„Zięć pasożyt uczepił się mojej córki jak rzep. Darmozjad żyje na jej koszt i wstydu nie ma za grosz. Dałem mu popalić”
„Nawet partnera miała przez chwilę dobrego. Nie wyszło, trudno. Ale wtedy pojawił się on. Typ bez kręgosłupa, bez planu, bez pracy. Kiedyś to był wstyd się przyznać, że się nie ma roboty. A dziś? Mówi, że szuka siebie. Jakby mu się to ja zgubiło w dyskoncie między półkami z hummusem a awokado”.

- Redakcja
Przepracowałem czterdzieści lat na kolei, nie zliczę, ile razy zimą odśnieżałem zwrotnice łopatą, bo chłopaki z młodszej zmiany zamarzali przy grzejnikach. Mam dwie córki – Monikę i Kasię. Dobrze je wychowaliśmy z Wandą. Monika była z tych rozgarniętych – bez wybryków, zero tatuaży, prymuska. Jak patrzyłem, jak kończy studia, to myślałem: „Waldek, zrobiłeś kawał dobrej roboty”.
No i nawet partnera miała przez chwilę sensownego. Prawnika. Nie wyszło – trudno, życie. Ale wtedy pojawił się Maćko. Typ bez kręgosłupa, bez planu, bez... pracy. Kiedyś to był wstyd się przyznać, że nie ma się roboty. A dziś? Młody mówi, że „szuka siebie”. Jakby mu się to „ja” zgubiło gdzieś w dyskoncie między półką z hummusem a działem z kraftowymi piwami.
Ja go od razu przejrzałem. Dla mnie był jak ten miękki banan zostawiony w plecaku – ani zjeść, ani wyrzucić, tylko wszystko brudzi. Ale Monika... zaczęła się na jego punkcie miotać. Bronić go. Usprawiedliwiać. Jakby ktoś jej głowę zamienił z jakimś scenarzystą seriali o „wrażliwych mężczyznach”. Myślałem: przejdzie jej. Aż zaprosili mnie na rodzinny obiad u Kasi.
I wtedy zrozumiałem, że w tej rodzinie już nie jestem głową. Jestem problemem.
Wiedziałem, że będzie źle
Już od progu wiedziałem, że będzie źle. Zanim zdjąłem kurtkę, usłyszałem jego głos. Ten ciepły, wiecznie zadowolony ton człowieka, który niczym się nie przejmuje, bo nie ma za co być odpowiedzialnym. Wszedłem do salonu. Maćko siedział jak u siebie – na środku kanapy, z nogą założoną na nogę, w białej koszuli, jakby przyszedł prowadzić wesele. Chrupał orzeszki. Obok Monika, zapatrzona w niego jak uczennica w nauczyciela od jakiejś jogi.
– Waldek, fajnie, że jesteś – powiedział tym swoim tonem, jakby mówił do jakiegoś ciotecznego wujka z prowincji.
– Nie przyszedłem tu dla ciebie – rzuciłem, siadając przy stole. – To Kasia ma imieniny.
Monika spojrzała na mnie ostro. Ale to nic. Ja tylko czekałem na jego ruch.
– Tak miło, że można w końcu pobyć razem. Odetchnąć od stresu dnia codziennego – powiedział, sięgając po sałatkę.
– A z czego ty niby odpoczywasz? Od przewracania się z boku na bok chyba?
– Nie, no... wie pan, szukam teraz pracy, ale chcę czegoś, co mnie rozwinie...
– Rozwinie? – prychnąłem. – Maćku, ciebie to co najwyżej mogą rozwinąć w kocu i położyć na kanapie. Ty jesteś jak niedzielna zupa – niby się gotujesz, ale nic z tego nie wynika.
Zapadła cisza. Nawet dzieci przestały biegać. A Monika? Patrzyła na mnie jak na obcego człowieka.
Poczułem się zbędny
Minęły trzy dni. Ani telefonu, ani wiadomości od Moniki. Żona patrzyła na mnie z tym swoim spojrzeniem, które mówiło wszystko: „Waldek, przesadziłeś”. Może i tak, ale jak człowiek całe życie był prosty i mówił, co myśli, to nie będzie teraz grał w emocjonalne gierki. W końcu sam napisałem. „Monika, nie przesadzasz? Ja tylko powiedziałem prawdę. On nie pracuje”. Czekałem godzinę, dwie. Nic. Dopiero wieczorem przyszła odpowiedź. „A ty przesadzasz całe życie”.
Zamknąłem oczy. Przesadzam? Bo mam wymagania? Bo uważam, że facet powinien zarabiać, a nie filozofować nad jakością pieczywa?
– Wanda, widziałaś? – podsunąłem jej telefon.
– Ona jest dorosła, Waldek. Ma prawo kochać, kogo chce.
– Kochać?! – aż się zaśmiałem. – To nie jest miłość, to jakaś terapia dla bezrobotnych. On jest jej projektem, nie partnerem.
Wanda westchnęła, ale nic nie powiedziała.
Wieczorem poszedłem do garażu. Usiadłem w samochodzie, nie odpalałem. Po prostu siedziałem. Bo coś we mnie pękło. Nie chodziło już o Maćka. Chodziło o to, że Monika – moja córka – wybrała jego. Nad zdrowy rozsądek. Nade mnie. I chyba po raz pierwszy w życiu poczułem się... zbędny.
Zostałem wykluczony
Wiedziałem, że coś się święci, kiedy Kasia zaczęła unikać tematu grilla. Zawsze wcześniej dzwoniła, pytała, co przywieźć, czy chcę karkówkę, czy może znowu jej wymyślne szaszłyki. Tym razem – cisza. A potem żona przyszła z tym swoim cichym tonem.
– Kasia robi spotkanie. Ale... nie jesteś zaproszony.
– Słucham?
– Monika nie chce, żebyś był. Jeszcze się nie uspokoiła.
Parsknąłem. Uspokoiła! Jakby to była ona jedna poszkodowana. A ja co? Oprawca? Bo miałem czelność nazwać nieroba nierobem?
– Czyli ten... kulinarny pasożyt będzie grillował tofu, a ja mam siedzieć w domu? – zapytałem.
– Waldek, proszę cię. Nie dolewaj oliwy do ognia.
Oliwa to jest w jego marynatach. Ja mam w sobie benzynę i zapałki, bo nie zamierzam udawać, że wszystko gra. Zamknąłem się w pokoju, słyszałem zza ściany śmiechy. Wanda pojechała, oczywiście. Mówiła, że „żeby nie było gorzej”. Jakby gorzej się już nie zrobiło. Wieczorem przyszedł SMS od Kasi. „Tato, przepraszam. Ale nie chciałam, żeby było niezręcznie”. No tak, niezręcznie to jest, jak się fartuch spali. A nie jak się rodzinę traktuje jak opcję warunkową. Spojrzałem na komórkę i odłożyłem ją jak coś brudnego. Rodzinne kółeczko wzajemnej adoracji właśnie się zamknęło. Beze mnie.
Zięć chciał się dogadać
Byłem pewny, że już nic mnie nie zaskoczy. Aż do chwili, kiedy zobaczyłem jego nazwisko w skrzynce mailowej. Maciek. Temat wiadomości: „Słowo od serca”. Już samo to wywołało u mnie niemal odruch wymiotny. Kliknąłem, choć powinienem był od razu skasować.
„Szanowny Panie Waldemarze, wiem, że nasze relacje są trudne, ale proszę o odrobinę szacunku. Dla mnie, dla Moniki, dla jej wyborów. Wiem, że nie spełniam Pańskich oczekiwań, ale się staram. Proszę dać mi szansę”.
Szansę? Na co? Żeby jeszcze bardziej rozgościł się w życiu mojej córki, aż w końcu zniknie jej charakter i zostanie tylko echo jego wymówek?
– Zobacz – powiedziałem Wandzie, podsuwając jej telefon. – Twój zięć pisze do mnie jak do rektora uczelni.
– To dobrze, że próbuje się dogadać – odparła cicho.
– Dogadać?! On powinien się dogadać z rzeczywistością. I z rynkiem pracy.
Odpisać chciałem jednym zdaniem: „Zasłuż na szacunek, pokaż PIT-11”. Ale Wanda prosiła: „Nie pogarszaj, Waldek. Daj spokój”. Więc nie odpisałem. Skasowałem maila. Bez żalu. Bez refleksji. Tak samo jak usuwa się powiadomienie o promocji na roboty kuchenne – niepotrzebne, niechciane, śmieszne. A potem zrobiłem sobie herbatę. I przez chwilę czułem spokój. Taki prawdziwy, jak po sprzątnięciu starego bałaganu.
Wolałem być sam
Minęły dwa miesiące. Monika się nie odezwała. Nie zadzwoniła, nie napisała, nawet nie polubiła Wandzie zdjęć z ogródka. Zupełna cisza. Wanda oczywiście tęskniła. Gotowała zupę, zostawiała jej porcję w zamrażarce „na wszelki wypadek”.
– Może się odezwie – mówiła wieczorem. – Może coś zrozumieją.
– Nie ma już na co czekać – odpowiadałem. – Jak ktoś wybiera pasożyta nad własnego ojca, to znaczy, że nigdy mnie nie znał.
Wanda wzdychała, ale nie kłóciła się. Wiedziała, że moje zdanie to nie worek ziemniaków, który można przerzucać z kąta w kąt. Zacząłem dzień spokojniej. Kawę piłem bez pośpiechu, wiadomości czytałem w ciszy. Nikt nie wpadał, nikt nie zasypywał banałami o „empatii” i „rozwoju osobistym”.
Maćka nie widziałem od tamtej imieninowej tragedii. I dobrze. Pewnie dalej siedział na swojej miękkiej kanapie, „szukając siebie” między kolejnymi odcinkami seriali o ludziach sukcesu. Może i zazdrościłem mu tej beztroski – ale wstydziłbym się tak żyć. Rodzina? Dla mnie to kiedyś była siła. Opoka. Potem przypominała reklamę środków uspokajających – wszyscy uśmiechnięci, ale nic prawdziwego. A gdy próbowałem powiedzieć coś od siebie – od razu stałem się dla nich problemem. Wolałem być sam. Niż być dodatkiem do cudzych złudzeń.
Zawsze byłem szczery
Nie sądziłem, że tak to się wszystko skończy. Że to ja zostanę tym, którego się wycina z rodzinnych zdjęć. Przez całe życie dbałem o porządek, odpowiedzialność, o to, by moje córki miały kręgosłup. A teraz jedna z nich uznała, że jestem zbyt szorstki, zbyt niewygodny. Nie tęskniłem za Maćkiem – niech go sobie mają. Ale Monika... kiedyś była moją dumą. Dziś – jej wybory były dla mnie jak wyrwanie zęba bez znieczulenia. Niby da się żyć, ale co chwilę pamiętasz, że bolało.
Zrozumiałem, że niektórych batalii nie da się wygrać. A nawet jeśli się wygra, to i tak zostaje się potem samemu. Może i byłem uparty. Może nie umiałem mówić miękko. Ale zawsze mówiłem szczerze. A dziś, jak widać, to towar deficytowy. Została mi Wanda. I wspomnienia tych lepszych lat, kiedy jeszcze rodzina znaczyła coś więcej niż tofu, mailowe przeprosiny i filozofie o „wewnętrznym ja”. Nie wiem, czy Monika kiedyś się odezwie. Może. A może nie. Ale jeśli wróci – to niech nie prosi, żebym się zmienił. Musi w końcu zrozumieć, że ojcowie też mają granice.
Waldemar, 72 lata
Czytaj także:
- „Dla własnego syna stałem się obcym człowiekiem. Nasze relacje, niczym stary kufer z pamiątkami, przykrył kurz”
- „Wyjazd do Zakopanego miał być odskocznią, a okazał się porażką. Przyjaciółka cały czas miała minę kwaśną jak rabarbar”
- „Moja córka odeszła od męża, bo coś się wypaliło. Nie pozwolę na takie fanaberie, w końcu przysięgała przed Bogiem”