Reklama

Mam czterdzieści trzy lata, jestem rozwódką, bez dzieci, bez psów, bez planów. Po piętnastu latach małżeństwa zostałam sama, z niedopitym winem w lodówce i sercem pełnym cichych pretensji. Nie było dramatu – po prostu pewnego dnia spojrzeliśmy na siebie i wiedzieliśmy, że to koniec. Tyle że po tym nie przyszedł żaden nowy początek. Pustka ciążyła bardziej niż samotność.

Reklama

Dlatego wróciłam tu – do starego domu ciotki Hanny. Ekscentrycznej, mądrej kobiety, której ogród pamiętał moje dzieciństwo. Teraz wszystko tu było zarośnięte, zapomniane. Postanowiłam to zmienić. Zamówiłam ogrodnika.

Dobrze się dogadywaliśmy

– Zadzwoń do Andrzeja – powiedział pan Marian z pobliskiego sklepu, kiedy zapytałam, czy zna kogoś, kto zna się na ogrodach. – Starszy, ale złoty człowiek. Trochę milczek, ale jak coś powie, to z sensem.

Zadzwoniłam. Odebrał po trzecim sygnale. Głos miał cichy, matowy, jakby zmęczony. Umówiliśmy się na następny dzień rano.

Przyszedł punktualnie. Stał przez chwilę na podjeździe, niepewnie rozglądając się po zaniedbanym ogrodzie. Był wysoki, szczupły, miał szpakowate włosy i dłonie, które mimo wieku i pracy wydawały się delikatne, prawie kobiece.

– Dzień dobry, jestem Ewa – wyciągnęłam rękę.

– Andrzej – uścisnął moją dłoń ostrożnie, jakby bał się, że ją uszkodzi.

Obszedł ogród powoli, nic nie mówił. W końcu stanął przy starej jabłoni, którą pamiętałam z dzieciństwa.

– Dobrze ziemia trzyma wilgoć – powiedział cicho. – Można by tu zrobić cuda.

Przytaknęłam, zaskoczona, że poczułam ulgę. Jakby ktoś wreszcie spojrzał na ten ogród nie jak na kłopot, ale jak na coś, co można naprawić.

Od tamtej pory przychodził codziennie. Nie mówił dużo. Ale słuchał. A ja, trochę nieśmiało, zaczęłam opowiadać mu nie tylko o ogródku, ale i o sobie – o rozpadzie małżeństwa, o pustce, której nie umiem nazwać. Nie komentował. Czasem tylko spojrzał na mnie dłużej i skinął głową.

Dziwnie było czuć się słuchaną. Ale jeszcze dziwniej – bezpieczną w tej ciszy.

Sam też zaczął się zwierzać

Znów opowiadałam o tym, co ciąży mi na duszy.

Nie wierzyłam, że można się wypalić, nie robiąc nic złego – powiedziałam cicho, mieszając łyżeczką w kawie. Siedzieliśmy w altance. To był czwarty tydzień jego pracy w ogrodzie.

– Wypalić? – powtórzył, podnosząc wzrok znad kubka.

– Byłam z kimś, kto przestał mnie widzieć. Jakby przestałam być kobietą. Zostałam meblem – westchnęłam. – Przez długi czas myślałam, że to ja się zepsułam.

Nie odpowiedział od razu. W altance pachniało jaśminem i świeżo zmieloną kawą.

– Miałem kiedyś ogród – jego głos był niski, spokojny. – Taki, co go sam wymyśliłem, sam sadziłem, podlewałem. Był dla niej. Dla kobiety, którą kochałem.

– Co się z nim stało? – spytałam po chwili ciszy.

– Ogród? Przetrwał. Ona – nie została – uśmiechnął się smutno. – Ale ziemia pamięta jej dłonie. To mnie trzyma przy przytomności.

Piliśmy kawę powoli, jakby każde z nas próbowało wlać w siebie coś więcej niż napój. Andrzej opowiadał o roślinach z czułością. Jakby każda miała swoje imię, historię, nastrój. Ja słuchałam i zapominałam, że jeszcze niedawno nie byłam pewna, czy potrafię z kimkolwiek rozmawiać tak otwarcie.

– Nie tęsknisz za nią? – zapytałam nagle.

Tęsknota to nie kara – powiedział, patrząc gdzieś poza mnie. – Tylko dowód, że coś miało znaczenie.

Tego dnia po raz pierwszy dotknął mojej dłoni. Przez chwilę. Bez słowa. Ale świat na moment się zatrzymał.

Odwiedził nas dziwny gość

To był zwykły dzień, w którym pracowaliśmy razem, ale coś się zmieniło.

Ludzie teraz nie potrafią sobie ufać – powiedziałam cicho, kiedy wyrywałam chwasty spod różanego krzewu. – Nawet jeśli chcą. Boją się, że zostaną sami ze złamanym sercem.

– Bo tak najczęściej bywa – mruknął Andrzej, poprawiając podwiązkę wokół młodego klonu. – Ale mimo wszystko warto czasem się otworzyć.

– Nawet jeśli boli?

– Szczególnie wtedy.

Spojrzałam na niego. Był cały brudny od ziemi, ale miał w sobie spokój, którego sama nigdy nie umiałam osiągnąć. Chciałam coś powiedzieć, ale wtedy zza furtki rozległ się trzask. Odwróciłam się.

Na ścieżce stała kobieta. Smukła, elegancka, z prostą grzywką i spojrzeniem, które mogło zamrażać. Patrzyła wprost na mojego ogrodnika, jakby mnie tam nie było.

– Andrzej – jej głos był chłodny, stanowczy.

On zamarł. Widziałam, jak napina mu się szczęka.

Co ty tu robisz? – zapytał, nie patrząc jej w oczy.

– Nie odbierasz telefonu, nie oddzwaniasz. Musiałam sprawdzić, czy jeszcze żyjesz – prychnęła, patrząc na mnie z ukosa. – Nie przedstawisz mnie?

– To... Maria. Moja... żona.

Słowo „żona” uderzyło we mnie jak pchnięcie nożem. Odsunęłam się o krok.

– Żona? – zapytałam, niemal szeptem.

Jesteśmy w separacji – powiedział szybko. – Od kilku lat.

– Ale się nie rozwiedliśmy – wtrąciła Maria, poprawiając pasek od torebki. – Nigdy nie dałam ci zgody.

Patrzyłam na Andrzeja, który nagle wyglądał na mniejszego niż zwykle. Nie powiedział ani słowa więcej. A ja... nie wiedziałam, co robić z tą pustką, która w jednej chwili zalała cały mój ogród.

Zawiodłam się na nim

Gdy zostaliśmy sami, musiałam zacząć tę rozmowę.

Dlaczego mi nie powiedziałeś? – mój głos drżał, ale nie ze złości. Z rozczarowania, zawodu. – Przez te tygodnie… naprawdę myślałam, że jesteś inny. Że się zbliżyliśmy.

Andrzej stał przy altance, plecami do mnie. Wyglądał, jakby szukał słów na ścianie z winobluszczu.

– Chciałem – powiedział w końcu. – Ale nie wiedziałem, jak. I kiedy. A potem… było już za późno.

– Za późno na co? Na prawdę?

Odwrócił się powoli. W jego oczach nie było winy. Tylko zmęczenie.

– Maria nie chciała mnie puścić. Nigdy. Nawet jak przestaliśmy być małżeństwem… przynajmniej w sensie codzienności. Mieszkamy osobno. Nie mamy kontaktu. Ale rozwód? Dla niej to hańba.

– A dla ciebie?

Zacisnął dłonie.

Dla mnie… to była przysięga. I choć wszystko we mnie krzyczało, by ją złamać, nie potrafiłem. Nie jestem bohaterem, za jakiego mnie masz.

Podszedł krok bliżej.

Ty byłaś moim ogrodem – wyszeptał nagle. – Tą przestrzenią, w której na nowo zacząłem oddychać. Ale chyba… przyszedłem za późno.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wszystko mnie bolało. Z jednej strony rozumiałam, a z drugiej czułam się oszukana. Usiadłam na kamieniu pod jabłonią i objęłam kolana ramionami. W głowie miałam tylko jedną myśl: jak można siać coś tak pięknego, będąc niezdolnym do zerwania z przeszłością?

Pożegnał się bez słów

Nie mówiłam mu, żeby nie przychodził. Ale też nie sądziłam, że się jeszcze pojawi. A jednak – był. W poniedziałek, o tej samej porze, co zawsze. Z torbą na ramieniu, z narzędziami, w tym samym wyblakłym swetrze.

Nie patrzyliśmy na siebie. Nie było „dzień dobry”, nie było kawy. Tylko praca – ostrożna, skupiona, jakby każde poruszenie miało znaczyć więcej niż słowa. Ciął róże, przesadzał zioła, podlewał młode krzewy. Ja zamiatałam kamienne ścieżki z suchych liści, choć wiatr i tak zaraz je znowu zasypał.

Nie dotknął mnie. Nie próbował się tłumaczyć, rozmawiać. I może właśnie dlatego poczułam, że to ostatni raz. Że przyszedł się pożegnać, nie wypowiadając ani jednego zdania. Zamknął furtkę cicho, bez skrzypnięcia. Nawet się nie obejrzał.

Stałam wśród kwitnących róż. Kolce podrapały mi nadgarstki, ale nie cofnęłam ręki. Patrzyłam na ogród, który z dziczy stał się czymś żywym. Byłam w nim ja. Był on. Teraz zostałam sama. Ale ziemia – ona wszystko pamiętała. Nawet to, co musiało odejść.

Nie żałowałam ani chwili

Minęło kilka tygodni. Ogród wypuścił nowe pąki. Mięta rozrosła się w wielki, pachnący dywan, a róże, które wcześniej nie dawały znaku życia, zaczęły się rozchylać w kolorze cichego różu i zmęczonej czerwieni. Każdego ranka wychodziłam boso na trawę. Nie, żeby podlewać. Po prostu – żeby być.

Nie wrócił. Nie zadzwonił. I nie sądzę, bym kiedykolwiek miała go jeszcze zobaczyć. Ale nie czekałam już. Nie wyglądałam przez okno. Nie układałam sobie rozmów w głowie. Było we mnie coś nowego – spokój, choć podszyty tęsknotą.

Zrozumiałam, że czasem ktoś przychodzi, by pokazać nam kawałek siebie, a potem znika, zostawiając nas z pytaniami, na które nie musi być odpowiedzi. Ale to nie znaczy, że to było nic. Wręcz przeciwnie.

Kiedy pewnego popołudnia przysiadłam na ławce pod jabłonią, dotarło do mnie, że to był pierwszy raz od dawna, kiedy naprawdę pozwoliłam sobie czuć. I że choć nie skończyło się jak w bajce, to i tak było prawdziwe.

Nie chodzi o to, by kogoś zatrzymać. Chodzi o to, by nie zamknąć się znów w sobie, kiedy odejdzie. By pozwolić, by coś nadal rosło – we mnie, obok mnie, mimo wszystkiego. I rośnie. Codziennie. Ten ogród, to dla mnie życie.

Ewa, 43 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama