„Zięć pluł rodzynkami z mojego wigilijnego sernika. Niech nawet nie liczy na to, że za rok zaproszę go na święta”
„Następnego dnia, zanim jeszcze zdążyłam porządnie wstać z łóżka, usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam w szlafroku, włosy w nieładzie. Przed drzwiami stał mój zięć”.

- Redakcja
Nie jestem z tych teściowych, które wiecznie narzekają. Naprawdę. Mam swoje zasady, ale przecież nie jestem despotką. Nie wtrącam się do ich życia, nie ganiam za dziećmi z kapciami, nie wypytuję o szczegóły. A kiedy przychodzi Wigilia – staram się, jak mogę. Co roku robię dwanaście potraw, a i tak na koniec wszyscy najwięcej gadają o moim serniku. Że najlepszy, że lekki, że puszysty. Nie żałuję na składniki – rodzynki w rumie, prawdziwa wanilia, nie jakieś aromaty. I co? I w tym roku zobaczyłam, jak mój zięć... pluje nimi do serwetki. Jakby mu język wypaliły! Siedział przy tym z miną męczennika, jakby śledź w oleju był torturą, a ja – oprawcą. Aż mnie w gardle ścisnęło. Nie dlatego, że rodzynki. Dlatego, że po tylu latach starań, po tylu zmywanych blachach i połamanych paznokciach – tak wygląda szacunek do mojej pracy?
Czułam, że coś będzie nie tak
Wszystko było jak zawsze. Wigilia u mnie, przy jednym stole: ja, mój mąż, córka z mężem i dwójką dzieci, mój syn z narzeczoną i jeszcze ciocia Hela, choć coraz słabsza. Miałam wszystko dopięte na ostatni guzik. Sernik chłodził się od rana na werandzie, pachniał tak, że sama kilka razy otwierałam pokrywę, żeby sobie powąchać.
– Mamo, nie przesadzasz z tym sernikiem? – zaśmiała się moja córka, kiedy przyszła z prezentami. – Od rana tylko o nim gadasz.
– Bo to jest sernik, a nie jakiś gotowiec z proszku! – oburzyłam się.
Zięć stał w kuchni, oparty o framugę.
– Mamo, ja to bym chyba wolał bez rodzynek – rzucił i się skrzywił. – Te takie... no, niespodzianki w cieście.
Spojrzałam na niego uważnie.
– Niespodzianki? To nie fasola, tylko rodzynki.
– No tak, ale...
Chciał coś powiedzieć, ale nie dopuściłam go do słowa.
– To może przestanę w ogóle gotować? Po co się męczyć, jak wam nic nie smakuje – mruknęłam i wróciłam do łazienki z ręcznikiem.
Już wtedy wiedziałam, że coś będzie nie tak.
Myślał, że nie widzę
Pod białym obrusem sianko, opłatek na środku stołu, a do tego karp, barszcz z uszkami, pierogi – wszystko moje, domowe. Zięć usiadł przy stole z tym swoim półuśmieszkiem, jakby z łaski tu przyszedł.
– Mamo, to uszka też sama lepiłaś? – zapytał, unosząc jedną brew.
– A co, myślałeś, że kupiłam w sklepie? – odpowiedziałam.
– No, wiesz mamo... W dzisiejszych czasach to się już tak nie robi – powiedział.
– W dzisiejszych czasach to się właśnie dlatego tak robi. Żeby dzieci wiedziały, jak smakuje coś, co się robiło z sercem – rzuciłam, podając mu talerz.
Wszyscy już siedzieli, śpiewaliśmy pierwszą kolędę. Nawet Hela, choć ledwo słyszy, coś tam nuciła pod nosem. Zięć jadł, a raczej grzebał w talerzu. Jakby w śledziu szukał perły. Uśmiechałam się, ale do czasu. Gdy na stół wjechał sernik, zrobiło się cicho.
– Mogę dwa kawałki? – spytała wnuczka, aż mi serce podskoczyło.
– Oczywiście, kochanie. Najpierw po jednym, dobrze?
Podałam wszystkim. A on – mój zięć – wziął kęs, żuł powoli... i wtedy to zobaczyłam. Wypluł coś do serwetki. Ukradkiem. Myślał, że nikt nie patrzy.
– Co robisz? – zapytałam cicho.
– No... tylko rodzynki... – wydukał.
– Plujesz moim sernikiem do serwetki?!
– Mamo, ja tylko...
– Ciszej! – przerwała mu córka. – Nie teraz...
Jednak „nie teraz” już było za późno.
Musiałam to powiedzieć
Zamarłam. Nikt nie odezwał się ani słowem. Dzieci nadal jadły, ale córka zaczęła nerwowo skubać obrus. Zięć udawał, że nic się nie stało, a ja czułam, jak mi serce przyśpieszyło.
– Zapytam cię tylko raz – powiedziałam cicho, ale stanowczo. – Po co przychodzisz na Wigilię, skoro nie potrafisz okazać szacunku?
– Mamo, błagam... – wtrąciła się córka, już lekko spanikowana. – Przestańmy, dobrze? Święta są...
– Święta to też szacunek. Nie tylko karpie i opłatki! – podniosłam głos. – Ten sernik piekłam trzy godziny. A on go wypluwa jak pestki z arbuza.
Zięć odchrząknął.
– Nie chciałem urazić. Po prostu... nie lubię rodzynek. Sam sernik bardzo dobry.
– To trzeba było powiedzieć, a nie pluć ukradkiem. Jak dzieciak. Myślałam, żeś dorosły chłop, a nie kapryśny przedszkolak.
– Przeprosił.
– Przeprosił, bo go złapałam. A wcześniej się śmiał z mojej pracy i udawał.
– Mamo, co ty opowiadasz?!
– Dzieciom też pokazuje, że jak coś im nie smakuje, to mogą to wypluć?
Córka zamilkła.
– Pogadam z nim, dobrze?
– Rób, co chcesz. Za rok ja robię Wigilię tylko dla tych, którzy chcą tu być z szacunkiem. Z dziećmi, bez dzieci, wszystko mi jedno.
Przeprosił mnie
Następnego dnia, zanim jeszcze zdążyłam porządnie wstać z łóżka, usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam w szlafroku, włosy w nieładzie. Przed drzwiami stał mój zięć, trzymając... bukiet tulipanów. W grudniu.
– Mamo, możemy na chwilę? – zapytał, z tym swoim głupawym uśmiechem.
– Wejdź. Nie będę marzła w korytarzu.
Usiadł na krześle w kuchni jak uczeń na dywaniku. Zaparzyłam sobie kawy, ale jemu nie nie zaproponowałam.
– Przyszedłem przeprosić – zaczął. – Wiem, że to, co zrobiłem, było nie w porządku.
– I co cię oświeciło? – spytałam, siadając naprzeciwko.
– Kasia powiedziała, że się zapracowałaś, że ten sernik to dla ciebie ważne. I że zrobiło ci się naprawdę przykro.
– Dopiero po jej interwencji do ciebie dotarło? Jakbyś sam nie widział.
– Wiem, głupio się zachowałem. To nie przez złośliwość. Od dziecka mam uraz do rodzynek. Mama mi kiedyś...
– Daj spokój z mamą. Tu chodzi o szacunek. Można nie lubić, ale się nie pluje. Nawet do serwetki.
– Masz rację. Naprawdę przepraszam. I... chciałbym, żebyśmy nie psuli przez to relacji.
Spojrzałam na bukiet. Tulipany w grudniu – kto to widział?
– A sernik weźmiesz do domu?
– Wezmę. Nawet zjem. Obiecuję. Bez wypluwania.
– To może jeszcze nie wszystko stracone – mruknęłam.
W końcu zaproszenia na przyszły rok jeszcze nie wysłałam.
Nie podjęłam decyzji
Minęło kilka dni. Zięć zadzwonił wczoraj wieczorem. Powiedział, że zjadł cały kawałek sernika. Bez wypluwania. Nawet pochwalił – że wilgotny, że „ten rum to robi robotę”.
– Mamo, to może za rok zrobisz dwa – jeden z bakaliami, drugi bez? – zaproponował niewinnie.
– A może ty za rok zrobisz sernik? – odpowiedziałam spokojnie.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Żartowałam. Choć nie wiem, czy do końca.
– Czyli... jestem zaproszony?
– Jeszcze nie podjęłam decyzji. Mam cały rok, żeby się zastanowić.
– To... mam nadzieję, że przekonam cię wcześniej.
– Zobaczymy, jak się będziesz sprawował, synku – powiedziałam z lekkim uśmiechem.
Ostatecznie Wigilia to nie tylko jedzenie. To też ludzie. Jeśli ktoś nie szanuje pracy drugiego człowieka – choćby chodziło tylko o kilka rodzynek – to może sobie poświęcić opłatek gdzie indziej. Bo sernik, owszem, da się upiec zawsze, ale świątecznej atmosfery nie kupi w żadnym sklepie. A zaproszenia? One wcale nie są wieczne. I wcale nie muszą być co roku dla tych samych osób. Niech wiedzą, że potrafię być miła. Jednak nie jestem głupia.
Maryla, 71 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż z teściem zniszczyli mi całą magię świąt. Zamiast rodzinnego ciepła, czułam się jak aktorka w słabym spektaklu”
- „Dałam synowej drogi krem BB pod choinkę, a ona wyrzuciła go do śmieci. Po takiej zniewadze nie pozostałam jej dłużna”
- „Synowa traktuje mnie jak bankomat. Oczekuje, że kupię wnukom prezenty za całą emeryturę i będę się miło uśmiechać”