o niej nie pomyślą. A może kiedyś zrozumieją, że próbowałem. I może to im wystarczy, a może nie. Nie miałem na to wpływu.
Jedno wiedziałem na pewno: przyszedł moment, w którym musiałem pozwolić, by pewne rzeczy pozostały martwe, nawet jeśli kiedyś były dla mnie ważne. Upór nie ożywi przeszłości. A ja w końcu zacząłem rozumieć, że moje granice też coś znaczą. Nie przyniosło mi to nadziei, ale przyniosło spokój.
Piotr, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Postanowiliśmy nie kupować dzieciom prezentów na święta. Każdy miał zrobić coś od siebie i to była najlepsza decyzja”
- „Latami utrzymywałam leniwego męża, bo nie mógł znaleźć pracy. Przypadkiem odkryłam, że cwaniaczek nieźle się ustawił”
- „Syn wyjechał do Oslo, bo zakochał się w dziewczynie. Na Wigilię wrócił bez ukochanej, ale za to z koszmarnymi długami”