Reklama

Trzydzieści trzy dni – tyle czasu dałem przyjacielowi na stworzenie naszego alternatywnego świata. Ludwik dał z siebie wszystko. Był idealny.

Reklama

Pomógł mi się odnaleźć

Ludwik to mój najbliższy przyjaciel. Poznaliśmy się w podstawówce. Ja byłem nowy. Nigdzie nie pasowałem. I wtedy Ludwik się mną zaopiekował. Nie, żeby oddawał mi kanapki, ale zachowywał się tak, jakbyśmy byli starymi kumplami. Usiadł ze mną w ławce, pokazał okolicę. Ja rewanżowałem mu się pomocą w odrabianiu lekcji, bo należałem do kujonów. Przez ojca. To on wpoił we mnie niską samoocenę.

– Mareczku, tu jesteś prymusem, ale w Warszawie jest inny poziom.

Uwierzyłem, jednak szybko okazało się, że szkoły są wszędzie takie same, więc moje nawyki zrobiły ze mnie ucznia niemal wybitnego. I tak było do końca podstawówki.

Ludwik nie był głupi czy mało inteligentny. Był inny. Czytał dziwne książki, słuchał nietypowej muzyki, dla przyjemności uczył się grać na fagocie, a ze sportów najbardziej lubił krykieta. Zacząłem studiować architekturę. Marzyłem, że zaprojektuję kiedyś coś wspaniałego. Lutek też miał marzenia, ale zupełnie inne. Pracował w antykwariacie, gdzie na własną rękę studiował malarstwo.

Zawsze miał artystyczną duszę

Nasza przyjaźń się nie zmieniała, choć spędzaliśmy teraz ze sobą mniej czasu. Ale to też miało swoje dobre strony. Ja opowiadałem mu o zwykłych budowach, a on dzielił się ze mną fantastycznymi wizjami świata.

– Lutek, co sobie wymyślisz, będzie to wymagało pieniędzy, a nie zarabiasz kokosów – mówiłem czasem.

– Na razie, przyjacielu. Może za tydzień zostanę milionerem? A wtedy…

Nie wiem, który już raz Ludwik zmienił pracę. Został asystentem artysty malarza Kazimierza J.

– Ma nieprawdopodobny warsztat, wyczucie barwy, kompozycyjny geniusz! Wiele się przy nim uczę – zachwycał się przyjaciel. – A ty co? Budujesz już nowy Pałac Kultury?

– Jestem na dobrej drodze – kupiłem żart. – Powstanie w Z.

Po studiach zatrudniłem się w biurze projektowym, ale choć wygrałem konkurs na wodny park rozrywki, nie zostałem gwiazdą architektury.

– Z rozmachem, ale zbyt śmiały ten pana projekt – skwitował burmistrz miasta i sen o sławie się skończył.

– Moim zdaniem projekt jest dobry, wyprzedza epokę – powiedział wtedy Ludwik. – Świetnie prezentowałby się na plaży np. na Sycylii. Może kiedyś tam powstanie, kto wie… – poklepał mnie po ramieniu, a ja poczułem się, jakbym był autorem opery w Sydney.

I nagle, kilka tygodni potem, Ludwik wyjechał. Zostawił mi odręcznie skreślone na paragonie z supermarketu pożegnanie: „

Muszę znaleźć cel podróży, a żeby to zrobić, muszę w nią wyruszyć. Trzymaj się zdrowo i projektuj śmiało. L.S

Treść liściku mnie nie zdziwiła. Lutek zawsze był enigmatyczny, filozoficzny, a nawet metafizyczny. Byłem przekonany, że zadzwoni albo pojawi się u mnie za kilka dni i opowie, co tym razem pociąga go w świecie lub wszechświecie. Ale tym razem było inaczej.

Zapadł się pod ziemię

Mijały tygodnie, potem miesiące, wreszcie nawet lata, a po Ludwiku wszelki ślad zaginął.
Przyznam, że nie zdziwiłoby mnie, gdybym przeczytał w internecie informację typu: „Ludwik S., skromny emigrant z Polski uratował z potrzasku stado waleni” albo „Nieznany kompozytor i wokalista podbija publiczność w kurortach Florydy”.

To było do Ludwika podobne, ale mimo wszystko nic takiego nie nastąpiło. Wreszcie wpadło mi do głowy, żeby zajrzeć do mistrza J. Może ich artystyczne dusze jakoś się do siebie zbliżyły? Może ich więź była silniejsza i głębsza niż nasza? Nie byłem zazdrosny, ale po prostu martwiłem się o przyjaciela.

– Niech pan siada, panie Marku – sędziwy malarz z uśmiechem zaprosił mnie do swojej pracowni. – Miło pana widzieć. Ostatnio nikt mnie nie odwiedza, a od kiedy nie ma Ludwika, czuję się jak na bezludnej wyspie. Wypijemy po kielichu?

Wypiliśmy. Nawet po kilka. Zmrożona czysta wódka była o niebo lepsza niż wszystkie kolorowe drinki świata.

– Szkoda, że pański przyjaciel ruszył w świat – artysta pokiwał głową i uniósł szklaneczkę. – To bardzo ciekawy człowiek, otwarty, jednocześnie nietuzinkowy, zaskakujący, kreatywny, wręcz nieprzewidywalny. Ma nieograniczoną wyobraźnię. I myślę, panie Marku, że na pewno nas jeszcze zaskoczy. Życzę tego i jemu, i panu, i sobie. I proszę mi obiecać, że da mi pan znak, jeśli Ludwik się odezwie, dobrze? A to dla pana – wręczył mi niewielką ramkę z grafiką. – To rysunek pańskiego przyjaciela. Genialny! Może go pan powiesić, jak tylko pan chce i zawsze będzie równie interesujący. Cieszę się, że pana poznałem.

– To ja jestem zaszczycony – odpowiedziałem szczerze. – Do widzenia!

To mi o nim przypominało

Wróciłem do domu i od razu zacząłem przymierzać w różnych miejscach grafikę Ludwika. Rzeczywiście była genialna: gdziekolwiek przystawiłem ją do ściany, wyglądała, jakby właśnie tam miała wisieć do końca świata.

– Skoro tak – mruknąłem. – To zawiśniesz gdziekolwiek.

Grafika ozdobiła wąską ściankę między oknami. Było jej tam świetnie, a każda zmiana oświetlenia sprawiała, że nabierała nowych walorów.

– Super! Jesteś świetny Ludwiku, chociaż nigdy nie uczyłeś się rysunku czy kompozycji… – powiedziałem.

Prawdziwy talent mieszka w tobie. Tylko gdzie ty się podziewasz, przyjacielu?” – dorzuciłem w myślach.

Miałem dużo pracy i naprawdę nie wiem, ile czasu upłynęło do chwili, gdy nagle Ludwik stanął przed moimi drzwiami. Był tradycyjnie nieogolony, a ciemne kędzierzawe włosy spadały mu na ramiona. Pod grzywą błyszczały jak zwykle wesoło niebieskie oczy.

– Pan z pizzą? – zapytałem.

– Nie, z baru sałatkowego. Czyżbym zabłądził? – wyszczerzył zęby.

– Jeśli bez majonezu, to trafił pan doskonale – uściskałem kumpla i wciągnąłem do środka.

Po chwili siedzieliśmy na kanapie i popijaliśmy kawę.

– Gdzie cię nosiło? – spytałem.

Kosmos jest taki ogromny! – odpowiedział z uśmiechem i wiedziałem już, że dalsze wypytywanie nie ma sensu. Gadaliśmy więc o duperelach, aż wreszcie Ludwik spoważniał.

– Mam do ciebie prośbę, Marek. Zawodową.

– Wiesz, ja jestem prosty budowlaniec…

– Właśnie, ja się na tym kompletnie nie znam – zaśmiał się Ludwik. – A trzeba przeprowadzić gruntowny remont. Poznałeś pana Kazimierza J. – ręką wskazał na grafikę między oknami. – Wspaniały człowiek, prawda? No i okazało się, że on zapisał mi swoją pracownię z całą zawartością…

To on nie żyje? – zdziwiłem się.

– Ano niestety, zmarł w atelier, przy sztaludze… Nie było tej informacji w prasie, ale dokumenty miał notariusz i chcę, żebyś to ty pomógł mi w przebudowie. Zgadzasz się?

– Jasne, Lutek, jeśli trzeba wezmę urlop. Ale to chwilę potrwa i będzie sporo kosztowało… – zaznaczyłem.

– Damy radę, Marek. Kiedy możemy zacząć robotę?

– Za tydzień.

– Świetnie! Na wszelki wypadek zostawiam ci drugi komplet kluczy do pracowni. Wiesz, mogę gdzieś wyjechać na chwilę – zaśmiał się. – A teraz posłuchaj, na czym mi zależy.

Miał konkretny plan

I Ludwik przedstawił mi całą listę życzeń. Były precyzyjne, konkretne i – co ważniejsze – w pełni wykonalne.

– Wszystko jasne, ale tak z ciekawości zapytam: co planujesz na tej wielkiej ścianie? Zostanie pusta?

– Nie. Tam będzie mój alternatywny świat – uśmiechnął się i mrugnął okiem. – Powstanie malowidło. Duże, naturalne, optymistyczne… Takie pogodne, optymistyczne i terapeutyczne, na długie zimowe wieczory, rozumiesz? – mrugnął do mnie.

Rozumiałem i zachodziłem w głowę, jak on tego zamierza dokonać. Zamówi malarza czy może…No tak – on to chce namalować sam! Niezły numer – Ludwik niczym Michał Anioł – zaśmiałem się w duchu.

Wiedziony ciekawością starałem się jak najszybciej skończyć remont. Zasuwałem ostro przez dwa tygodnie, bez żadnych pomocników. Chciałem, żeby wszystko było tip-top! I wreszcie zaprosiłem Ludwika na tak zwany odbiór. Postawiłem szampana, kieliszki i czekałem. S. wszedł i aż usiadł z wrażenia.

– Marek, jesteś mistrzem świata! Tak właśnie to sobie wyobrażałem – Ludwik był naprawdę zadowolony. – Zasłużyłeś na szampana i premię!

Obaj byliśmy zadowoleni, a nawet szczęśliwi. I nie musieliśmy nic mówić, rozumieliśmy się bez słów. Jak starzy dobrzy przyjaciele…

Przygotował swoją własną wizję

Ludwik zaczął malować i uprzedził, że nie wpuści nikogo, dopóki nie skończy. Tylko dwa razy pokazał mi przez telefon fragmenty swojego fresku. Przyznam, że wyglądał wspaniale. Stragany na przyportowym targu, za nim przystań ze starymi łodziami i kutrami, kobiety przebierające w warzywach, mężczyźni rozmawiający przy budce z napojami, ryby leżące na lodzie, mężczyzna zapalający fajkę, mewy krążące nad portem z rozdziawionymi dziobami…

Niby malowidło nie miało nic wspólnego z hiperrealizmem, ale niemal czuło się powiew wiatru, zapach morza, warzyw i kwiatów, wrzask ptaków. J. miał rację: Ludwik miał w sobie pierwiastek geniuszu.

– Wytrzymaj Marek, jeszcze najwyżej kilka dni. Niedługo skończę i wtedy zobaczysz wszystko z bliska – powiedział ostatnim razem przez telefon.

Od tamtej pory minęły cztery tygodnie, a ja bez skutku czekam na sygnał od Ludwika. Zaczynam się martwić. Westchnąłem i wypiłem duszkiem resztkę zimnej kawy.

Czego ode mnie chciała policja?

– Ale nadal jest pan ostatnim, który widział Ludwika S. żywego… – oficer, któremu od godziny opowiadałem wszystko po kolei patrzył na mnie z zawodową podejrzliwością.

– Co za bzdury pan opowiada! Co to znaczy: ostatni widział żywego? Skąd pan wie, że jest nieżywy? Znaleźliście ciało? I chyba wam odbiło, jeśli sądzicie, że akurat ja mógłbym coś zrobić Ludwikowi – opanowałem się z trudem. Siedziałem i sapałem, a gliniarzowi trochę zrzedła mina.

Nikt pana o nic nie podejrzewa, panie G. Liczymy raczej na to, że pomoże nam pan odnaleźć przyjaciela. Miał się do nas zgłosić trzy tygodnie temu, ponieważ sąsiedzi skarżyli się na hałasy, jakieś imprezy… Jednak się nie pojawił. Dzielnicowy był, ale odbił się kilka razy od drzwi, a sąsiedzi twierdzą, że tam nadal panuje gwar i wrzaski jak na bazarze. I dlatego zaprosiliśmy pana do współpracy.

– Panie komisarzu, Ludwik to spokojny i cichy człowiek. Mówię panu już nie wiem który raz, że nigdy nie robił imprez, lubił towarzystwo, ale własne, a już na pewno nie zapraszał do domu gości na bibki. A zatem albo pan coś przede mną ukrywa, albo ci sąsiedzi to zwykłe zazdrosne szuje. A ja nie bawię się z panem w „wiem, ale nie powiem”.

– No dobrze, ale gdyby…

– Tak, tak, oczywiście. Natychmiast zadzwonię. Mogę już iść?

Policjant rozłożył ręce i uśmiechnął się do mnie nieszczerze.

– Oczywiście! Proszę na siebie uważać. Do zobaczenia!

Wyszedłszy z komisariatu, odetchnąłem głęboko. Wracałem do domu, rozglądając się dyskretnie, czy ktoś za mną nie idzie. Wreszcie uwaliłem się na kanapie i jeszcze raz przeczytałem liścik, który miesiąc temu wsunął mi pod drzwi Ludwik: „Trzydzieści trzy dni”.
To już dzisiaj. Nie mogłem się doczekać wieczora.

Odebrało mi mowę z wrażenia

Do pracowni J. poszedłem piechotą, znowu klucząc i nadkładając drogi. Otworzyłem kluczami zamki i schyliwszy się pod plastikową taśmą z napisem „Policja”, wszedłem do pracowni. Zamknąłem zasuwy i podszedłem do wielkiego malowidła na ścianie. Ciemna dębowa rama dookoła ściany sprawiała wrażenie, jakby było to gigantyczne płótno.

Zrobiłem krok w stronę ściany i poczułem powiew wiatru, zapach morza, warzyw i kwiatów, wrzask mew i pokrzykiwania ludzi w porcie. Wziąłem głęboki oddech i choć cholernie się bałem, zamknąłem oczy i zrobiłem krok do przodu. Upadłem na kolana i poczułem czyjeś ręce pomagające mi wstać.

– Uważaj! – poznałem głos i śmiech Ludwika. – Sycylijskie bruki są twarde i odrobinę garbate.

Rozejrzałem się wokół siebie i nie mogłem wydobyć z siebie głosu.

– Jak ci się podoba mój świat? – zapytał Ludwik.

– Piękny…

– Zostajesz?

– Tak, ale…

– Jasne, nie bój się, stary. Jak się nam znudzi, to zawsze znajdzie się jakaś inna ściana do stworzenia malowidła, prawda? A teraz chodź! Czeka na nas pieczona ośmiornica!

Ruszyliśmy między straganami, kierując się smakowitym zapachem. Na chwilę spojrzałem za siebie. Dwóch chłopaków zamalowywało na biało szarą ścianę starego domu. Nie wróciłem. Dogoniłem Ludwika i spytałem:

– A wino będzie?

Reklama

Odpowiedział mi radosny śmiech. I to mi wystarczyło.

Reklama
Reklama
Reklama