Reklama

Pewne rzeczy są święte. Tak mi się przynajmniej wydawało. Że jak przychodzi Wielkanoc, to się okna myje, firanki wiesza, stół przykrywa obrusem w zajączki, a dzieci dostają pisanki z czekolady i uśmiech matki, która mimo zmęczenia piecze sernik z rosą. Tak było u mnie w domu. Tak chciałam, żeby było zawsze – żeby moje dzieci czuły, że święta to nie tylko jajka i kiełbasa, ale atmosfera, porządek, szacunek. Tylko że chyba coś się zmieniło. A może to ja zostałam w tyle?

Reklama

Pojechałam do nich bez zapowiedzi. Do syna i synowej. Zawsze uważałam, że takie wizyty są miłe – człowiek wpada z sercem na dłoni, pomaga, wnosi trochę energii. Ale jak tylko przekroczyłam próg ich mieszkania, wiedziałam, że się przeliczyłam. Okna brudne jak po listopadowym deszczu, firanki jakieś szare, a Justyna... zmęczona, chłodna, z oczami mówiącymi „po co przyjechałaś?”. Nie powiedziała tego głośno. Ale ja czułam. I od tego wszystko się zaczęło.

Wpadłam na pewien pomysł

– Ja ci mówię, Hanka, tam to sanepid powinien przejechać przed Wielkanocą! – syczałam do telefonu, niemal ściskając kubek z herbatą, jakbym miała go roztrzaskać o stół. – Okna brudne, parapet w kuchni jakby ktoś buraki obierał... I ta firanka! Szara. Szara, Hanka!

– A może nie mieli czasu? – próbowała łagodzić moja siostra.

– Nie mieli czasu? A ja miałam, jak pracowałam w szkole, z klasami, papierami, a w domu dwójka dzieci i Marian, co nie wiedział, gdzie trzymam cukier? Zawsze się znajdowało chwilę, choćby wieczorem. Bo święta to święta, a nie byle niedziela.

Chodziłam po pokoju w kółko, szukając ulgi w gadaniu. W środku aż się gotowałam. Niby tylko okna, a czułam się, jakby mi ktoś w twarz napluł. Jak można tak odpuścić tradycję? I jeszcze Justyna – taka wyniosła, jakby jej ten kurz nie przeszkadzał. Mój syn siedział cicho, głową kiwał, jakby go temat nie dotyczył. A przecież to jego dom. I moje wnuki tam żyją!

– Zadzwonię do niego – powiedziałam w końcu. – Tak tylko, żeby zapytać, czy sobie radzą z przygotowaniami. Może trzeba im coś przywieźć. Może... ja bym tam wpadła, pomogła. Przecież nie odmówią, nie teraz, przed świętami.

Nie wiedziałam jeszcze, że ten telefon będzie początkiem końca spokojnych świąt.

Jak mogła mnie tak potraktować

– Justynko, wpadnę tylko na chwilę – powiedziałam przez telefon, z tym moim słodkim tonem, co to zawsze działał na uczniów. – Tylko sprawdzę, czy wszystko u was w porządku. Wiem, jak to przed świętami. Tyle rzeczy na głowie.

– Mamo, ale... my damy radę – padła odpowiedź, taka uprzejma, ale chłodna jak lodówka. – Naprawdę nie trzeba. Michał weźmie urlop w piątek, zrobimy wszystko razem.

– To ja może i tak podskoczę. Chociaż na kawę. – Nie czekałam na pozwolenie.

Weszłam jak burza. Środki czystości w jednej ręce, w drugiej domowe ciasto. Jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Justyna stała w przedpokoju, bosa, z ręcznikiem na głowie i miną, która mówiła: „Nie teraz, Bożeno”.

– Och, nie przeszkadzam chyba? – zapytałam, nie zamierzając się cofnąć ani o krok.

– No... właśnie się kąpałam. – Spojrzała na torbę z detergentami. – Co to?

– Płyn do szyb, ściereczki. Takie drobiazgi. Myślałam, że pomogę ci z oknami. Bo ta pogoda... idealna na mycie!

– Naprawdę nie trzeba. – Jej głos był ostry. – I tak jesteśmy w proszku, nieprzygotowani...

– Właśnie dlatego tu jestem. Bo pamiętam, jak to było. Dwójka dzieci, praca, wszystko na głowie. Ale się robiło. Bo święta to nie byle co.

– Mamo, proszę. Zostaw to.

Zatrzymałam się. Na chwilę. Ale tylko na chwilę.

– Justyna, nie obraź się, ale ten stan mieszkania... Jak to wygląda? Gdyby moja mama to zobaczyła, to by...

– To co by zrobiła, mamo? – Justyna podniosła głos. – Zmusiła mnie do pastowania podłogi na kolanach? Kazała dzieciom trzepać dywany, jak za PRL-u?

Zaniemówiłam.

– My mamy inne życie. Inne podejście. I nie potrzebuję nikogo, kto przychodzi tylko po to, żeby mi wytknąć brudny parapet.

– Ja tylko chciałam pomóc...

– Nie, mamo. Ty chciałaś rządzić. Jak zawsze.

Powietrze zgęstniało. Stałyśmy przez moment – ona z mokrymi włosami, ja z mopem w ręku i uczuciem, że właśnie zostałam potraktowana jak nieproszony gość.

– Rozumiem. – Wyszeptałam i wyszłam. Bo lepiej wyjść, niż zostać wyrzuconym.

Tak łatwo się mnie nie pozbędą

Minęły dwa dni. W domu cicho jak makiem zasiał. Michał nie dzwonił. Justyna też nie. Nawet wnuczek nie wysłał mi żadnego obrazka. Myślałam, że może coś się stało. Że może to przeziębienie, może awaria telefonu, może jakieś nieszczęście. Ale nie – po prostu nie zostałam zaproszona. Po raz pierwszy. Na Wielkanoc.

– Bożenka, może przesadzasz? – próbowała mnie pocieszać Hanka przez telefon. – Może tak im tylko wyszło. Może czekają, aż sama się odezwiesz.

– Ja?! Ja mam się odezwać po tym, jak mnie wyprosili z własnym mopem? Jak potraktowali mnie jak intruza?

Siedziałam na kanapie z koszyczkiem, który przecież miał być wspólny. W środku kiełbasa, jajka, sól, baranek z cukru. I serwetka w zajączki, ta sama od lat. Tak, ja miałam swój plan. Miałam plan na tę Wielkanoc. A oni go zniszczyli.

A potem przyszła wiadomość. Michał. Lakoniczna.

„Filip chory, mamy zapalenie oskrzeli w domu. Święta odwołane. Nie damy rady jechać do kościoła. Nie przyjeżdżaj.”

Nie przyjeżdżaj. Te dwa słowa paliły mnie jak rozżarzone żelazo. Bo ja już wiedziałam, co zrobię. Zapakowałam koszyczek, ubrałam się porządnie, poprawiłam fryzurę. I pojechałam. Bo jeśli mnie nie chcą – trudno. Ale wnukowi zaniosę chociaż święconkę. I zobaczę na własne oczy, czy naprawdę jest chory. Bo jakoś nie wierzyłam, że zapalenie oskrzeli to prawdziwa przyczyna. Prędzej... wymówka.

Dobrze, że przyjechałam

Justyna otworzyła drzwi w dresie i z miną jak po pogrzebie.

– Mamo... Przecież Michał pisał, żebyś nie przyjeżdżała.

– Przyniosłam tylko koszyczek – odpowiedziałam spokojnie, choć serce tłukło mi się jak szalone. – Dla Filipa. I dla was. Święta to nie tylko kiełbasa i mazurek. To też gest. Rodzina.

Wpuściła mnie. Niechętnie. W przedpokoju panował bałagan, na komodzie piętrzyły się chusteczki i syropy, a gdzieś w tle słychać było kaszel dziecka. Michał siedział przy stole z laptopem, w szlafroku.

– Cześć, mamo – powiedział bez entuzjazmu. – Filip leży w pokoju. Niech odpoczywa, ma gorączkę.

Podałam im koszyczek, delikatnie, bez słowa więcej. Usiadłam na krześle, czekając, aż może ktoś zaproponuje herbatę. Ale nikt się nie ruszył. Justyna nawet nie spojrzała mi w oczy. Michał udawał, że coś czyta.

– No, ale jak Filip? – zagaiłam, zerkając na drzwi dziecięcego pokoju.

– Kaszle, osłabiony. Ale chyba lepiej – odburknął syn.

Cisza, gęsta jak barszcz. Napięcie w powietrzu tak gęste, że można by je kroić nożem. Tylko zegar w kuchni cykał w nieskończoność.

W końcu drzwi się uchyliły i stanął w nich Filip – blady, z rozczochranymi włosami, w piżamce w misie.

Babciu! – krzyknął radośnie i rzucił mi się na szyję.

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Przytuliłam go mocno. I wtedy wiedziałam, że dobrze zrobiłam, przyjeżdżając.

– W koszyczku jest baranek z cukru. Pamiętasz, jak zawsze podkradałeś mu uszy?

Filip się uśmiechnął. A Justyna? Stała z boku, milcząca, ale już nie taka zacięta. Coś w niej drgnęło. Michał ziewnął i wstał po kubek.

Może nie wszystko trzeba robić po mojemu. Ale też nie wszystko trzeba niszczyć.

Nie wszystko stracone

Minęły dwa dni. Wielkanoc przemknęła jak chmura – cicho, niepewnie, bez wspólnego śniadania, bez życzeń przy stole. Wróciłam do siebie wcześniej, niż planowałam. Bez słowa. Bez awantur. Po prostu zamknęłam drzwi i zdjęłam płaszcz, czując ciężar, który nie zniknął nawet po święceniu koszyczka.

Nie dzwonili. Nie pisali. Do dziś.

Usiadłam przy stole, z herbatą, gdy telefon zawibrował. Wiadomość od Justyny.

Kliknęłam.

Zdjęcie. Duże, czyste okna. Firanka wykrochmalona, w oknie rzeżucha w kubeczku po jogurcie i bazie w wazonie. Pod spodem jedno zdanie:

„Dziękuję za przypomnienie, że warto się postarać”.

Zastygłam z telefonem w dłoni. Co to było? Zgoda? Ironia? A może jedno i drugie?

Z jednej strony – poczułam ulgę. Że może coś zrozumiała. Że może nie jestem tylko starą, wścibską teściową z mopem. Z drugiej – czy naprawdę musiało dojść do takiego zgrzytu, żebyśmy się zrozumiały?

Okna można umyć. Parapet wyszorować. Nawet firankę wymoczyć w sodzie. Ale co z tym wszystkim, co między nami? Ze słowami, które padły i których nie da się cofnąć? Z moją chęcią pomocy i ich potrzebą spokoju?

Może kiedyś sobie wybaczymy. A może nie. Ale przynajmniej zrozumiałam jedno – czasem czyste okna to za mało. Bo jeśli nie wpuścimy przez nie światła, to nic nam po nich.

Bożena, 65 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama