Reklama

Nie powiem, że się jakoś wyjątkowo lubimy, bo nie lubimy. Od początku coś mi w nim nie grało. Cichy, uprzejmy – niby wszystko w porządku, ale taki... przezroczysty. Jakby nie miał zdania na żaden temat. A jak już się odezwie, to z łaski. Moja córka mówiła, że to introwertyk. Ja tam wolę, jak chłop potrafi czasem walnąć pięścią w stół, a nie tylko siedzi z nosem w laptopie. No ale, co ja tam wiem. Teraz takie czasy, że jak nie medytujesz i nie liczysz kalorii, to już się do niczego nie nadajesz. Zresztą – nie będę się czepiać. Każdy żyje, jak chce, ale są granice, których nie powinno się przekraczać. Zwłaszcza jeśli ktoś – jak ja – z własnej dobrej woli, chce tylko pomóc. A potem musi czytać jakieś żenujące wiadomości od własnej córki, że niby jej mężowi się coś nie podobało. Jakby nie można było powiedzieć prosto w oczy! No dobrze. Opowiem, jak było naprawdę. Bez upiększeń. Niech każdy sobie sam oceni.

Jakby mi dał w twarz

Przytargałam te ziemniaki z samego rana. Trzydzieści kilo, prosto z działki. Sortowane, ładne, ani jednego zgniłego. Wzięłam specjalnie siatkę z kółkami, żeby się nie zajechać, bo wiadomo – w moim wieku kręgosłup to już nie to samo, co kiedyś. Weszłam do ich mieszkania, a tam cisza jak makiem zasiał.

– Cześć! – krzyknęłam od progu. – Mam ziemniaczki! Piękne, świeże, z mojej działki!

Wyszedł z kuchni, w dresie, z kubkiem kawy. Nawet się nie uśmiechnął. Tylko spojrzał na siatkę i wzruszył ramionami.

– A... dziękujemy, ale my nie zjemy tego – powiedział takim tonem, jakby mu ktoś kapcie zabrał.

Jak to nie zjecie? – zaśmiałam się. – Ziemniaki zawsze się przydadzą. Na kluski, na placki, do zupy...

– Nie mamy gdzie tego trzymać – przerwał mi. – Nie mamy piwnicy. I nie jemy ziemniaków prawie w ogóle. A jak już to mało.

Stanęłam jak wryta.

– To co wy jecie? Powietrze z tofu?

– Bożena, naprawdę. Doceniamy gest, ale po prostu nie damy rady. Szkoda, żeby się zmarnowały.

Patrzyłam na niego i nie wiedziałam, co powiedzieć. Wzięłam siatkę z powrotem, odwróciłam się na pięcie i wyszłam, nawet nie mówiąc „do widzenia”. Jakby mi ktoś dał w twarz. Dźwigałam to na plecach, a on mi mówi, że nie mają piwnicy. Co mnie to obchodzi?

W końcu nie wytrzymałam

Przez tydzień nic nie mówiłam. Ani słowa do córki. Myślałam, że może się odezwie, zapyta, czy mi się coś nie stało. Nic z tych rzeczy. Zero odzewu. Jakbym zniknęła z powierzchni ziemi. Aż w końcu nie wytrzymałam. Siedziałam wieczorem przy herbacie i napisałam wiadomość. Jedno zdanie, bez emotek, bez uśmiechów. Po prostu: „Twój mąż nie szanuje mojej pracy. Nie będę się narzucać”. Nie minęło pięć minut, zadzwoniła.

– Mamo... Co się stało?

– Nic się nie stało. Ziemniaki się zmarnowały, to wszystko.

– O co chodzi z tymi ziemniakami? – spytała już lekko zirytowana.

– Przyniosłam trzydzieści kilo prosto z działki. Sortowałam dwa wieczory, ręce mam do dziś zbolałe. A twój mąż mi powiedział, że nie macie piwnicy. Rozumiesz to?

– Ale... on nie chciał być niemiły. Po prostu nie wiedział, co z nimi zrobić. To dużo ziemniaków.

– A to ja przyszłam z przyczepą? Sama to targałam! Dla was! A on mi mówi, że nie zjecie.

– Mamo, ale przecież mogłaś jakoś to rozdzielić. Część komuś oddać...

–Twój mąż kategorycznie odmówił. Jakbym mu węgla chciała nasypać do kuchni.

– No dobrze, przepraszam cię. Naprawdę. Doceniam, że chciałaś pomóc.

– Nie chodzi o przeprosiny. Chodzi o szacunek. Dla pracy starszego człowieka. Dla matki.

W słuchawce zapadła cisza. Wiedziałam, że ją dotknęłam, ale nie żałowałam. Ktoś musiał w końcu powiedzieć, że to nie działa w jedną stronę.

Nie mogłam tego zrozumieć

Dwa dni później zjawiła się u mnie. Sama, bez niego. I już od progu zaczęła:

– Mamo, serio, nie przesadzajmy. Przecież to tylko ziemniaki.

– Dla ciebie może tylko. Dla mnie to było kilka godzin pracy, kilka wieczorów w polu i plecy, które do dzisiaj mnie bolą.

– Ale przecież ty zawsze coś przynosisz... Jaja, ogórki, kompoty. I zawsze się cieszymy.

– No to dlaczego teraz twój mąż się nie ucieszył?

– On... może był zaskoczony? Przyszłaś bez zapowiedzi, z tą ogromną siatą...

– A co, miałam wysłać podanie, zanim wejdę z darami?

Córka westchnęła, usiadła naprzeciw mnie i zaczęła bawić się łyżeczką.

– On nie miał nic złego na myśli. Ale, mamo, powiedz szczerze – czy ty się trochę nie obrażasz na zapas?

– O, czyli teraz to ja jestem przewrażliwiona?

– Nie mówię, że przewrażliwiona. Ale... to było po prostu za dużo. Bo my naprawdę nawet nie mamy gdzie trzymać tych ziemniaków. Mieszkanie małe, dzieci biegają, nie ogarniemy tyle tego.

– To trzeba było powiedzieć to po ludzku. A nie stać w drzwiach i mówić: „Nie mamy piwnicy”. Ja nie jestem od wykarmiania was, ale jak już coś przynoszę, to przynajmniej nie z łaski.

– Mamo, my to wiemy. I ja ci dziękuję. Naprawdę. Tylko... no, może trzeba to jakoś inaczej ogarnąć.

– Na przykład jak?

– No... może po prostu pytać, zanim coś przywieziesz?

Spojrzałam na nią jak na kosmitkę.

– Czyli teraz mam uzgadniać z wami, co mogę dać własnej rodzinie?

Z oburzenia mnie aż trzęsło

Po tej rozmowie nie rozmawiałyśmy prawie tydzień. Czułam się, jakbym została wystawiona za drzwi. „Pytać, zanim coś przyniosę” – powtarzałam sobie pod nosem z coraz większym oburzeniem. A co to, sklep na telefon? Może jeszcze katalog im wydrukuję? Na działkę już nie poszłam. W lodówce patrzyły na mnie kiszone ogórki, jakby pytały, komu teraz będą smakować. No, na pewno nie jemu. On teraz jada pewnie z jakiegoś cateringu pudełkowego, bezglutenowego i bez ziemniaków. W końcu zadzwoniła. Ton miała jakby bardziej miękki.

– Mamo, mogę wpaść na chwilę?

– A nie lepiej napisać list z zapytaniem?

– Mamo... no weź. Pogódźmy się.

Zgodziłam się. Przyniosła ciasto. Kupne, oczywiście, bo „nie miała czasu”. Usiadła na kanapie, zakładając nogę na nogę jak księżna.

– Pogadałam z nim – zaczęła. – Powiedział, że to był błąd, że niepotrzebnie się tak zachował.

– To było po prostu niemiłe.

– On nie umie rozmawiać, wiesz. Jak się stresuje, to się zamyka. I nie wie, co powiedzieć. A ty od razu bierzesz wszystko do siebie.

– Bo jestem z tych, co nie udają, że nic się nie stało. Mam prawo czuć się urażona, jak ktoś pluje na mój wysiłek.

– Mamo, nie pluje. Ale naprawdę – to nie chodziło o ciebie. Tylko o... te nieszczęsne ziemniaki.

– Dla mnie to jedno i to samo.

Spojrzała na mnie, po czym powiedziała cicho:

– To może następnym razem przynieś mniej, ale przynieś. Bo ja lubię te ziemniaki od ciebie.

Poczułam, jak mi coś mięknie w środku, ale nie dałam po sobie poznać.

Poczułam się częścią rodziny

W kolejnym tygodniu przyjechała z dzieciakami. Sama. On oczywiście znowu miał „coś pilnego”. Akurat. Ale nie komentowałam, nie tym razem. Przyniosłam im siatkę – tylko pięć kilo, jak uprzedzała. Małe, żółciutkie, idealne na zupę albo do pieczenia.

– Zobacz, jak pachną – powiedziałam do wnuczki, kładąc ziemniaki na stole. – Wąchaj. To jest zapach jesieni.

– Pachną ziemią – skrzywiła się. – Fuj!

– Bo ty już dziecko tylko plastiki znasz – mruknęłam pod nosem. – Ale jeszcze cię nauczę.

Córka uśmiechnęła się półgębkiem, jakby chciała powiedzieć „daj spokój”, ale nic nie powiedziała. Dobrze, przynajmniej tyle.

– Słuchaj, mamo – zaczęła po chwili. – Myśmy się zastanawiali... Może ty byś zrobiła z tych ziemniaków coś u nas? Tak w sobotę? Dzieci by pomogły, byłoby wesoło...

– U was? – uniosłam brwi. – A nie boisz się, że zatkam wam szafkę bulwami?

– Mamo...

– Żartuję. No dobrze. Ale tylko pod jednym warunkiem – powiedziałam i spojrzałam jej prosto w oczy. – On też ma kroić.

– Kto?

– Twój mąż. Skoro nie chciał przyjąć, to niech teraz sam obiera. Żeby wiedział, z czym się je te moje „niepotrzebne” dary.

Zaśmiała się. Dzieci też coś pisnęły, że będą lepić kluski. Wtedy dopiero poczułam, że znowu jestem częścią tej rodziny. Choć wciąż z boku – jak stare krzesło w przedpokoju – to jednak potrzebna. Ale niech tylko znów spróbują wybrzydzać na moje ziemniaki.

Jednak zięć swój chłop

W sobotę rzeczywiście poszłam. Z nożem do obierania i fartuszkiem w torbie, jak jakaś mobilna gospodyni domowa. On siedział przy stole, udając, że przegląda coś ważnego na telefonie. Ale jak tylko weszłam, wstał i powiedział:

– Dzień dobry. Pomogę z tymi ziemniakami.

– No proszę – rzuciłam. – Zmartwychwstanie ziemniaczane.

Nie uśmiechnął się, ale wziął deskę, nóż i zaczął obierać. Krzywo, grubo, nieumiejętnie, ale obierał.

– Tylko palców se nie poobcinaj – rzuciłam z przekąsem. – Bo jeszcze powiesz, że to przeze mnie.

Córka siedziała obok i mieszała ciasto na placki. Dzieci skakały wokół stołu i kłóciły się o to, kto będzie trzeć cebulę. Było trochę bałaganu, dużo zapachu smażenia i... jakoś ciepło. Jak dawniej. Usiedliśmy do stołu, każdy z górą placków na talerzu. On podniósł widelec i powiedział cicho:

– Dobre.

– To te, których nie mieliście gdzie trzymać – mruknęłam, ale nie złośliwie. Już bardziej z przyzwyczajenia.

– Bożena... przepraszam. Naprawdę. Wiem, że się nie popisałem wtedy.

Spojrzałam na niego. I po raz pierwszy – nie czułam się zła.

– Dobra. Ale następnym razem sam taszczysz worek z działki.

– Umowa stoi – odpowiedział i uśmiechnął się pierwszy raz od dawna.

No i co? Może i cicho siedzi, może i nie zachwyca, ale jak zje moje ziemniaki – to jednak swój chłop.

Bożena, 65 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama