Reklama

Nie wiem, czy to źle, że jestem ambitna. Może w oczach niektórych tak. Ale przecież nie zrobiłam nic złego, że awansowałam? Pracuję w IT, od zawsze to lubiłam – ten porządek, algorytmy, wyzwania, możliwość tworzenia rzeczy, które naprawdę działają. Trzy lata temu dostałam awans, potem podwyżkę, potem kolejny projekt i jakoś tak wyszło, że dziś zarabiam dwa razy więcej niż Tomek.

Reklama

Tomek, mój mąż od ośmiu lat. Dobry człowiek. Spokojny, lojalny, cierpliwy. Pracuje jako nauczyciel historii w liceum. Uwielbia swoją pracę, ale, nie ukrywajmy, to nie jest zawód, który przynosi kokosy. Nigdy mu to nie przeszkadzało. Nam też nie – na początku. Pamiętam, że kiedyś to on płacił za kolacje. Kiedyś to on mówił: „Nie martw się, ogarnę”. Teraz ja mówię: „Zostaw, mam kartę”. I coraz częściej widzę w jego oczach cień. Cień... nie wiem, może upokorzenia? Nie mówi nic, ale widzę to. Zwłaszcza gdy wracamy z zakupów, a on nie wyciąga portfela.

Unika rozmów o pieniądzach. O wspólnym koncie rozmawialiśmy raz i nigdy więcej. Czułam wtedy, jakby się przede mną zamknął. Jakby coś w nim pękło. I od tamtej pory pęka coś we mnie. Bo to przecież miało być tylko o bezpieczeństwie, stabilności, wspólnym planowaniu. Nie spodziewałam się, że pieniądze, które miały być naszą siłą, staną się murem.

Siedzę wieczorami sama w salonie, a on zamyka się w swoim pokoju. Czasem słyszę, jak coś ogląda. Czasem chyba coś czyta. Ale rzadko mówi. Już nie rozmawiamy tak jak kiedyś. Już nie przychodzi, żeby zapytać, jak minął mój dzień. Może się boi, że znowu powiem: „Świetnie, podpisaliśmy kontrakt z niemieckim klientem”? Może... czuje się przy mnie mały? Nie chcę, żeby tak było. Ale coś wisi w powietrzu. Coś ciężkiego, co sprawia, że nawet dotyk stał się chłodny.

Czułam, że moje małżeństwo się sypie

– Tomek, pomyślałam, że może założylibyśmy wspólne konto – rzuciłam mimochodem, siadając z kubkiem kawy przy stole. Sobotni poranek, słońce za oknem, dzieci jeszcze śpią. Idealna chwila na spokojną rozmowę. Przynajmniej tak myślałam.

– Po co? – spytał zaskoczony, nie odrywając wzroku od laptopa.

– No wiesz… łatwiej by nam było wszystko ogarniać razem. Opłaty, zakupy, wydatki na dzieci. Mielibyśmy jasność.

Zamilkł. Gdy uniósł głowę, jego oczy nie były już spokojne.

Łatwiej tobie, bo ty zarabiasz – rzucił, a w jego głosie pierwszy raz usłyszałam coś twardego.

– Ej, to nie konkurs. To nasze życie – próbowałam zmiękczyć ton. – To tylko konto. Nie chodzi o dominację, tylko o zaufanie. O prostotę.

– Właśnie. I chciałbym mieć w tym życiu coś swojego. Jedno swoje konto. Jeden kawałek świata, który nie zależy od twojej pensji.

Zaniemówiłam. Nie chodziło o konto. Chodziło o coś głębszego. O jego tożsamość. O dumę.

– Przecież ja cię nigdy nie oceniałam. Nigdy nie powiedziałam, że zarabiam więcej, więc mam rację. Przecież ja cię kocham, nie twoją pensję...

Tomek zamknął laptopa. Powoli, ostrożnie. Jakby bał się, że każdy ruch może coś zepsuć.

– Wiem, że nie mówisz tego głośno. Ale ja to czuję.

Patrzyłam na niego i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czułam, jak coś się nam wymyka. Jak coś, co było między nami pewne i stabilne, właśnie się kruszy. Przez jakieś głupie konto.

Mój mąż czuł się gorszy

– I co ja mam zrobić? – spytałam bez siły, mieszając bez sensu łyżeczką w kawie, której i tak nie zamierzałam pić.

Siedziałyśmy z Magdą w naszej ulubionej knajpce, tej z betonową ścianą i miękkimi fotelami, gdzie nikt nie podsłuchuje. Miałam potrzebę się wygadać, a ona... no cóż, Magda nigdy nie owijała w bawełnę.

– Twój Tomek chyba nie lubi być na twoim utrzymaniu – powiedziała prosto z mostu, odstawiając filiżankę.

– Ale przecież to nie jego wina, że tak wyszło. Ja po prostu... dostałam szansę. Wykorzystałam ją. Nie planowałam zarabiać więcej od niego.

– Nie jego wina, ale jego problem. I twój też.

Zatkało mnie. Nie miałam siły się bronić. Bo wiedziałam, że ma rację. Tomek się odsuwał, zamykał w sobie, a ja, zamiast rozmawiać, wysłuchać, próbowałam „rozwiązać sprawę”. Konto, wspólne planowanie, tabelki. Jakby chodziło o logistykę, nie o emocje.

– Myślisz, że on mi zazdrości?

– Nie. Myślę, że czuje się gorszy. A to boli bardziej niż zazdrość.

Oparłam czoło o dłoń. Nagle poczułam się, jakbym wszystko spartoliła. Moje sukcesy zawodowe... zamiast nas wzmocnić, zaczęły nas dzielić.

– A jeśli on się mnie wstydzi? Wiesz, tego, że to ja płacę w restauracji, że to ja podejmuję decyzje, bo „mam kasę”?

– To może czas zapytać go o to wprost. Ale tak naprawdę. Nie przy kawie. Nie między obiadem a bajką dla dzieci. Tylko serio. Albo to przepracujecie, albo będziecie żyć obok siebie, nie razem.

Zamknęłam oczy. Czułam, że przepaść między nami się pogłębia. I nie wiedziałam, jak ją zasypać.

Odebrało mi mowę, płakałam w ciszy

Siedzieliśmy obok siebie na kanapie, ale jakby dzielił nas mur. W telewizorze gadające głowy, ale żadne z nas nie patrzyło. Tomek przeglądał coś w telefonie. Ja próbowałam czytać, ale nie pamiętałam ani jednego zdania.

– Zauważyłam, że mnie unikasz – powiedziałam w końcu. Cicho, ostrożnie. – Zwłaszcza rozmów ze mną.

Spojrzał na mnie z wyraźną niechęcią. Taką, której wcześniej nie znałam.

– Bo to nic nie zmieni – odparł.

– Ale musimy rozmawiać. To nas niszczy. Oddalamy się od siebie, nie widzisz tego?

Zacisnął szczękę, po czym wybuchnął:

Nie chcę być jakimś cholernym żebrakiem w swoim własnym domu!

Zamarłam. Te słowa trafiły mnie jak cios w brzuch. Łapałam dech.

– Żebrakiem? Przecież jesteś moim mężem... w naszym domu...

– Tak, i od miesięcy czuję się, jakbym tylko w nim bywał. Jakby wszystko tu należało do ciebie. Nawet decyzje, co kupić do kuchni, podejmujesz sama. Bo ty płacisz. Bo ty zarabiasz.

– Ale nigdy nie chciałam...

– Wiem. Wiem, że nie chciałaś. Ale ja też nie chciałem czuć się jak mebel. Jak facet, który nie ma nic do powiedzenia, bo nie przynosi pieniędzy.

Zakręciło mi się w głowie. Serce waliło mi jak młotem.

– Myślałam, że jesteśmy drużyną. Że razem to ogarniamy.

– Nie ogarniamy razem. Ty ogarniasz. Ja... znikam. I nie wiem, czy jeszcze umiem być mężem. Mężczyzną. Przy tobie czuję się... nikim.

Nie umiałam już nic powiedzieć. Płakałam w ciszy. A Tomek wstał i wyszedł do swojego pokoju. Zostałam sama z pustką.

Nie wiedziałam, czy go kocham

Nie wiem, dlaczego tam pojechałam. Może chciałam zrozumieć. Może miałam nadzieję, że ktoś mi powie, co się dzieje z Tomkiem. Że ktoś mi podpowie, jak do niego dotrzeć. Dorota, jego matka, przyjęła mnie jak zawsze chłodno, ale uprzejmie. Zaparzyła herbaty z mięty, postawiła na stół ciasto i usiadła naprzeciwko mnie.

– Chodzi o Tomka – zaczęłam niepewnie. – Jest... inny. Odsuwa się. Nie mówi mi nic.

Od zawsze taki był. Zamykał się w sobie, jak coś go bolało – powiedziała spokojnie. – Ale domyślam się, o co chodzi.

– O co? – spytałam, chociaż chyba już wiedziałam.

Dorota westchnęła i spojrzała mi prosto w oczy.

– Tomek był wychowywany w rodzinie, gdzie to mężczyzna utrzymywał rodzinę... Widział, że to mężczyzna ma zarabiać, być głową domu. A teraz... on nawet nie czuje się mężem. Czuje się... jedynie jakimś dodatkiem. Tłem.

– Ale przecież to już inne czasy – powiedziałam odruchowo. – Równouprawnienie, wspólne życie...

– Może dla ciebie. Dla mnie też. Ale chyba nie dla niego. On myśli, że zawiódł. Że nie spełnił oczekiwań. Że kobieta, którą kocha, patrzy na niego z góry.

Zaniemówiłam. Wcale tak na niego nie patrzyłam. Przynajmniej... nie chciałam tak patrzeć.

– To niesprawiedliwe – wyszeptałam. – Przecież ja nie jestem jego szefem. Tylko żoną.

– Ale on tak to czuje – Dorota wzięła łyk herbaty. – I nie wystarczy, że mu powiesz, że jest inaczej. On musi to poczuć. Odzyskać godność. Męskość. Tylko... nie wiem, czy jeszcze potrafi. To nie takie proste.

Wyszłam stamtąd z głową pełną myśli. I z pytaniem, które wierciło mi dziurę w sercu. Czy ja naprawdę go jeszcze kocham... takiego, jakim się stał?

Coś w nas pękło głęboko

Zrobiłam kolację. Postarałam się – pieczony łosoś z warzywami, sałatka, wino i świece. Jak kiedyś. Jak wtedy, gdy wszystko było proste. Tomek wszedł do kuchni ostrożnie, jakby bał się, że to pułapka. Spojrzał na stół, potem na mnie. Uśmiechnęłam się lekko.

– Chciałam, żebyśmy pogadali. Normalnie. Bez wybuchów złości.

Usiadł naprzeciwko. Milczeliśmy chwilę, aż zaczęłam:

Kocham cię, nie twoją pensję. Nie chodzi o pieniądze, tylko o to, żebyśmy byli razem. Znowu.

Tomek spojrzał na mnie i w jego oczach nie było złości. Był... smutek.

– Ale ja nie kocham siebie, kiedy jestem z tobą – powiedział cicho.

Zamarłam.

– Czuję się... mały. Niepotrzebny. Jakbyś wszystko ogarniała beze mnie. Jakbyś mnie nie potrzebowała już do niczego. Nawet do decyzji, nawet do życia.

Zrobiło mi się duszno. To nie był wyrzut. To było wyznanie. Prawdziwe, brutalne, bez żadnej osłony.

– Ale ja cię potrzebuję – szepnęłam. – Może po prostu... za bardzo chciałam wszystko kontrolować. Może to mój błąd. Ale nigdy nie chciałam cię umniejszać.

– A jednak tak się czuję. Jak ktoś zbędny. Jak cichy lokator.

Zapanowała cisza. Ogień lekko przygasał, wino ostygło, łosoś był już zimny. To nie miało już znaczenia. Wiedziałam, że to nie kwestia jednej rozmowy. Wiedziałam też, że coś w nas pękło tak głęboko, że nie wiem, czy jeszcze uda się to naprawić. Ale wtedy po raz pierwszy od dawna spojrzeliśmy sobie w oczy. Bez masek. Bez gry. I może to był pierwszy krok.

Aneta, 41 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama