„Zięć się na mnie dąsa, bo nic mu nie dałam pod choinkę. A to już nie wystarczy, że codziennie się u mnie stołuje?"
„Nie wiem, może coś się zmieniło w tym świecie i teraz to teściowa ma obowiązek obdarowywać dorosłego chłopa prezentami, bo inaczej ten obrażony jak panna na wydaniu. Patrzyłam więc, jak ten mój «synek» patrzy na mnie z tym swoim nadąsanym ryjkiem”.

- Redakcja
Siedział naprzeciwko mnie przy stole, mieszał bez entuzjazmu w talerzu. A ja tylko patrzyłam. Mój zięć. Mój kochany zięć, który od lat wpada do mnie na obiady, kolacje, a czasem nawet na śniadania, bo jego żona nie gotuje, bo „nie ma czasu”. Mój zięć, który wpada z torbą brudnych ubrań, jakbym prowadziła działalność charytatywną. A teraz fuka i pręży się jak paw, bo... nie dostał prezentu pod choinkę. No przepraszam, ale czy ja mam brodę, sanie i renifery na balkonie?
Nie wiem, może coś się zmieniło w tym świecie i teraz to teściowa ma obowiązek obdarowywać dorosłego chłopa prezentami, bo inaczej ten obrażony jak panna na wydaniu. Patrzyłam więc, jak ten mój „synek” patrzy na mnie z tym swoim nadąsanym ryjkiem i myślałam sobie: może to nie ja jestem nienormalna, tylko świat mi się popsuł.
Zaskoczył mnie
– Mamo, a wie mama, co dziś za dzień? – zapytał, jeszcze zanim zdjął kurtkę.
Wszedł jak do siebie, nie pukając.
– Środa – odpowiedziałam sucho, nie patrząc na niego.
– 25 grudnia, a wczoraj była Wigilia... – powiedział.
– No i co z tego?
– No... – zawahał się, podchodząc do kuchni i zaglądając do garnka. – No, że... zawsze coś było, a w tym roku to jakoś... pusto.
– Talerz zupy masz pełny. Rosołek. A ty mówisz, że pusto? – odwróciłam się do niego i spojrzałam mu prosto w oczy.
– Mamo, przecież to taki zwyczaj. Nawet mała czekoladka, cokolwiek... – burknął, siadając przy stole. – Ja dla mamy to zawsze coś...
– Coś? Gacie w renifery? – uniosłam brew.
– Liczą się intencje...
– To ja ci powiem, co się liczy. To, że od czterech lat codziennie wpadasz na obiad. To, że papier toaletowy znika u mnie szybciej niż za komuny. I że twoje brudne skarpetki znajduję w łazience częściej niż własne ręczniki.
– Oj mamo, niech mama nie przesadza... – przewrócił oczami.
– No jasne. Przesadzam. Aż się dziwię, że jeszcze się nie zapytałeś, czemu prezentu nie zostawiłam w bucie na wycieraczce.
Nie odpowiedział.
Powiedziałam, co myślę
– A tak na poważnie... To nie chodzi o prezent – zaczął znowu, jakby nie słyszał, co powiedziałam przed chwilą. – To chodzi o gest. O pamięć.
– O pamięć?! – parsknęłam. – A kto pamiętał, że miał mi w zeszły piątek przykręcić ten uchwyt w łazience? Bo ręcznik dalej leży na pralce.
– Zapomniałem, no... Miałem dużo na głowie.
– A ja nie mam? Myślisz, że rosół sam się gotuje, pierogi się same lepią, a te twoje ulubione gołąbki, same się zawijają?
– Mamo, ale przecież nie mówię, że mama nic nie robi...
– Mówisz, że nie prezent, tylko gest. No to ci powiem, że mój gest to był taki, że nie wyrzuciłam twojego prania na balkon, jak je zostawiłeś trzeci dzień z rzędu w pralce.
– Dobra, niech mama nie przesadza.
– Niech mama nie przesadza! – powtórzyłam z ironią. – Tobie się, chłopie, coś pomyliło. Ty nie jesteś na wczasach. To nie hotel, tylko dom. I ja nie jestem obsługą, tylko twoją teściową. A że mówię do ciebie jak do syna, to już moja słabość, a nie twój przywilej.
Zamilkł. Wziął chleb, ukroił kromkę. Bez słowa. I nagle miałam wrażenie, że dopiero teraz zaczyna słuchać.
Parsknęłam śmiechem
– Wiesz, mamo... – zaczął po dłuższej chwili ciszy, odkładając nóż z masłem – ja nie chciałem, żeby to tak wyszło. Po prostu... U nas w pracy nawet dyrektor rozdał po bombonierce. A w domu Asia mi wręczyła skarpetki z napisem „najlepszy mąż na świecie”. No i tak się, nie wiem... spodziewałem, że mama też...
– Skarpetki z napisem? – uśmiechnęłam się krzywo. – To może ja ci też wręczę. Mam jedną parę takich, co prałam trzy razy i dalej śmierdzą bazarem.
– Mamo, błagam – roześmiał się, choć z lekkim wstydem. – Niech mama nie robi sobie jaj.
– A niby czemu nie? – wzięłam ścierkę i zaczęłam wycierać stół. – Ty robisz z mikołajek teatr, to i ja mogę. Może w przyszłym roku zorganizuję losowanie. Wrzucimy karteczki do miski – „zięć dostaje prezent, zięć nie dostaje”. Co ty na to?
– Dobra, dobra... Przepraszam, że się uniosłem. Mamo, ja serio doceniam to wszystko. Tylko... no czasem człowiekowi coś odbije.
– Człowiekowi? Tobie, synku. Tobie odbija. Boś się przyzwyczaił. Że rosół jest, pranie zrobione, pierogi na święta czekają. A ja nie jestem wieczna.
– Wiem – powiedział cicho, a spojrzenie miał zupełnie inne niż zwykle. – Mamo, wiem. Po prostu rzadko dziękuję.
– To zacznij. Zacznij od dziś. Bo jak mi się znudzi, to wiesz... zostanie ci ten rosół z torebki. I pierogi mrożone.
– Boże, tylko nie to – jęknął teatralnie, łapiąc się za serce.
A ja w końcu parsknęłam śmiechem. Pierwszy raz tego dnia.
Zrozumiał mnie
– A swoją drogą, mamo… – odezwał się nagle, patrząc z ukosa – mogłaby mama przestać mówić przy ludziach, że się u ciebie stołuję. Asia potem krzywo na mnie patrzy, bo myśli, że gadam po sąsiadach, że nie gotuje.
– A co? Nie stołujesz się? – odparłam, nie przerywając nalewania herbaty.
– Tylko to nie znaczy, że trzeba od razu tak mówić. Wiesz, jak to brzmi?
– Brzmi prawdziwie – usiadłam z filiżanką naprzeciwko niego. – Bo ty się nie stołujesz. Ty tu jesz, żyjesz, zostawiasz swój kubek na stole, ładowarkę w kontaktach.
– Mamo…
– Co „no mamo”? Ty się tu zadomowiłeś bardziej niż kot. Tylko nie miauczysz.
– A bo tu ciepło, spokojnie… I człowiek wie, że jak wejdzie, to nie usłyszy „a co, znowu?”. Tylko „siadaj, zaraz będzie gotowe”.
– Bo jestem głupia – westchnęłam. – Przez tyle lat to ja z was dwojga więcej o to wszystko dbałam niż ty. Asia nawet nie pamięta, jak się mąkę przesiewa.
– No widzisz. To nie twoja wina.
– Wiem. Jej też nie. Po prostu tak wyszło. Niech mi nikt nie mówi, że jestem złośliwa, bo nie kupiłam komuś żelu pod prysznic pod choinkę.
– Mamo… – uniósł brwi – byłby z tej wypowiedzi niezły wpis do internetu. Chce mama? Wrzucę.
– A wrzuć. Może ktoś ci jeszcze zrobi zbiórkę na zestaw kosmetyków. Żebyś biedaczek, nie musiał się sam myć.
Roześmiał się. I, co ciekawe, pierwszy raz od dawna... pozmywał.
Spojrzałam na niego podejrzliwie
Następnego dnia zadzwonił domofon. Otworzyłam, nie pytając kto. W głębi duszy czułam, że to on. I się nie pomyliłam.
– Cześć mamo – powiedział z lekkim uśmiechem, trzymając w ręku plastikową siatkę. – Przyniosłem ci... coś.
– Co, znów skarpetki z reniferem? – mruknęłam.
– Nie – podał mi siatkę. – Mąka. I jajka. I ser. Pomyślałem, że skoro mama takie dobre pierogi robi, to może... ja bym się w końcu nauczył?
Spojrzałam na niego podejrzliwie. Mój zięć? Ten sam, co kiedyś chciał wodę zagotować w garnku bez wody?
– Ty i pierogi?
– No przecież nie teraz od razu – podrapał się po karku. – Ale może mama mi pokaże? Kiedyś, na spokojnie.
– Na spokojnie to mogłam ci pokazać, jak miałeś dwadzieścia pięć lat i zero wymagań – odparłam. – Teraz to ty już masz kredyt, dziecko, psa i żonę. A uczysz się jak licealista.
– No to może będę kluski do garnka wrzucał. W ramach rehabilitacji po mikołajkach – rzucił, siadając przy stole.
– Dobrze, patrz. I ostrzegam, nie ugniataj jak ciasto na pizzę. To pierogi, a nie włoska uczta.
– Mamo – uśmiechnął się – jeszcze trochę, a naprawdę się wzruszę.
– Wzruszysz się, jak ci zrobię na kolację kaszę bez sosu
Parsknął śmiechem. A ja… wzięłam się do roboty. Zawsze to raźniej, gdy ktoś obok siedzi.
Docenił moje starania
Minęło kilka dni. Zięć wpadał rzadziej, ale jak już przychodził – zmywał po sobie. Przynosił zakupy, czasem nawet pytał, czy czegoś nie potrzeba. I choć dalej czułam, że czeka, aż znów zrobię jego ulubiony sernik. Któregoś popołudnia siedzieliśmy przy herbacie. Zięć był spokojny.
– Wiesz, mamo… jednak głupio się zachowałem z tymi mikołajkami.
– No doprawdy? Dopiero teraz zauważyłeś? – spojrzałam na niego znad filiżanki.
– Rozpieściłaś mnie przez te lata. Człowiek się przyzwyczaił. A to nie powinno tak działać.
– Oj, kochanieńki – westchnęłam. – Życie to nie bufet all inclusive. A ja nie jestem twoją kartą lojalnościową. Nic mi się nie nabija, że wpadniesz po obiad pięć razy w tygodniu.
– Ale chyba nie masz mi za złe?
– Nie, chociaż… przez lata myślałam, że jak będę dobra, to będziecie to po prostu doceniać. A nie oczekiwać.
– Doceniam. Naprawdę. I przepraszam.
– No to dobrze. Przyjmuję. A jak chcesz naprawdę dobrze wypaść – zaczęłam z uśmiechem – to wpadnij w niedzielę z rosołem. Sama zjem, ale chętnie zobaczę, jak ty go gotujesz.
– Rosołu to się boję jak ognia – jęknął. – Ale spróbuję.
A ja spojrzałam na niego i pomyślałam: może jednak coś tam w nim wychowałam. Nawet jeśli niechcący.
Teresa, 75 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zrobiłam dzieciom ciastka na święta, bo nie miałam kasy na prezenty. Ich reakcja przyprawiła mnie o płacz”
- „Teściowa skrytykowała moją sałatkę jarzynową, a potem wzięła dokładkę. Myślałam, że to świąteczny cud”
- „W Boże Narodzenie zdradziłam narzeczonego z jego bratem. Takiej świątecznej niespodzianki się nie spodziewał”