„Zastawiłam w lombardzie wszystko – przeszłość, dumę i wspomnienia. Myślałam, że gorzej być nie może, a jednak”
„Codziennie rano sprawdzam, co jeszcze mogę zastawić. Wczoraj poszedł pierścionek zaręczynowy, którego i tak nikt już nie chciał oglądać. Dzisiaj – stary zegarek po ojcu. Kiedyś to ja pożyczałam ludziom pieniądze na czynsz. Dziś oddaję wspomnienia za grosze, byle starczyło na parówki i papierosy”.

- Redakcja
Nie wiem, czy to już dno, czy tylko kolejny przystanek w drodze w dół. Mam trzydzieści sześć lat. Jestem bez pracy, bez rodziny, bez nadziei. Jeszcze kilka lat temu miałam mieszkanie po babci, pracę w sklepie obuwniczym i faceta, co mnie raz na jakiś czas przytulał. Teraz mam tylko czarny plecak i drogę do lombardu wydeptaną jak psie ścieżki.
Codziennie rano piję rozpuszczalną kawę i sprawdzam, co jeszcze mogę zastawić. Wczoraj poszedł pierścionek zaręczynowy, którego i tak nikt już nie chciał oglądać. Dzisiaj – stary zegarek po ojcu. Dostałam za niego stówkę. Śmieszne. Kiedyś to ja pożyczałam ludziom pieniądze na czynsz. Dziś oddaję wspomnienia za grosze, byle starczyło na parówki i papierosy.
W lombardzie zna mnie już każdy pracownik. Nie pytają, nie komentują. Dziś też było jak zwykle.
– Złoto? – rzucił chłodno chłopak w okularach, nie patrząc mi w oczy.
– Zegarek – podałam mu ostrożnie przez szybkę, jakbym przekazywała komuś coś, co jeszcze do niedawna miało dla mnie znaczenie.
– Siedemdziesiąt. A nie, dobra. Dam stówkę, bo stara Omega. Ale więcej nie mogę – uciął, nim zdążyłam się odezwać.
Skinęłam głową. Wzięłam pieniądze, wsunęłam do portfela. Bez wdzięczności. Bez żalu. Może tylko z cieniem ironii. Jeszcze kilka lat temu tata nosił ten zegarek z dumą, mówiąc, że to jedyna rzecz, którą udało mu się kupić „z myślą o przyszłości”. Dziś ta przyszłość przyszła i dostała stówkę w zamian.
Siostra nie bardzo mnie wspierała
Nie miałam wyjścia. W portfelu zostało mi czternaście złotych, a chleb i mleko kończyły się szybciej niż nadzieja. Zadzwoniłam do Kaśki. Z duszą na ramieniu. Moja młodsza siostra zawsze miała więcej rozumu i mniej współczucia.
– Cześć. Możemy pogadać? – zapytałam, starając się, by mój głos brzmiał zwyczajnie.
– Wioletta, co się stało? – odpowiedziała podejrzliwie, jeszcze zanim zdążyłam powiedzieć, po co dzwonię.
– Potrzebuję paru groszy. Wiesz, trochę mi się wszystko posypało. Parę dni i oddam.
Z drugiej strony zapadła cisza. Taka, co już zwiastuje złą wiadomość.
– Ile tym razem? – spytała chłodno.
– Sto. Dwieście. Wystarczy, żeby przeżyć tydzień.
– Przeżyć? A może w końcu poszłabyś do pracy? Przestań się nad sobą użalać i weź się w garść. Ludzie jakoś sobie radzą, tylko ty ciągle masz pod górę. Zawsze jesteś w dramatycznej sytuacji, ale jakoś nigdy nic nie robisz, żeby to zmienić!
– Nie wiesz, jak to jest! – krzyknęłam, czując, że łzy palą mnie pod powiekami. – Ty zawsze miałaś wszystko pod nos. Męża, dom, dziecko…
– Bo nie schrzaniłam wszystkiego jak ty!
W słuchawce zatrzeszczało, a potem nastała cisza. Rozłączyła się. Siedziałam na wersalce, zaciskając zęby. Z jednej strony wstyd, z drugiej – wściekłość. Tak łatwo się mówi, jak się nie musi walczyć o każdą złotówkę. Jak się nie chodzi z zegarkiem ojca do lombardu.
Czułam się, jakby zdradziła mamę
Otworzyłam szufladę, tę dolną, w której trzymałam pamiątki. Drżały mi palce, kiedy sięgałam po naszyjnik. Srebrny, z małą zawieszką w kształcie liścia. Mama dała mi go na osiemnaste urodziny. „Niech ci przypomina, że zawsze jesteś moją córką, niezależnie co się stanie” – powiedziała wtedy, a ja się śmiałam, bo jeszcze nigdy nic złego się wtedy nie stało.
Teraz siedziałam na skraju łóżka i patrzyłam na tę zawieszkę, jakby mogła mnie uratować. Ale to tylko kawałek metalu. Wzruszenie niczego nie zapłaci. W końcu wsunęłam naszyjnik do chusteczki, potem do pudełka, a potem do kieszeni kurtki.
W lombardzie było pusto. Tylko ten sam chłopak, co ostatnio. Zerknął na mnie, znów bez emocji.
– Co dzisiaj?
– Naszyjnik… srebro. Od matki.
Zamilkł. Spojrzał na mnie uważniej. Pierwszy raz. Potem wyjął wagę i położył biżuterię.
– Siedemdziesiąt pięć. Może osiemdziesiąt, bo ładny wyrób.
– W porządku – powiedziałam cicho, ale serce waliło mi jak młotem.
– To coś ważnego? – zapytał nagle, nie patrząc już w monitor.
– Było. Ale to tylko przedmiot, prawda?
– Nie zawsze – rzucił, wydając mi banknoty.
Wyszłam i oparłam się o mur. Czułam się, jakbym zdradziła mamę. Jakbym oddała resztki godności za osiemdziesiąt złotych. A może właśnie tak się to kończy – po kawałku?
Spotkałam pierwszego chłopaka
Nie sądziłam, że go jeszcze kiedykolwiek zobaczę. Stałam pod sklepem, czekając na bułki z przeceny, kiedy zatrzymał się przede mną czarny SUV. Najpierw pomyślałam, że ktoś szuka adresu, ale po chwili uchyliła się szyba.
– Wioletta? To ty?
Spojrzałam i aż się cofnęłam. Michał. Mój pierwszy chłopak. Ten, co planował życie w Dublinie i nigdy nie wrócił. No, niezupełnie nigdy, jak się teraz okazało.
– Michał… – powiedziałam z głupim uśmiechem. – Co ty tu robisz?
– Wpadłem odwiedzić matkę. Ale ty… Boże, nie zmieniłaś się tak bardzo.
– No pewnie – parsknęłam. – Tylko zmarszczki i brak forsy.
– Przestań. Chcesz skoczyć na kawę?
Zgodziłam się. Usiedliśmy w pobliskiej kawiarni, ja w tej samej kurtce, co chodzę od pięciu zim, on w płaszczu, co pachniał perfumami i nowością.
– I co, Dublin ci się udał?
– Nie narzekam. Własna firma, dom. Ale ciebie to zawsze podziwiałem, wiesz? Z charakterem byłaś.
Uśmiechnęłam się. Udawałam, że słowa nie bolą. Ale bolały. Jego życie potoczyło się w górę, moje jak kula śniegowa w dół.
– A ty? Co robisz?
Zawahałam się.
– Różne rzeczy. Trochę tu, trochę tam.
Nie musiał wiedzieć o lombardzie. O zegarku ojca i naszyjniku matki. Wróciłam do domu i długo siedziałam na wersalce. Po raz pierwszy od dawna poczułam coś dziwnego. Nie zazdrość. Nie wstyd. Nadzieję. Że może jeszcze coś się zmieni.
Próba zmiany się nie udała
Dwa dni po spotkaniu z Michałem wysłałam pierwsze CV od lat. Pomyślałam, że może to jest ten moment – ostatni zryw przed kapitulacją. Znalazłam ogłoszenie w sklepie z odzieżą używaną. „Szukamy energicznej osoby, praca zmianowa”. Energia to ostatnie, co miałam, ale poszłam. Kierownik był młody, zerkający na mnie spod brwi jakbym była karaluchem, co wszedł mu na posadzkę.
– Ma pani doświadczenie w handlu?
– Kiedyś pracowałam w sklepie obuwniczym. Długo.
– Dawno?
– Trochę temu – przyznałam niechętnie.
Popatrzył na mnie jak na złom na półce.
– Może spróbujemy. Na próbę.
Zaczęłam od układania ciuchów. W drugim dniu już przerzucałam worki, jakby ważyły tyle, co moje złudzenia. Trzeciego – klientka nakrzyczała, że dałam jej spodnie „po kimś obrzyganym”. Nie protestowałam. W czwartym dniu kierownik mnie zwolnił z miną pełną współczucia, które bolało bardziej niż złość.
– Nie nadaje się pani. Za wolno. Klientki narzekają. Może to nie pani klimat?
Nie zaprzeczyłam. Wróciłam do domu z siatką bułek za pół ceny. I wiedziałam już, że próba zmiany się nie udała. Że nie jestem już tą samą Wiolettą, co kiedyś. Może teraz to już tylko wersja przejściowa. Tymczasowa. Jak rzeczy w sklepie, co nie mają metki, tylko cenę „do negocjacji”.
Gorzej już być nie może
Została mi już tylko jedna rzecz, której do tej pory nie ruszyłam. Radziecka lornetka po dziadku. W dzieciństwie bawiliśmy się nią na działce – on patrzył, czy sąsiad znowu ukradł mu ogórki, a ja udawałam, że obserwuję księżyc. Nie była nic warta. Ale była ostatnia. Weszłam do lombardu w czwartek, jak co tydzień. Ten sam chłopak w okularach, teraz z dłuższymi włosami i jakby bardziej zmęczony.
– Co dzisiaj? – zapytał beznamiętnie.
– Lornetka. Po dziadku.
Wziął ją ostrożnie, jakby już wiedział, że to nie przedmiot, tylko resztka kogoś.
– Taki sprzęt… trzy dychy mogę dać. Może cztery, jeśli dodasz etui.
– Nie ma etui. Ale bierz.
Zamknął szufladkę, ale zanim włożył ją do szuflady, zapytał:
– Ty tu codziennie. Wszystko oddałaś?
Spojrzałam na niego. Coś w jego tonie nie było już obojętne. Może litość? Może wściekłość? Może tylko zmęczenie.
– Prawie wszystko – odpowiedziałam cicho.
– Wiesz, czasem mam wrażenie, że ludzie nie przychodzą tu po pieniądze, tylko po zgodę na rezygnację – powiedział, jakby do siebie.
Zamurowało mnie. Bo coś w tym było. Wyszłam bez słowa. Na ulicy zatrzymałam się, poczułam coś dziwnego. Nie bunt, nie rozpacz. Może resztkę siły? Jeszcze nie wiem, czy mam z czego się odbić. Ale wiem, że gorzej już być nie może.
Nie czułam, że jestem nikim
Usiadłam na przystanku naprzeciwko lombardu. Tego samego, do którego chodziłam prawie codziennie przez ostatnie miesiące. Przesiąkł moimi krokami, moimi myślami, moimi stratami. Trzymałam w dłoni trzy banknoty dziesięciozłotowe – całą wartość mojego życia sprzedaną w ratach. Patrzyłam na ludzi. Kobieta z siatkami, nastolatek z pizzą, facet z telefonem przy uchu. Wszyscy gdzieś zmierzali, coś robili, coś planowali. Ja tylko siedziałam. Ale po raz pierwszy od dawna nie czułam, że jestem nikim. Zastawiłam wszystko. Przeszłość. Dumę. Wspomnienia. Ale została mi jeszcze jedna rzecz – wola. Ta cienka, chuda nić, która ciągnie mnie dalej, chociaż nie wiem dokąd.
Nie mam planu. Nie mam pieniędzy. Nie mam sił. Ale mam świadomość, że dłużej tak nie mogę. I że może, jeśli ostatni raz spróbuję, uda się coś, choć odrobinę uratować. Choćby samą siebie. Wstałam i ruszyłam przed siebie. Bez celu, ale z decyzją. Jeszcze się odkuję. Zobaczycie.
Wioletta, 36 lat
Czytaj także:
- „Ukochany wystawił mnie do wiatru i na wakacje w Chorwacji zabrał kumpli. Wiedziałam, że to bajka grubymi nićmi szyta”
- „To miały być wspaniałe wakacje w Dubrowniku. Przez jedną osobę czułem się jak w niebie i w piekle jednocześnie”
- „Skoro mąż był zimny jak lód, to ogrzałam się w ramionach kochanka. Gdy odkrył zdradę, powiedział mi tylko jedno zdanie”