„Zawsze żyłam w cieniu starszego brata. O mało nie padłam, gdy po śmierci rodziców usłyszałam, co naprawdę o mnie sądzi”
„Marek dorósł, został sportowcem. Zawsze był «naszą dumą». A ja zostałam córką, która nie wie, czego chce, artystką bez perspektyw. Kiedy powiedziałam, że chcę studiować grafikę, ojciec spuścił głowę”.

- Redakcja
Od kiedy pamiętam, byłam „trudna”. Tak przynajmniej mówili rodzice, kiedy myśleli, że nie słyszę. Płakałam za dużo, zbyt często się wzruszałam, miałam bujną wyobraźnię i zamiast biegać po boisku jak mój brat Marek, wolałam siedzieć w kącie i rysować wymyślone światy.
Zawsze był lepszy
– Weź przykład z Marka, on nie sprawia problemów – mówiła matka do ojca przy obiedzie.
Albo:
–Zobacz, ile medali przywiózł z zawodów. Ty tylko marzysz i mazgaisz się bez sensu.
Wtedy zaczęłam się uczyć, jak chować emocje. Nie było miejsca na łzy, kiedy Marek wracał do domu z kolejnym trofeum, a ja ze zmiętą kartką, na której nauczycielka napisała „piękna wyobraźnia, ale za mało konkretów”. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że „konkrety” będą moim największym wrogiem przez całe życie.
Marek dorósł, został sportowcem. Zawsze był „naszą dumą”. A ja zostałam córką, która nie wie, czego chce, artystką bez perspektyw. Kiedy powiedziałam, że chcę studiować grafikę, ojciec spuścił głowę, a matka westchnęła tylko:
– Będziemy cię musieli utrzymywać do czterdziestki.
Przywykłam do tego, że wszystko, co robiłam, było mniej ważne niż to, co robił Marek. Ale gdy ojciec zachorował, wszystko się zmieniło – przynajmniej na chwilę. To ja byłam tą, która została, która nosiła go do łazienki, podawała leki, karmiła i zmieniała pościel. Marek… no cóż. On miał swoje życie, jak powiedziała mi matka.
Opiekowałam się nim
Ojciec chorował długo. Zaczęło się od niewinnego potykania się przy chodzeniu. Lekarz powiedział, że to może być zmęczenie albo coś z błędnikiem. Ale z czasem zaczął mieć trudności z utrzymaniem sztućców, nie mógł zapiąć guzika.
Diagnoza przyszła po roku. Pamiętam ten dzień jak przez mgłę. Lekarz mówił coś spokojnym, wyuczonym tonem, a ja siedziałam obok taty i czułam, jak moje ręce ściskają jego dłoń, już wtedy trochę bezwładną.
Od tego dnia wszystko się zmieniło. Rysowanie poszło w kąt, znajomi przestali dzwonić, bo nie wiedzieli, co powiedzieć. Marek wpadł na weekend raz na dwa miesiące, przywoził słoik miodu i wychodził po godzinie, bo „trzeba jechać, mam treningi”.
Mama na początku jeszcze próbowała się angażować, gotowała, przynosiła termofor, ale szybko zaczęła uciekać w swoje sprawy. Kiedy tata nie mógł już sam usiąść, to ja go myłam, karmiłam, przewijałam. Mama mówiła, że nie umie, że się boi. A ja nie miałam wyboru.
Czułam się niechciana
Wieczorami siedziałam przy jego łóżku. Patrzył na mnie uważnie. Czasem próbował coś powiedzieć, ale mowa coraz częściej go zawodziła, więc milczeliśmy.
Zmarł o świcie, dwa miesiące przed swoimi siedemdziesiątymi urodzinami. Byłam przy nim. Trzymałam go za rękę, kiedy ostatni raz zamknął oczy. Mama nie płakała. Przez cały pogrzeb była milcząca i sztywna jakby ktoś odciął jej emocje. Później długo siedziała w kuchni, patrzyła w okno i mówiła tylko:
– Nie wiem, co teraz z nami będzie.
Przez kolejne miesiące żyłyśmy razem w tym dusznym, ciężkim domu, jak dwie obce sobie kobiety. Ona – skupiona na oglądaniu teleturniejów, ja – coraz bardziej obca w miejscu, w którym się wychowałam.
Któregoś dnia zauważyłam, że mama częściej się potyka. Mówiła, że to nic takiego, że przecież nie młodnieje. Ale kilka tygodni później zemdlała w łazience. Diagnoza była łagodniejsza niż u ojca – osłabienie, początki demencji, problemy z ciśnieniem. Lekarze mówili, że będzie potrzebowała opieki.
Nie kiwnął palcem
Znowu ja. Wracałam wcześniej z pracy, robiłam zakupy, gotowałam i przypominałam mamie, jak ma zażywać leki. I znów Marek:
– Nie da się zorganizować jakiejś pomocy z zewnątrz? Ja mam swoje zobowiązania.
Mama odeszła cicho, we śnie. Rano nie wstała na śniadanie. Znalazłam ją przykrytą kocem, z dłońmi splecionymi na brzuchu. Wyglądała spokojnie.
Zostałam sama w pustym domu, który znałam na pamięć, a w którym nie potrafiłam już oddychać.
W dniu jej pogrzebu wstałam jeszcze przed świtem. Przez okno sączył się szary, bezbarwny poranek, a cisza w domu była gęsta i lepka. Od tygodnia nie spałam dłużej niż trzy godziny dziennie. Wszystko było na mojej głowie – od trumny, przez nekrolog, po zamówienie obiadu dla żałobników.
Kościół był pełen, ale czułam się tam jak ktoś obcy. Stałam przy trumnie i zamiast modlitwy w głowie miałam tylko jedno pytanie: dlaczego to ja wszystko robię sama, jak zawsze? Ludzie kiwali głowami, ktoś uronił łzę. Ja milczałam.
Był zarozumiały
Po pogrzebie wróciliśmy do domu rodziców. Marek usiadł przy stole, zdjął marynarkę i rozpiął kołnierzyk. Wyglądał na zmęczonego, ale mnie nie było już stać na zrozumienie. Zdążyłam zetrzeć z blatu okruchy, kiedy rzucił:
– Zrobiłaś to, bo i tak nic innego nie potrafisz.
Nie odpowiedziałam. Wzięłam głęboki oddech i patrzyłam w blat, jakby miał mi coś wyjaśnić. Wiedziałam już, że nie mam tu czego szukać.
Wyjechałam nocnym autobusem. Nikomu nic nie powiedziałam, nie zostawiłam numeru. Zostawiłam większość rzeczy, z wyjątkiem kilku ubrań i szkicownika. Paszport miałam w kieszeni kurtki, a w torbie stary telefon, wyłączony i niepotrzebny. Gdy przekraczałam granicę, nie poczułam ulgi. Czułam pustkę. Ale pierwszy raz od dawna nie była to ta znajoma, dusząca pustka – była czysta jak pusta kartka.
Trafiłam do niewielkiego miasteczka we Francji, gdzie przyjęto mnie do pracy w kawiarni przy rynku. Szefowa mówiła łamanym angielskim, ale wystarczająco, żeby się dogadać. Dostałam pokój na poddaszu, z łóżkiem, zlewem i lampą, która wieczorem świeciła jak świeca. Było zimno, ale zasypiałam szybko.
Uciekłam stamtąd
W ciągu dnia obsługiwałam gości, sprzątałam stoły, uczyłam się francuskich nazw herbat i ciast. Wieczorami siadałam nad szkicownikiem. Po raz pierwszy od lat nie czułam, że muszę coś komuś udowodnić. Pracowałam, rysowałam, oddychałam.
Ludzie pytali, skąd jestem, dlaczego przyjechałam. Uśmiechałam się, mówiłam, że potrzebowałam zmiany. To była prawda, chociaż niepełna. Kiedyś, pod koniec zmiany, jedna z klientek, starsza kobieta spojrzała na mnie uważnie i zapytała:
– Wyglądasz, jakbyś uciekała przed czymś.
– Uciekałam – odpowiedziałam po chwili. – Ale teraz po prostu szukam miejsca, gdzie nie muszę się bać.
Czasami myślałam o ojcu. O tym, jak milczał, ale potrafił spojrzeć tak, że wiedziałam, iż mnie widzi. Inaczej niż Marek, inaczej niż matka. On nie nazywał mnie trudną. Po prostu siadał obok, kiedy nie miałam siły mówić.
Nie miałam pojęcia, ile tu zostanę. Miesiąc, rok, może na zawsze. Ale wiedziałam jedno – nie tęskniłam za domem. Bo dom przestał być miejscem. Stał się czymś, czego szukam w sobie.
Agnieszka, 39 lat
Czytaj także:
- „Wdałam się w romans z umięśnionym rolnikiem. Niestety plotki o naszej relacji rozeszły się szybciej niż owoce na skupie”
- „Brat nie przyjął zaproszenia na nasz ślub, bo miał inne plany. Od kiedy poznałem powód, nie umiem mu spojrzeć w twarz”
- „Wakacje na wsi miały zacieśnić rodzinne więzy. Zamiast tego pasierb wykrzyczał mi w twarz, że żadna ze mnie matka”