Reklama

Z Pawłem poznaliśmy się na sylwestrze u wspólnych znajomych. Miał na sobie idiotyczny, błyszczący kapelusz i śmiał się najgłośniej ze wszystkich. Nie znosiłam takich typów. A mimo to kilka godzin później całowaliśmy się o północy. Życie lubi zaskakiwać.

Reklama

Nie lubiła mnie

Zakochałam się w nim bez pamięci. Był czuły, opiekuńczy, umiał mnie rozbawić, słuchał, kiedy mówiłam o swoich lękach. Wydawało mi się, że właśnie tak wygląda miłość, o jakiej marzy każda kobieta. Po roku zamieszkaliśmy razem, po dwóch – byliśmy już małżeństwem. I wtedy zaczęło się prawdziwe życie.

Paweł był jedynakiem, a jego matka szybko dała mi do zrozumienia, że jestem kobietą, która zabrała jej ukochanego syna. Od początku miała swoją wizję tego, jak wszystko powinno wyglądać – od organizacji rodzinnych obiadów po sposób, w jaki układam sztućce na stole. A ja miałam siedzieć cicho, uśmiechać się i podziwiać jej „perfekcyjną” organizację.

Z każdą kolejną uroczystością rodzinną rosła we mnie frustracja. Przynosiłam własnoręcznie zrobione potrawy, a teściowa odkładała je na bok. Próbowałam pomóc w kuchni – dostawałam do obrania marchewkę, a potem i tak szło wszystko „po jej uważaniu”. Czułam się niewidzialna. Mąż mówił, że „mama jest po prostu taka, nie przejmuj się”.

Przejmowałam się. Każde takie „nic” było dla mnie kolejnym ciosem. Ale milczałam, bo przecież to rodzina, bo nie chciałam „robić problemów”. Tylko że emocje nie znikają od milczenia. One się kumulują, fermentują. I w końcu – wybuchają.

Chciałam się wykazać

Wszystko zaczęło się podczas majówki u teściowej. Przyjechaliśmy w sobotnie przedpołudnie. Już z daleka było widać, że ogród wyglądał jak z katalogu – trawnik przystrzyżony, bratki równo posadzone, a na werandzie czekał długi stół nakryty białym obrusem i z porcelanową zastawą. Teściowa uwielbiała robić wrażenie. Taki był jej styl – wszystko pod linijkę, wszystko wystudiowane, jakby cały świat miał ją podziwiać.

Paweł zaparkował auto, a ja, zanim wysiadłam, jeszcze raz zerknęłam na pudełko z sałatką. To był przepis mojej babci, który robiła na każde święta. Niby nic wielkiego, ale miał dla mnie ogromne znaczenie. Czułam się dumna, że mogłam coś swojego przynieść.

Teściowa wybiegła przed dom jak rasowa gospodyni i zanim zdążyłam się przywitać, już obejmowała Pawła i całowała go w policzek. Mnie obdarzyła chłodnym uśmiechem i krótkim:

– Dzień dobry.

Potem rzuciła okiem na pudełko w moich rękach.

– Odstaw to. My tu nie jemy z pudełek – powiedziała z uśmiechem, który bardziej przypominał grymas.

– To tylko sałatka… – odpowiedziałam cicho, ściskając wieczko pojemnika, jakby od tego zależało moje poczucie własnej wartości.

Było mi przykro

Wokół zapadła niezręczna cisza. Goście – kuzynki, ciotki, sąsiedzi – udawali, że nie słyszą. Paweł stał tuż obok, ale nie powiedział nic. Ani słowa.

Teściowa odwróciła się na pięcie i już po chwili krzątała się przy grillu, komenderując młodszym synem swojej siostry, gdzie postawić talerze i co jeszcze trzeba pokroić. A ja zostałam z tym pudełkiem w ręku jak idiotka. Nie wiedziałam, co zrobić – czy je zanieść do kuchni, czy wyrzucić. W końcu postawiłam je na parapecie. Sałatka babci nikogo tu nie obchodziła.

Słońce świeciło, dzieci biegały po trawie, z ogrodu pachniało pieczonym mięsem i koperkiem. Wszystko było idealnie. Tylko we mnie coś się gotowało. Byłam wściekła, zażenowana, upokorzona. Ale nie dałam po sobie poznać. Wzięłam głęboki oddech i poszłam dolać sobie lemoniady.

Wieczorem zebrało się przy ognisku całe towarzystwo. Ktoś grał na gitarze, dzieci prażyły pianki na patykach, dorośli sączyli wino i żartowali. Tylko ja siedziałam z boku, na drewnianym krześle, z talerzem na kolanach, udając, że jem. W rzeczywistości dłubałam widelcem w kiełbasce, której nawet nie miałam ochoty dotykać.

Poniżyła mnie

Teściowa oczywiście brylowała w centrum. W jednej chwili nalewała komuś kompotu, w drugiej rozdawała własnoręcznie pieczone ciasteczka, które każdy musiał pochwalić. Widziałam, jak Paweł się śmieje z jej żartów, kiwa głową, przytakuje. Był u niej, po jej stronie.

W pewnym momencie teściowa spojrzała w moją stronę. Trzymała w ręku kawałek ciasta, którego nikt jeszcze nie spróbował.

– Gdybyś miała czas, Michalina, mogłabyś kiedyś nauczyć się piec takie rzeczy. To przepis mojej mamy. Ale rozumiem, że jesteś zabiegana – powiedziała tym swoim ciepłym tonem, który był jak plaster z igłami.

Zamarłam. Nikt się nie roześmiał. Wszyscy nagle patrzyli na swoje talerze. Paweł obrócił się w drugą stronę. A ja powoli odłożyłam widelec, wzięłam talerz i wstałam. Nogi miałam jak z waty. Nie patrzyłam na nikogo. Podeszłam do ogniska, uniosłam rękę i z całej siły rzuciłam talerzem w płomienie. Szkło rozprysło się z trzaskiem, a wszyscy zamilkli.

– Masz rację. Ty tu wszystko robisz najlepiej! – krzyknęłam, nie próbując nawet zapanować nad głosem. – Najlepiej pieczesz, najlepiej nakrywasz, najlepiej wychowałaś sobie syna, który nie potrafi nawet powiedzieć słowa w obronie własnej żony!

Nic nie powiedział

Zamarła z ciastem w ręku, ale w oczach miałam triumf. Paweł podniósł się z miejsca, podszedł dwa kroki.

– Michalina, uspokój się…

– Nie! Albo ona, albo ja. Wybierasz teraz – powiedziałam ostro, patrząc mu prosto w twarz.

Zawahał się. Patrzył gdzieś w ogień, nie na mnie. Nawet nie drgnął. Już wiedziałam. Odwróciłam się i odeszłam. Nie czekałam na odpowiedź.

Obudziłam się w naszym mieszkaniu sama. W kuchni stały dwa brudne kubki po kawie z sobotniego poranka, a po Pawle nie było śladu. Zostawił mnie. Albo raczej – został u niej. Wzięłam telefon. Jedna wiadomość. „Przesadziłaś. Mama nie miała nic złego na myśli”.

Siedziałam długo na brzegu łóżka, z tą wiadomością otwartą, jakby miała mi coś jeszcze powiedzieć. Więc ona znowu była tą biedną, a ja histeryczką. Przesadziłam? Zareagowałam za mocno? Może powinnam siedzieć dalej cicho?

Wyjęłam z teczki nasze akty małżeństwa, dowód i resztę papierów. Wsiadłam do auta i pojechałam do sądu. Nie wahałam się ani chwili.

– Jaki jest powód rozwodu? – zapytała urzędniczka.

– Tak. Związek, w którym mąż jest bardziej synem niż partnerem.

Podpisałam dokument. Wyszłam z budynku z pustką w środku, ale też z ulgą.

Nic nie rozumiał

Wrócił po dwóch dniach. Usiadł przy stole, nic nie mówiąc. Wyjęłam z torebki kopię pozwu i położyłam przed nim. Przez chwilę wpatrywał się w nią, jakby nie rozumiał, co widzi.

– Wiesz, że ona mnie nienawidzi. Zawsze to czułam – zaczęłam. Głos miałam spokojny, ale ręce drżały.

– To nieprawda, jesteś przewrażliwiona – rzucił bez przekonania.

– Nie, Paweł. Po prostu ty nigdy mnie nie słuchałeś. Widziałeś tylko ją. Jakbyś był dodatkiem do niej, nie mężem. Zawsze stawałeś po jej stronie. Nawet kiedy wbijała mi szpilki, robiła to z uśmiechem, a ty patrzyłeś na to i udawałeś, że nic się nie dzieje.

Milczał. W końcu tylko westchnął i spuścił wzrok.

– Nie chcę już walczyć o kogoś, kto nigdy nie był po mojej stronie – dodałam. – Mam dość życia w cieniu twojej matki.

Nie odpowiedział. Wyszedł po chwili, zamykając za sobą drzwi bez słowa.

Michalina, 30 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama