„Zgotowałam sobie prawdziwe sanatorium miłości. 2 adoratorów na jednym turnusie to całkiem niezły wynik”
„Ludzie tu zachowują się, jakby czas się cofnął – tańce, ploteczki, wspólne śniadania, spacery... Flirty. O tak. Nagle pan z drugiego piętra chce ci podać kawę, a ten z pokoju obok zostawia w drzwiach liścik z życzeniami miłego dnia. A ja? Uśmiecham się i gram w tę grę. Bo czemu nie? Serce, które biło tylko z obowiązku, nagle zaczyna drgać”.

- Redakcja
Mój dzień zwykle wygląda tak samo: wstaję, robię kawę, krzyżówka, potem trochę radia, spacer do sklepu, zupa, może jakiś serial. I tak dzień po dniu. Nic specjalnego. Czasem jeszcze wpadnie sąsiadka z trzeciego piętra, żeby pochwalić się, jak to wnuk zdobył medal w karate. Ja uśmiecham się grzecznie, a potem zerkam na puste krzesło przy stole.
Mąż... a raczej były mąż, odszedł jakieś dziesięć lat temu. Do młodszej. Tej z pracy. "Znalazłem swoje szczęście" – powiedział mi wtedy. No cóż, szczęście mu się chyba szybko znudziło, bo słyszałam, że teraz siedzi sam i odkrywa zalety grzebania w ogrodzie. Karma, jak mawia młodzież.
Wyjazd do sanatorium był impulsem. Pomyślałam: a co mi szkodzi? Skierowanie przyszło, wnuczka u drugiej babci, a ja – dlaczego miałabym nie spróbować? Spakowałam walizkę, włożyłam do kosmetyczki szminkę, którą kupiłam pięć lat temu "na specjalną okazję", i pojechałam.
Pierwsze dni? Szał. Ludzie tu zachowują się, jakby czas się cofnął – tańce, ploteczki, wspólne śniadania, spacery... Flirty. O tak. Nagle pan z drugiego piętra chce ci podać kawę, a ten z pokoju obok zostawia w drzwiach liścik z życzeniami miłego dnia. A ja? Uśmiecham się i gram w tę grę. Bo czemu nie? Serce, które biło tylko z obowiązku, nagle zaczyna drgać.
– Nie daj się nabrać na ich czułe słówka – rzuciła Wanda, moja współlokatorka, pierwszego wieczoru, kiedy popijałyśmy ziółka przy oknie. – Faceci w sanatorium to wilki w owczej skórze. Tylko patrzą, jak tu kogo zbałamucić.
– A mnie właśnie wilki interesują – odpowiedziałam z uśmiechem. – Nie jestem bezbronną owcą.
To był początek turnusu
Stefana zauważyłam pierwszego dnia, jeszcze w recepcji. Był typem mężczyzny, który od razu rzuca się w oczy – siwe włosy zaczesane elegancko do tyłu, marynarka nieco za duża, jakby pożyczona z lepszych czasów, ale zapięta z godnością. Gdy tylko zobaczył, że niosę walizkę, poderwał się i powiedział:
– Proszę pozwolić, pomogę. Takie piękne damy nie powinny dźwigać.
Od razu się uśmiechnęłam. Nie tyle z zachwytu, ile z zaskoczenia. Po tylu latach ktoś znowu nazwał mnie damą.
Potem był Wiktor. Poznałam go na porannej gimnastyce, co samo w sobie brzmiało już jak żart. Ćwiczenia w grupie emerytów – nie przypuszczałam, że właśnie tam spotkam kogoś, kto sprawi, że poczuję szybsze bicie serca. Miał w sobie coś surowego. Patrzył spod zmarszczonych brwi, milczący, jakby wciąż był zatopiony w swoich myślach. Ubrany był prosto, ale trochę z pazurem. Kiedy ćwiczenia się skończyły, podszedł i podał mi rękę.
– Wiktor. Gratuluję świetnej formy.
Zaśmiałam się, nieprzyzwyczajona do komplementów. A to był dopiero początek turnusu.
Chciałam czuć się jak kobieta
Ze Stefanem i Wiktorem często widywaliśmy się przy posiłkach i na spacerach. Panowie zawsze jakby przypadkiem pojawiali się tam, gdzie ja.
Stefan był szarmancki, rozmowny, zabawny. Czasem aż za bardzo. Lubił opowiadać historie – o swojej żonie, która zmarła dwa lata temu, o wnukach, które kochał, ale których nie widywał zbyt często. Zabierał mnie na spacery po parku, kupował mi kawę w jedynym barze z porządnym ekspresem, mówił, że znów czuje się potrzebny. A ja słuchałam i kiwałam głową, pozwalając sobie na bycie tą, której się zwierza.
– Wiesz, Jadzia – powiedział pewnego wieczoru, gdy spacerowaliśmy alejką przy jeziorze – od śmierci Marii nie miałem z kim tak porozmawiać. Nie wiedziałem, że jeszcze potrafię czuć się tak dobrze w czyimś towarzystwie.
Zrobiło mi się ciepło. Ale tego samego wieczoru, godzinę później, siedziałam już w swoim pokoju, a obok mnie stał Wiktor, oparty o framugę drzwi, z tym swoim spojrzeniem, od którego robiło mi się słabo.
– Każda noc bez ciebie jest zmarnowana – powiedział cicho.
Wiedziałam, że to niemoralne. Że bawię się uczuciami dwóch mężczyzn. Ale wiedziałam też, że życie nie daje zbyt wielu okazji, żeby znów poczuć się jak kobieta. Nie mama. Nie babcia. Nie sąsiadka z czwartego piętra. Kobieta.
To było ekscytujące
Z każdym kolejnym dniem mój pobyt w sanatorium przypominał coraz bardziej romantyczny film. A ja – choć początkowo byłam tylko ciekawym widzem – z czasem stałam się główną aktorką.
Stefan przynosił mi poranne drożdżówki z lokalnej piekarni, podawał rękę przy każdym wejściu do jadalni, przedstawiał innym kuracjuszom jako „najmilszą duszę w całym uzdrowisku”.
Wiktor z kolei był bardziej tajemniczy, nie pokazywał się ze mną publicznie, ale wieczorami pojawiał się nagle, niespodziewanie, zawsze pachnący dymem papierosów i miętą. Potrafił stać w milczeniu pod moimi drzwiami, aż otworzyłam. Potem mówił, że nie mógł zasnąć, że musiał mnie zobaczyć.
Było coś w tym podniecającego. To przemykanie się po korytarzach, unikanie wzroku znajomych, szybkie pożegnania o świcie. Wiedziałam, że robię coś niemądrego. Może nawet podłego. Ale miałam sześćdziesiąt dwa lata i po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy czułam, że żyję.
Sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli, kiedy Stefan zaprosił mnie na wieczór taneczny i poprosił, bym przedstawiła go Wandzie i kilku innym znajomym z sanatorium. Chciał, byśmy razem usiedli przy stoliku, jak para. Wiedziałam, że to byłby krok, którego nie da się już cofnąć.
Pojawiły się komplikacje
Z czasem panowie zaczęli coraz bardziej naciskać. Pierwszy był Stefan.
– Jadwigo, jeśli mam być szczery, to nie pamiętam, kiedy ostatni raz się tak starałem. Chciałbym, żebyś to zauważyła. I żebyś… dała mi szansę – powiedział, gładząc moją dłoń swoją szorstką, spracowaną ręką.
A tymczasem Wiktor zaczął robić się zazdrosny. Coraz częściej czekał pod moimi drzwiami, zadawał pytania, które wcześniej nie padały.
– Byłaś dziś z nim, prawda? – rzucił pewnego wieczoru bez żadnych ceregieli.
– Z kim?
– Nie rób ze mnie głupka.
– Wiktor, nie mam zamiaru ci się tłumaczyć – odpowiedziałam ostro, choć w środku wszystko mi się kotłowało.
– A może powinnaś.
Zrobił krok do przodu, ale tym razem nie pozwoliłam mu wejść. Zamknęłam drzwi przed jego nosem. Całą noc nie spałam. Miałam ochotę go przeprosić i powiedzieć, że nie wiem, co robię. Ale nie zrobiłam tego.
Następnego dnia Wanda patrzyła na mnie podejrzliwie. Spotkałyśmy się jak zwykle przy kawie w małej świetlicy obok jadalni. Czułam, że coś się zmieniło w jej spojrzeniu.
– Jadzia – powiedziała, mieszając kawę z takim namaszczeniem, jakby od tego zależało nasze zdrowie – ile ty właściwie masz tych narzeczonych?
– A ilu potrzeba, żeby poczuć się znów młodą? – odpowiedziałam, próbując obrócić to w żart.
Wanda nie uśmiechnęła się. Spojrzała na mnie poważnie, jakby chciała mnie ostrzec.
– Uważaj. Takie rzeczy źle się kończą.
Plan się posypał
To był ostatni sobotni wieczór turnusu. W powietrzu wisiała jakaś nerwowa energia, jakby wszyscy próbowali wycisnąć z tych ostatnich chwil coś więcej niż tylko wspomnienia. Stefan zaproponował kolację w restauracji. Zrobiłam rezerwację. Punkt dziewiętnasta, stolik przy oknie. Godzinę później – Wiktor. Ten sam lokal, inny stolik.
Wiedziałam, że to szalone. Ale chciałam jeszcze raz poczuć się jak kobieta, której ktoś pragnie. O którą się rywalizuje. Plan był prosty – zjeść kolację z jednym, wypić kawę z drugim. Wszystko w odpowiednio dużym odstępie czasu. Ale nie przewidziałam, że Stefan się spóźni, a Wiktor przyjdzie wcześniej.
Weszli niemal równocześnie. Stanęli naprzeciwko siebie jak przeciwnicy na scenie. Ja siedziałam pośrodku. W głowie dzwoniło mi od emocji.
– Jadzia – zaczął Stefan – chcę spędzić z tobą resztę życia.
– Ja też – dodał Wiktor, bez cienia wahania.
Zrobiło się cicho. Jakby wszystko stanęło. Spojrzałam na jednego, potem na drugiego. I zaczęłam się śmiać. Nerwowo, cicho, potem głośno. Śmiech wymknął mi się spod kontroli. Nie umiałam nic powiedzieć.
Obaj wstali i odeszli. Bez słowa. A ja zostałam sama, z resztką wina w kieliszku i chaosem w głowie.
Niczego nie żałuję
Jechałam pociągiem do domu, patrząc przez okno na mijany krajobraz. Czułam w sobie ciszę. Nie smutek, nie rozczarowanie – raczej coś jak spokój po burzy. Może lekkie zawroty głowy od nadmiaru wrażeń. W torbie miałam resztki pomadki, której w końcu używałam. Krem przeciwzmarszczkowy, który na chwilę stał się bezużyteczny, bo nikt nie patrzył na moje zmarszczki. I kartkę z numerem telefonu, którego nie zamierzałam użyć.
Przez chwilę naprawdę byłam kimś innym. Jadwigą, która flirtuje, która chodzi na randki, uśmiecha się do dwóch mężczyzn naraz. Która ryzykuje. Nie była to rola wygodna, ale była prawdziwa. A może to właśnie wtedy byłam najbardziej sobą?
Wspominałam pocałunki – te z zaskoczenia, gorące, pachnące tytoniowym oddechem. Dotyk dłoni na moim nadgarstku, spojrzenie spod siwych brwi. I to uczucie, że ktoś w końcu dostrzegał we mnie kobietę. Żadnemu z nich nie powiedziałam „kocham”. I żaden z nich nie zapytał mnie, co czuję. Może to lepiej.
Czy któryś z nich się jeszcze odezwie? Nie sądzę. Obaj mieli swoją wersję tej historii i jestem pewna, że żadna nie kończyła się dobrze. Ale mnie to wystarczyło. Poczułam, że znów żyję. I nie żałuję ani chwili.
Jadwiga, 62 lata