„Typowa ja: zawsze w biegu, zawsze z listą zadań do zrobienia. Na szczęście w porę zrozumiałam, jak wielki błąd popełniam”
„Niekończący się młyn obowiązków trwał już od lat. Ledwo ze wszystkim nadążałam, wiecznie byłam pod presją czasu. Gdy pojechaliśmy na piknik, rodzina uświadomiła mi, że wcale tak nie musi być. A specjalista dołożył swoje 5 groszy”.
- Irena, lat 38
– Maciek, pośpiesz się! Rany boskie, Emilka, ty jeszcze nieubrana? Na co czekasz, już, już! Szybciej, bo się spóźnimy! Jarek! Co ty robisz od pięciu minut?! Ruszaj się!
Stałam w przedpokoju, poganiając dzieci przed odwiezieniem ich do szkoły i przedszkola. Jak zawsze ja się denerwowałam, a oni ślimaczyli. Córka wciągała botki z głębokim namaszczeniem, syn oglądał dziurę w skarpetce, jakby kompletnie zapomniał, że za dwanaście minut ma siedzieć w klasie na pierwszej lekcji.
W końcu ruszyliśmy spod domu z piskiem opon, potem przejechałam na kończącym się pomarańczowym świetle i wpadłam na parking przy szkole, nieomal potrącając jakąś mamę z wózkiem.
– Jarek, plecak! Emilka, idź z tatą do przedszkola, ja w tym czasie wykręcę. Maciek, tylko wracaj biegiem, jak mam cię odwieźć! Już jestem spóźniona! – wrzeszczałam.
Wieczna wielka gonitwa
Pomimo najszczerszych wysiłków męża, do pracy przyjechałam jeszcze bardziej po czasie niż zwykle. Wpadłam na poranną odprawę, szepcząc bezgłośne „Przepraszam za spóźnienie”, i w ekspresowym tempie zaczęłam czytać rozpiskę zadań na cały dzień. Potem przez kolejnych osiem godzin biegałam po hotelu, pchając wózek pościelowy, sprzątając pokoje i odkurzając korytarze.
– Irena, gość z trzysta dwanaście prosi o dodatkową poduszkę!
– Zgubił się pilot w dwieście osiem, zanieś tam zastępczy. Pilna sprawa!
– Kojec dla niemowlęcia do czterysta dwadzieścia pięć! Pani prosi, żeby szybko.
Co chwila dostawałam nowe polecenia. Ledwie zdążyłam wypełnić jedno, ktoś wysyłał mnie dalej. Miałam napięty harmonogram. Pokoje trzeba sprzątać szybko, żeby recepcja mogła przekazać klucze kolejnym gościom.
O siedemnastej piętnaście jeszcze kończyłam ścielić łóżko w ostatnim z pokoi „na dziś”. Powinnam była skończyć ponad godzinę temu, ale się nie wyrobiłam. Ręce mi się trzęsły, po części ze zmęczenia, bo sprzątanie i bieganie z wózkiem to ciężka praca fizyczna, a po części ze zdenerwowania. Przedszkole Emilii działało do osiemnastej. Niby miałam blisko, ale i tak byłam pewna, że córka znowu będzie siedzieć jako ostatnie dziecko, jedynie z panią.
Odebrałam ją za minutę szósta. Przybiegłam sprintem z parkingu, a potem pędziłam po schodach, przeskakując po trzy stopnie. Kiedy córka do mnie podeszła, byłam zdyszana, spocona i miałam tętno ze dwieście.
– Szybciej, Emilko!
Potem już tylko wystarczyło dojechać do domu. A, nie! Przypomniałam sobie, że nie mamy pieczywa ani wędliny, więc zatrzymałam samochód pod sklepem. Emilia zasnęła w foteliku, więc postanowiłam, że tylko wyskoczę i w minutę obrócę. Przez cały czas zerkając przez otwarte drzwi na samochód, złapałam produkty i położyłam je na ladzie. Żeby było szybciej, chciałam zapłacić kartą dotykową. Zwykle wystarczy przyłożyć ją do terminala i w dwie sekundy zakupy są opłacone.
– Coś nie łączy – powiedziała sprzedawczyni po kilkunastu sekundach wpatrywania się w urządzenie. – Moment, jeszcze raz…
Zaczęłam nerwowo tupać nogą. Miałam dziecko w samochodzie, w każdej chwili mogło się obudzić i wpaść w histerię!
– Nie łączy… Może zapłaci pani gotówką?
Nawet nie odpowiedziałam, tylko wysypałam z portfela wszystkie monety. Pani za ladą zaczęła je spokojnie liczyć.
– Może pani szybciej? – nie wytrzymałam.
W końcu dojechałyśmy do domu. Mąż i syn też wrócili niedawno, obaj byli głodni i zmęczeni, a zastali przecież pustą lodówkę. Emilka marudziła, nawet więc nie zdjęłam butów, tylko umyłam ręce i zabrałam się do robienia kanapek. Znowu zauważyłam, że trzęsą mi się ręce. Szybciej, szybciej, szybciej…
Tak było codziennie. Każdy dzień był niekończącą się gonitwą, która ustawała dopiero wtedy, kiedy kładłam się do łóżka. Ale wtedy myślałam tylko o tym, że muszę szybko zasnąć, bo rano będę zmęczona. Co? Już leżę godzinę? To strata czasu… Mam pięć minut na zaśnięcie, no już, jeden baran, drugi, trzeci…
Śpieszymy się gdzieś?
Nie, to nigdy nie działało. Ani liczenie baranów, ani myślenie o falach oceanu, ani słuchanie muzyki relaksacyjnej. Od kilku miesięcy byłam chronicznie niewyspana. Moje myśli, tętno, cały organizm jakoś nie chciały nagle zwolnić po całym dniu ścigania się z czasem. Maciek sugerował, żebym poszła do lekarza, ale… cóż, nie miałam kiedy.
Czasami usiłowałam zwolnić nieco w niedziele, jeśli wtedy nie pracowałam. W soboty było sprzątanie w domu, odrabianie lekcji z Jarkiem, szukanie dla niego informacji do jakichś szkolnych projektów, no i oczywiście zakupy. Wszystko w tempie.
– Pojedziemy jutro nad rzekę? – zapytał którejś soboty Jarek. – Pani kazała nam nazbierać bazi, będziemy je przyklejać na kartki świąteczne…
Zgodziłam się. Chociaż rano byłam niewyspana, wstałam wcześniej, żeby przygotować jedzenie. Cerata, kosz z talerzami i kubkami, picie. Zabrakło serwetek, więc wybiegłam po nie do sklepiku na dole. Śpieszyłam się, żebyśmy byli nad tą rzeką o dziesiątej.
– Hej, zamierzacie jechać w piżamach? – zwróciłam się do rodziny koło dziewiątej. – Ubierajcie się, skoro mamy jechać.
Dojechaliśmy nad rzekę po jedenastej. W myślach zrobiłam szybki harmonogram dnia. Godzina na spacer i zbieranie bazi, potem kanapki i herbata, następnie znowu spacer, zabawa z Emilką w chowanego i tak dalej. W domu powinniśmy być najpóźniej o piątej, żeby zjeść normalny obiad. Dzieci nie mogą być cały dzień na kanapkach.
O dwunastej trzydzieści wciąż brodziliśmy w błocie, wypatrując kotków na drzewach. I przysięgam, w okolicy nie było ani jednej bazi… Co za pech!
– Dobra, wystarczy, chodźcie coś zjeść – rzuciłam ze zniechęceniem, patrząc na zegarek.
– Jarek, rozłóż ceratę na tym pniu. Maciek, weź kosz z bagażnika.
Chwilę później dalej stałam na środku małego pola piknikowego, a moja rodzina śmiała się z czegoś przy samochodzie.
– Hej! Pośpieszcie się! – zawołałam, bo czułam, że czas przecieka nam przez palce. – No, szybciej! Musimy zjeść!
Nikt nie zareagował. Maciek posadził Jarka za kierownicą i coś mu pokazywał. Emilka dmuchała na szybę i rysowała po niej palcem.
– Co wy robicie?! – huknęłam im zza pleców. – Od dziesięciu minut nie mogę się doczekać tego cholernego kosza i ceraty! Pośpieszcie się, na litość boską!
Czułam, że znowu ręce zaczynają mi drżeć, a ciśnienie skacze. Byłam zdenerwowana, ale to i tak było lepsze niż to nieznośne czekanie, aż oni przestaną marnować czas.
– Mamo… ale dlaczego mamy się pośpieszyć? – pierwszy zareagował Jarek. – Jest niedziela, jesteśmy nad rzeką. Co za różnica, kiedy zjemy te kanapki? Przecież mamy dużo czasu – zerknął na mnie niepewnie.
– Właśnie, Irenko – mąż przyglądał mi się z niesmakiem. – Czemu robisz ciśnienie? Śpieszymy się gdzieś? Jest niedziela, wolny dzień. Zwolnij.
O nie, zatem dziękuję!
Gdybym wtedy otworzyła usta, wydobyłoby się z nich to, co huczało mi w głowie: „Zawsze trzeba się śpieszyć! Nie wolno marnować ani minuty! Ciągle jesteśmy gdzieś spóźnieni! Ciągle jest coś do zrobienia! Szybciej, szybciej, szybciej!”. Jednak nie otworzyłam ust. Bo nagle dotarło do mnie, że… oni mają rację. To ze mną było coś nie tak. Pośpiech był moją drugą naturą i nie umiałam bez niego żyć. Każda chwila, kiedy nie robiłam czegoś produktywnego, wydawała mi się stracona.
Ledwie wytrwałam do końca tego pikniku. Męczyłam się, że nie mogę się pośpieszyć. Chciałam iść szybciej po bazie, prędzej posprzątać po jedzeniu, ciągle przeskakiwać z jednej czynności w następną. Czułam, jak ogromny dyskomfort sprawia mi dostosowanie się do rytmu dzieci, które po prostu stały i przez dwadzieścia minut gapiły się na kaczki. Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymałam się, żeby ich nie popędzać.
Jeszcze tego samego tygodnia zapisałam się do lekarza, chciałam dostać leki na bezsenność. No przecież to był mój największy problem. Ale kiedy zapytał mnie o tryb życia, wiedziałam, co mi powie.
– Pośpiech jest pani nawykiem – wyjaśnił. – Wielu pacjentów na to cierpi. Wiecznie w niedoczasie, wiecznie zaganiani, ciśnienie wysokie, tętno stale podwyższone, a potem chcą zasypiać w pięć minut… A organizm to nie wiatrak, który przestawiamy na niższe obroty jednym pstryknięciem. Musi pani spróbować żyć wolniej, wyciszać się, zwłaszcza wieczorami.
Powiedział też, że chętnie mi przepisze leki nasenne, ale to mnie może uzależnić. Ponoć większość pacjentów, którzy nauczyli się zasypiać po wzięciu pigułki, nie jest w stanie odstawić ich już nigdy. Powiedziałam, że na razie zatem dziękuję. Nie chcę zostać lekomanką.
Teraz ze wszystkich sił staram się żyć wolniej, a przynajmniej zauważać te sytuacje, kiedy pośpiech jest czystym nawykiem, kiedy nie jest konieczny. Ostatnio przez długi czas siedziałam na ławce pod blokiem i obserwowałam bawiące się psy. Zrobiłam to celowo, powstrzymując odruch zerwania się i biegnięcia gdzieś, byle dalej, byle szybciej, byle zrobić coś pożytecznego. Po prostu zmusiłam się do siedzenia i obserwowałam zwierzaki, oddychając rześkim, wiosennym powietrzem.
Tego wieczoru zasnęłam, zanim Maciek położył się do łóżka. Pierwszy raz od lat.