Reklama

Nie zauważałem, ile robiła. Jak bardzo się starała. Wszystko po prostu „było zrobione”. Obiad zawsze na stole, koszule uprasowane, łazienka pachniała czystością. A ja? Siedziałem w fotelu, z gazetą w ręku, czekając na kolejną kawę – najlepiej gorącą i z pianką. Tak wyglądały nasze wieczory przez lata. Mówiłem sobie, że przecież pracuję i zarabiam. To wystarczy. Że taki podział obowiązków to nic złego. Nie rozumiałem, że z każdym dniem stawałem się nie tylko obojętny, ale i okrutny. Kiedyś żartowałem, że mam żonę-robota. A ona po prostu przestała działać.

Życie jak z reklamy

– Mamy chyba najładniejszy dom w okolicy – powiedziałem kiedyś z dumą do sąsiada, kiedy wracaliśmy z pracy i spojrzeliśmy na nasze świeżo pomalowane ogrodzenie.

– A żonę to ty chyba z katalogu sobie wziąłeś, co? – zaśmiał się. – Wszystko chodzi u was jak w zegarku.

Prawda. Gdy wchodziłem do domu, pachniało obiadem. Dzieci zadbane, ich ubrania gotowe na kolejny dzień. Gdy coś się psuło – ona to ogarniała. Przypominała mi o wizytach u dentysty, ubezpieczeniu auta, rocznicy ślubu. Mówiła, że lubi, gdy wszystko działa i ma sens. A ja? Uznałem, że to normalne. W pracy ciągły stres, w domu chciałem mieć spokój. Fotel, telewizor, gazetka, cisza.

– Daj spokój, Zosia. Nie teraz. Głowa mi pęka – powtarzałem, gdy próbowała ze mną porozmawiać.

– Ale to tylko chwila. Wiesz, że jutro mamy wywiadówkę? I trzeba…

– Załatw to, proszę cię.

I załatwiała. Wszystko. Płaciła rachunki, umawiała hydraulika, robiła zakupy, pilnowała dzieciaków. Nie prosiła o pomoc – może zrozumiała, że i tak się nie doczeka. A ja siedziałem, popijając kawę, którą podała mi do fotela. Myślałem, że jestem idealnym mężem. Przecież nie piłem, nie biłem, przynosiłem wypłatę. Że to wystarczy, żeby być dobrym facetem. A potem przychodziła noc, a ona już nawet nie próbowała się przytulić. Kładła się bokiem, w swojej piżamie z długim rękawem i gasiła lampkę.

Mężczyzna od gazetki

Z czasem nasze wieczory stały się jak zły rytuał. Ja – w fotelu, z gazetką, przeglądałem promocje w marketach, jakbym szukał sensu życia między ceną pomidorów a przeceną na płyn do naczyń. Ona – w kuchni, wiecznie w ruchu. Krzątała się, ścierała blaty, układała naczynia. Wiecznie coś trzeba było „jeszcze tylko zrobić”. Nawet jak już mogła usiąść, siadała tylko na chwilę, zanim znów wstała po coś do zrobienia.

– Usiądź już, kobieto. Przecież wszystko jest – mruczałem czasem bez odrywania wzroku od gazety.

– Właśnie. Wszystko jest, bo ja to ogarniam – odpowiedziała kiedyś, niby żartem, ale z jakimś cieniem w głosie, którego nie zrozumiałem.

Nie przyszło mi do głowy, żeby pomóc. Nawet nie z lenistwa – po prostu byłem przekonany, że tak to działa. Ona dba o dom, ja o pracę. Nawet gdy wracała zmęczona z zakupów z dwoma siatkami i jeszcze torbą na ramię, tylko uchylałem drzwi i mówiłem:

– Zostaw w kuchni, zaraz się rozpakujesz.

A przecież to była kobieta, którą kiedyś nosiłem na rękach. Dla której potrafiłem wstać w środku nocy i jechać po lody. Kiedyś. Teraz byłem tym facetem od gazetki. Od komend „przynieś, podaj, pozamiataj”. Nie widziałem w tym nic złego. Bo przecież ona się nie skarżyła. Robiła swoje. Milczała. A ja się w tym milczeniu wygodnie umościłem. Nawet nie zauważyłem, że to milczenie zaczyna być głośniejsze niż jej słowa.

A ona wciąż na nogach

Któregoś dnia wróciłem z pracy wcześniej niż zwykle. Deszcz lał jak z cebra, radio buczało o wypadkach na trasie, a ja tylko marzyłem o gorącej kawie. Wszedłem do domu, rzuciłem kurtkę na wieszak, zdjąłem buty, przetarłem twarz dłonią i... usłyszałem ją w kuchni. Nawet nie zauważyła, że już jestem. Stała przy zlewie w tej samej, spranej bluzie, w której widywałem ją co wieczór. Myła garnki. W tle grało cicho radio, a ona śpiewała pod nosem jakiś stary przebój. I nagle, zupełnie bez powodu, stanąłem w miejscu i po prostu się jej przyglądałem. Miała lekko rozczochrane włosy, ciemne cienie pod oczami i plamkę od sosu na rękawie. Ale ręce miała wciąż piękne – smukłe, pewne, z tym znajomym ruchem, który znałem na pamięć. I wtedy mnie uderzyło – ona się nie zatrzymuje. Wciąż coś robi. Wciąż na nogach. Wciąż w biegu.

– Co robisz? – zapytałem głupio, choć przecież widziałem.

– Zgadnij – odparła z cieniem uśmiechu, ale bez spojrzenia.

– Może byś usiadła na chwilę? – dodałem, podchodząc bliżej.

– Jak skończę.

Ale nie skończyła. Bo po garnkach był stół, potem pranie, potem książki dzieci, potem przygotowanie rzeczy na jutro. A ja, jak idiota, z tą moją gazetką w ręce, poczułem się... zbędny. Zbędny we własnym domu. Zbędny w jej świecie, który sam jej zbudowałem i z którego wyciąłem siebie na własne życzenie.

Wystarczyło jedno spojrzenie

To był zwykły poranek. Dzieci krzątały się przy śniadaniu, ja jak zwykle stałem z kawą, zaspany i rozdrażniony. Ona – jak zawsze – ogarniała wszystko jednocześnie. Smarowała kanapki, wiązała sznurówki, przypominała o stroju na WF. I wtedy, zupełnie znienacka, spojrzała na mnie. Krótko. Bez uśmiechu. Bez cienia czułości. Spojrzenie zupełnie obojętne, jakby patrzyła przez szybę. Jakby mnie tam wcale nie było.

– Dobrze się spało? – zapytała automatycznie, nawet nie czekając na odpowiedź.

– Yhym – burknąłem i dopiłem kawę. Ale już wiedziałem, że coś się zmieniło.

Nie wiedzieć czemu, to jej spojrzenie zostało ze mną przez cały dzień. W pracy byłem rozkojarzony. Ktoś zapytał, czy wszystko u mnie dobrze. Pokiwałem głową, ale nie byłem pewien. Coś mi nie dawało spokoju. Jakby mi ktoś wyjął grunt spod nóg, a ja dopiero po chwili zauważyłem, że spadam. Wróciłem wcześniej. W domu było cicho. Dzieci u babci, ona siedziała na kanapie, owinięta kocem, wpatrzona w okno.

– Coś się stało? – zapytałem, siadając obok.

– Nic. Po prostu myślę.

– O czym?

Odwróciła głowę. Nie było w niej gniewu, nie było łez. Tylko ten spokój, który przeraził mnie bardziej niż jakikolwiek krzyk.

– Myślę, czy jeszcze warto.

– Co?

– Wszystko.

I wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że żona, którą traktowałem jak mebel, właśnie przestaje chcieć być częścią tego pokoju.

Zegar się zatrzymał

Myślałem, że przesadzam. Że to chwilowy kryzys. Że się obraziła, może za coś, co powiedziałem. Przecież kobiety tak mają – dramatyzują, a potem przechodzi. Ale nic nie przeszło. Nie wróciła do „naszego rytmu”. Nie zaparzyła kawy. Nie przyniosła gazetki. Nie zrobiła kolacji. Siedziała w fotelu, tym moim. I czytała książkę.

– Gdzie moja koszula? – rzuciłem z przyzwyczajenia, jak każdego ranka.

– W szafie, na lewo – odpowiedziała chłodno, nie podnosząc wzroku.

W szafie rzeczywiście wisiała. Uprasowana. Ale już nie pachniała nią. Pachniała detergentem i samotnością. W niedzielę nie zrobiła rosołu. Dzieci jadły kanapki, a ona wzięła termos i poszła na spacer. Sama. Nawet nie zapytała, czy ktoś chce iść z nią. Jakby nie czuła już potrzeby pytania kogokolwiek o cokolwiek. Jakby była gościem we własnym życiu. Zacząłem robić rzeczy, których nie robiłem od lat. Wrzuciłem pranie, przypaliłem ziemniaki, zmywałem talerze. I patrzyłem, jak ona wchodzi do kuchni i nie komentuje niczego. Ani źle, ani dobrze. Cisza. A w tej ciszy brzmiał zegar. Tykał. Tykał tak wyraźnie, jakby odmierzał czas do czegoś nieuniknionego. Któregoś dnia znalazłem na lodówce kartkę. „Dzieci u mamy. Wracam późno”. I serce mi zamarło. Bo nagle zrozumiałem, że ona nie musi wracać. Że nikt jej tu już nie trzyma. Że zegar, który chodził jak w zegarku – przestał tykać. A ja nie umiałem go naprawić.

Ostatnia kawa na ciepło

Siedziałem sam w kuchni. Cicho. Bez stukotu talerzy, bez jej kroków, bez tego znajomego „zaraz podam kawę”. Aż śmieszne, jak bardzo brakowało mi tych słów. Kawę zaparzyłem sam. Z mlekiem, jak lubiłem, ale smakowała... nijako. Może za dużo wsypałem, może mleko nie to. A może po prostu brakowało w niej... jej. Wróciła późno. Bez słowa zdjęła płaszcz, postawiła torebkę i spojrzała na mnie. A ja, nie wiedząc czemu, wstałem. Jakby odruchowo. I pierwszy raz od niepamiętnych czasów... zapytałem:

– Napijesz się kawy?

Spojrzała na mnie długo. Tak, jak wtedy, tamtego poranka. Ale teraz w jej oczach coś się ruszyło. Może cień zdziwienia. Może ulga.

– Z chęcią – odpowiedziała spokojnie.

Zaparzyłem. Usiadła naprzeciwko. Patrzyliśmy na siebie przez kubki z parującym napojem. Nie mówiliśmy dużo. Ale ta kawa... była ciepła. Inna niż zwykle. Nie w temperaturze, ale w czymś więcej.

Ja już nie chcę tak żyć – powiedziała w końcu. – Nie jako sprzątaczka, nie jako cień. Chcę być z kimś, kto mnie widzi.

– Widziałem. Tylko... nie umiałem tego okazać – odpowiedziałem cicho. – Ale mogę się nauczyć.

Wtedy nie wiedziałem, czy mi wybaczy. Ale wiedziałem, że jeśli znowu poda mi kiedyś kawę, to nie usiądę z nią w fotelu. Usiądę obok niej. I zapytam, jak jej minął dzień. I będę słuchać. Bo nawet kawa smakuje inaczej, gdy ktoś zapyta, czy jest dobra.

Krzysztof, 46 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama