„Zawsze chciałam zobaczyć norweskie fiordy w grudniu. Gdy w końcu uzbierałam pieniądze na wyjazd, mąż odstawił szopkę”
„Wieczorem próbowałam rozładować atmosferę. Przyniosłam mu herbatę do salonu i postawiłam obok fotela. Z telewizora sączył się jakiś program o wędkarstwie, a Edek udawał, że nie istnieje nic poza pstrągami”.

- Redakcja
Odkąd sięgam pamięcią, marzyłam o tym, żeby zobaczyć norweskie fiordy. Te majestatyczne, surowe krajobrazy, pionowe ściany skalne wyrastające prosto z wody i cisza, jakiej nie doświadczysz nigdzie indziej – to wszystko wydawało mi się jak z innego świata. Świata, do którego zwykłe kobiety z Łomianek nie mają wstępu. Uparłam się, że kiedyś go zobaczę.
Nie były to marzenia z rodzaju tych, które kończą się na przewracaniu kartek w folderze biura podróży. Nie. Zbierałam pieniądze na wyjazd. Powoli, mozolnie, przez lata. Miałam specjalny słoik w kuchennej szafce, podpisany grubym markerem: „Norwegia”. I nie było, że coś z niego pożyczę – nawet na pralkę, kiedy tamta stara zaczęła skakać po łazience jak opętana. I kiedy wreszcie uzbierałam tyle, że mogłam kliknąć „rezerwuj” na stronie biura podróży, mój mąż odstawił cyrk.
Chciałam spełnić swoje marzenie
– Ty chyba nie mówisz poważnie – mruknął Edward, zerkając znad gazety. – Norwegia?
– No a gdzie niby miałabym pojechać? Do Ciechocinka? – odparłam, nie odrywając wzroku od monitora.
Kliknęłam ostatnie „potwierdź” i bilet był mój. Rejs po fiordach. Dziesięć dni. Kabina z oknem. Pełne wyżywienie.
– Przecież mamy tyle wydatków. Święta się zbliżają. Lodówka chodzi jak traktor, dach cieknie. A ty sobie fiordy wymyśliłaś!
– Przez dziesięć lat oszczędzałam, nie pamiętasz? I ani razu nic z niego nie wydałam, nawet jak twój brat zalał nam piwnicę i trzeba było osuszać.
– Ale to było... w ramach oszczędności domowych. Nie na jakieś fanaberie.
– Fanaberie?! – podniosłam głos. – Od kiedy marzenia to fanaberie?
Edward odłożył gazetę i patrzył na mnie, jakbym oznajmiła, że dołączam do sekty.
– No ale… sama pojedziesz?
– A czemu nie? Ty nie chcesz. Mówiłeś, że zimno, że drogo, że ci się nie chce.
– Bo to głupota. Tyle kasy na parę skał i kałużę?
– Kałużę?! – sapnęłam. – Ty naprawdę nie rozumiesz, że dla mnie to coś ważnego?
– A ty nie rozumiesz, że to egoizm? – wstał i poszedł do kuchni.
Przez chwilę patrzyłam w ekran. Kabina była już opłacona. Potwierdzenie przyszło na maila. Mąż trzaskał szafkami w kuchni, jakby to one były winne, że postanowiłam przeżyć coś tylko dla siebie.
Odwróciłam się na pięcie
Wieczorem próbowałam rozładować atmosferę. Przyniosłam mu herbatę do salonu i postawiłam obok fotela. Z telewizora sączył się jakiś program o wędkarstwie, a Edek udawał, że nie istnieje nic poza pstrągami.
– Może nie powinieneś się tak obrażać – zaczęłam ostrożnie.
– A może ty powinnaś mnie zapytać o zdanie? – syknął, nie patrząc na mnie.
– Nie planuję wyjazdu dookoła świata. Jadę na dziesięć dni. Raz w życiu. A pieniądze, jak sam wiesz, są tylko moje.
– Bo zawsze wszystko jest twoje. Twoje oszczędności, twoje plany, twoje pomysły! – wybuchł, zrywając się z fotela. – A ja co? Siedzę tu jak mebel?
– To może rusz się razem ze mną? Mówiłam tysiąc razy – jedźmy razem. Jednak pan Edward woli się gapić w ryby niż w góry!
– Bo ryby przynajmniej nie mają ciętych uwag i nie traktują mnie jak balastu! – krzyknął.
– Może nie traktowałabym cię jak balast, gdybyś czasem coś zaproponował. Zaskoczył mnie czymś. Nie wiem – choćby zabrał mnie na lody do miasta!
Zamilkł. Przez chwilę staliśmy naprzeciwko.
– I co teraz? – spytał chłodno. – Wyjeżdżasz i tyle?
– Wyjeżdżam. Za dwa tygodnie. I wiesz co? Nie zamierzam się za to przepraszać.
Odwróciłam się na pięcie i poszłam do sypialni. Po raz pierwszy od dawna drzwi trzasnęły za mną tak mocno, że echo przetoczyło się przez cały korytarz.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem
Przez kolejne dni mąż chodził po domu jak duch. Albo mnie unikał, albo milczał. A jak już coś powiedział, to tylko pod nosem.
– Masło się kończy – burknął jednego ranka, zerkając do lodówki.
– To dodam do listy.
Zamiast się kłócić, skupiłam się na przygotowaniach do wyjazdu. Kupiłam nową kurtkę, taką turystyczną, z mnóstwem kieszeni. I porządne buty, bo słyszałam, że na pokładzie potrafi wiać jak w listopadzie na Helu.
– To ile cię ta wycieczka kosztowała? – zapytał nagle, wieczorem, kiedy szykowałam sobie herbatę.
– Czternaście tysięcy.
Zrobił minę, jakbym oświadczyła, że przepiłam nasz samochód.
– Czternaście tysięcy?! Na dziesięć dni?! Zwariowałaś.
– Tak, zwariowałam. Na punkcie życia. Ktoś musi, skoro ty robisz wszystko, żeby nie żyć, tylko wegetować!
Cisza. Spojrzał na mnie z takim zdziwieniem, że aż się skrzywiłam. Jakby pierwszy raz usłyszał, co naprawdę myślę.
– To może w ogóle nie wracaj, co? – powiedział w końcu lodowatym tonem. – Może ci się tam tak spodoba, że uznasz, że nie ma sensu wracać do starego dziada.
– Przestań robić z siebie ofiarę – powiedziałam cicho, ale już wiedziałam, że tego nie cofnie.
– Nie robię z siebie niczego. Po prostu widzę, że twoje miejsce już dawno przestało być tutaj.
Aż chciałam go zapytać: „To, czemu sam się nie ruszysz?”, ale zamilkłam. Nie było sensu.
Zamilkłam
Tydzień przed wyjazdem w domu zapanowała wojna na ciche dni. Nie rozmawialiśmy, chyba że trzeba było – o śmieciach, rachunkach, listach ze spółdzielni. Kiedy mówiłam coś więcej, Edek odpowiadał monosylabami, jakby moje słowa były tylko hałasem w tle. W niedzielę usiadłam do pakowania. Otworzyłam walizkę na łóżku i zaczęłam układać rzeczy: polar, czapka, kurtka, ładowarka. Czułam się, jakbym szykowała się na emigrację, nie na dziesięciodniowy rejs.
– Bierzesz ten zielony sweter? – rozległ się głos w drzwiach.
Mąż stał oparty o framugę, ręce miał skrzyżowane, ale w jego oczach nie było już złości. Raczej coś na kształt smutku.
– Chyba nie. Jest za ciężki, a ja i tam mam mało miejsca – odparłam.
Podszedł i dotknął swetra, jakby był jakimś reliktem.
– Lubię, jak go nosisz.
– No to zostanie w szafie. Poczeka – rzuciłam, starając się nie rozmięknąć.
– Wiesz… Ja chyba po prostu nie umiem ci towarzyszyć w tych marzeniach – powiedział cicho. – One są za duże jak na mnie.
Zamilkłam.
– Nie chcę cię zabierać na Mount Everest. Chcę, żebyś czasem powiedział: „Jedź, będę za tobą tęsknił. I opowiesz mi wszystko, jak wrócisz”.
Patrzył na mnie długo.
– Może jak wrócisz… To też gdzieś pojedziemy? Razem. Choćby do Białowieży.
Uśmiechnęłam się.
– Brzmi całkiem nieźle. Tylko jeśli weźmiesz ze sobą wędkę. Inaczej się rozkleisz z tęsknoty.
Parsknął śmiechem. Pierwszy raz od tygodni.
Przytulił mnie bez słowa
Dzień wyjazdu. Budzik zadzwonił o czwartej trzydzieści. Edek, ku mojemu zdziwieniu, już nie spał. Siedział w kuchni w pidżamie, z kubkiem kawy w dłoni, patrząc przez okno na ciemne niebo.
– Wstałeś? – zapytałam szeptem, zaskoczona.
– Nie spałem całą noc – odpowiedział. – Chyba się bałem, że uciekniesz beze mnie, jak w tych filmach, gdzie żona pakuje się w pośpiechu, a mąż zostaje z psem i wyrzutami sumienia.
– Przecież ci mówiłam, że wrócę – uśmiechnęłam się, stając obok.
– Ale ja już niczego nie jestem pewien. Może przez ostatnie lata za bardzo przywykłem do tego, że wszystko jest zawsze tak samo. A ty nagle… zaczęłaś żyć inaczej.
Zawahałam się. Po tylu kłótniach i pretensjach te słowa były jak pęknięcie w grubej skorupie.
– Może nie zaczęłam żyć inaczej, tylko... w końcu zaczęłam w ogóle żyć – powiedziałam spokojnie. – Nie chcę cię zostawiać, ale nie mogę też zostawiać samej siebie.
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
– Wiesz, że zabrzmiałaś jak psycholog z radia?
Roześmiałam się. Z ulgą.
– To dobrze. Może wreszcie nauczysz się mnie słuchać.
Podniósł się i przytulił mnie bez słowa. Przez chwilę staliśmy w ciszy. A potem powiedział:
– Jedź, Dagmara. Zrób te zdjęcia fiordów. A potem wróć i opowiadaj tak długo, aż będę miał dość. Aż sam tam będę chciał pojechać.
– Umowa stoi.
Łzy napłynęły mi do oczu
Gdy statek wypłynął z portu, stałam przy barierce, wciągając zimne, morskie powietrze i nie mogąc przestać się uśmiechać. W kieszeni miałam małą karteczkę, którą mąż rano wsunął mi do kieszeni kartkę. Rozwinęłam ją już na pokładzie. Niezgrabne pismo. Tylko jedno zdanie:
„Zrób to dla nas. Zobacz te fiordy za mnie. I wróć”.
Nie wiem, czemu, ale łzy napłynęły mi do oczu. Statek sunął powoli przez chłodne wody. W oddali majaczyły pierwsze ściany skalne. Wysokie, surowe, milczące. Piękniejsze niż na zdjęciach. I bardziej prawdziwe niż wszystkie opowieści. Obok mnie stanęła starsza kobieta z aparatem.
– Pierwszy raz? – zapytała.
– Tak. I chyba nie ostatni – uśmiechnęłam się.
– Sama?
– Tak, ale z sercem pełnym ludzi.
Zrobiłam pierwsze zdjęcie. Potem kolejne. I jeszcze jedno. A w głowie układałam słowa, które wypowiem, kiedy wrócę do domu. Widoki były warte swojej ceny. Wiatr szarpał mi kaptur, aparat dyndał na szyi, a ja stałam tam – mała kobieta w wielkim świecie – i czułam się jak najodważniejsza osoba na tym statku.
Dagmara, 59 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Żona miała jechać w góry na firmową Wigilię. Ja czekałem na nią z kubkiem gorącej herbaty, a ją grzały ramiona kochanka”
- „W każdy weekend rodzina wpada do mnie jak hotelu. Zdębieli, gdy wystawiłam im paragon za wikt i opierunek”
- „Kupiłem marynarkę z lumpeksu na firmową wigilię. Zabłysnąłem, ale nie tak, jakbym tego chciał”