Reklama

Nie jestem złośliwa. Ludzie lubią tak o mnie mówić, bo nie siedzę cicho, jak coś mi nie pasuje. Ot, powiedziałam kiedyś wprost, że moja wnuczka nie powinna nosić tych dziurawych dżinsów, bo wygląda w nich jak sierota, to potem cały tydzień miałam ciche dni z synową. Ale czy to moja wina, że mówię, co myślę? Zięć też uważa, że się czepiam. A ja tylko zwróciłam uwagę, że jak się bierze za naprawianie okna, to trzeba wiedzieć, gdzie się trzyma śrubokręt. Ale nie. Od razu afera, obraza majestatu i trzaskanie drzwiami. A potem jeszcze większa bezczelność – że niby „ja jestem powodem problemów w rodzinie”. To ja całe życie na tych schodach po kolana śniegu odgarniałam, dzieci chowałam, gotowałam, sprzątałam – a teraz mam siedzieć cicho, bo pan zięć łaskawie przyszedł naprawić okno? Nie ma mowy.

Reklama

Czułam, że to się źle skończy

Zadzwoniłam do nich rano. Zimno było jak w psiarni, a z okna ciągnęło tak, że firanka podskakiwała jak na przeciągu. Już od listopada mówiłam, że coś z tym oknem jest nie tak, ale oczywiście nikt nie miał czasu, nikt nie słyszał, nikt nie widział.

– Mogłabyś podskoczyć do mnie dzisiaj? – zagaiłam do córki przez telefon. – Bo przez to okno to ja chyba zapalenia płuc dostanę.

– Mama, ja w pracy do późna, ale może Marek przyjedzie po południu. Weź mu tylko nie mów, jak ma wszystko robić, dobra? – westchnęła ciężko.

– A czy ja mu co mówię? Ja tylko poproszę, żeby mi zrobił. Tyle – oburzyłam się.

Przyszedł. Z narzędziami, jak na robocie. W butach wparował do mieszkania, choć dywanik świeżo trzepałam.

– Dzień dobry – rzucił, jakby już był obrażony. – Gdzie to okno?

– Tutaj, w dużym pokoju. Ale buty to by się zdjęło, no nie?

– Aha, przepraszam – odburknął, chociaż dalej stał w tych buciorach.

Patrzył na ramę okienną jakby miała mu zaraz uciec. Wyciągnął śrubokręt i zaczął coś majstrować. Przysiadłam na fotelu, zerkając z boku.

Tylko nie tę śrubę, Marek. Ta była dobra. To ta wyżej się obluzowała.

– Halinko, daj mi to zrobić, dobrze? – odpowiedział chłodno.

– Ja tylko mówię, bo to moje okno. A ty to tak jakoś trzymasz... niepewnie. Jakbyś się bał, że wybuchnie.

– Serio? – rzucił ironicznie. – Może chcesz sama to naprawić?

– A może byś się nie stawiał, tylko słuchał, co się do ciebie mówi?

Wtedy już wiedziałam, że to się dobrze nie skończy, ale jeszcze nie przewidziałam, jak bardzo źle.

Nie było mi do śmiechu

Marek siedział przy oknie, dłubał coś śrubokrętem, a ja w tym czasie postanowiłam trochę ogarnąć regał. Odłożyłam gazetki, przetarłam kurze i spojrzałam na półkę ze zdjęciami. Stało tam jedno z ostatnich – dzieci w zimowych kurtkach, a za nimi choinka.

– Ładne zdjęcie, co? – zagadałam, żeby rozluźnić atmosferę.

– Mhm – mruknął.

– Tylko ten mały to znowu bez czapki. Zawsze go puszczacie z gołą głową? Przecież może się przeziębić.

– Miał czapkę – odpowiedział bez entuzjazmu. – Tylko na zdjęciu ją zdjął.

– Aha… No, może. Ale i tak często widuję, że lata bez. A potem kaszle i wszyscy zdziwieni. Wychowanie dzisiaj to chyba na zasadzie: „rób co chcesz, byle nie przeszkadzaj rodzicom” – mruknęłam.

Marek spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Mamo, może zajmij swoimi sprawami, dobrze?

– Oho! – zaśmiałam się, chociaż wcale mi nie było do śmiechu. – Czyli co? Mam się nie odzywać w swoim własnym domu?

– Nie, tylko proszę nie komentować wszystkiego, co robię z dziećmi. Naprawdę, no. Wiem, że wychowałaś dwójkę, chwała za to, ale czasy się zmieniły.

– Tak, widzę. Teraz jak dziecko wywróci dom do góry nogami, to jeszcze mu się medal daje. A potem takie bachory ludziom na łeb włażą.

– W porządku, wystarczy. Naprawiam okno i zaraz wychodzę.

– A gdzie „dziękuję”, gdzie „proszę”? Tak cię wychowano?

– Nie, tak mnie pani oceniła – rzucił ostro, podnosząc głos.

A ja się zagotowałam.

Zięć strzelał fochy

Wstałam, poprawiłam sweter i spojrzałam na niego z góry.

– Wiesz co, Marek? Jak ci tak ciężko przyjść i pomóc, to następnym razem wezwę ślusarza. Przynajmniej nie będzie mi tu fukał.

– Świetny pomysł – odpowiedział, rzucając śrubokręt na parapet. – W ogóle nie wiem, po co się fatygowałem.

– Ja też nie wiem. Córkę mi też byś najchętniej na dystans trzymał, co? Żeby przypadkiem nie zauważyła, że jej matka już tylko z kotem gada.

– Przesadzasz.

– Tak? To czemu tu ostatnio zaglądacie raz na dwa tygodnie? Kiedyś to się na obiadki wpadało, a teraz nawet z okazji świąt jesteście tu jak za karę.

– Może dlatego, że za każdym razem wychodzę z nerwami w strzępach? – rzucił. – I może dlatego, że każda wizyta to test z cierpliwości?

– A ty myślisz, że mi się wszystko podoba? Że nie widzę, jak traktujesz dzieci? Mówisz do nich jak do kolegów, zero dyscypliny. A potem będzie, że „mamo, syn mi pyskuje” i czyja to będzie wina? Teściowej?

– Naprawdę nie widzisz, że cały czas krytykujesz?

Bo ktoś musi! Jak ja bym tak swoje wychowywała jak wy swoje, to byście na tej półce mieli zdjęcia z poprawczaka, nie spod choinki!

Wtedy on wstał. Szybko, aż krzesło zaskrzypiało.

– Halina, przepraszam, ale nie dam się tak traktować. Mam swoją rodzinę, swoje zasady. Nie musisz się ze mną zgadzać, ale albo mnie szanujesz, albo kończymy temat raz na zawsze.

– No i proszę bardzo – prychnęłam. – Pan zięć się uniósł. Bo staruszka coś powiedziała.

– Tak. I ta „staruszka” przekroczyła dziś granicę.

Trzasnęły drzwi od przedpokoju.

Zrobiło mi się trochę żal

Nie odezwał się ani tego dnia, ani następnego. Córka też nie dzwoniła. Cisza taka, że aż w uszach dźwięczało. Jakby się zmówili, że matkę będą ignorować. No to dobrze, pomyślałam, też się potrafię nie odzywać. Tylko że wieczorami jakoś bardziej ciążyło, kiedy siedziałam sama przy stole, a radio grało jakby złośliwie tylko smutne piosenki. Trzeciego dnia nie wytrzymałam. Zadzwoniłam do córki.

– No? – usłyszałam po drugiej stronie, jakby mówiła przez zęby.

– No witam cię, córciu. Chciałam zapytać, jak tam dzieci? – zagaiłam spokojnie, choć krew mi już krążyła szybciej.

– Dobrze. Wszystko w porządku. A o co chodzi?

Marek się obraził, co? – zapytałam bez ogródek. – Tak uciekł, jakby go co parzyło.

– Mamo, no przecież wiesz, że… – zawahała się. – No, przesadziłaś. Powiedział, że więcej nie przyjdzie, bo nie ma zamiaru znosić twoich komentarzy.

– Czyli co, nie wolno mi nic powiedzieć w swoim własnym domu?

– Można. Tylko nie przy każdym oddechu. I nie w takim tonie.

– A w jakim mam mówić? Na kolanach prosić, żeby mi okno naprawił?

– Po prostu czasem... lepiej się ugryźć w język.

– Aha, czyli mam siedzieć cicho i patrzeć, jak wszystko robicie po swojemu? Żeby potem wnuki biegały z gilami do kolan, a zięć się czuł jak król salonu?

– Mamo, ja cię proszę – westchnęła. – On naprawdę się stara. Ale jak słyszy od ciebie same docinki, to... no, trudno mu się z tym mierzyć.

– No dobrze. Jak nie chce, to niech nie przychodzi. Ja sobie sama poradzę. Nie z takimi już się żyło.

Rozłączyła się. A mnie coś ścisnęło w piersi. Nie ze złości. Z żalu.

Coś mnie mocno ukłuło

Minął tydzień. Potem drugi. Cisza. Nikt nie zadzwonił, nikt nie zapukał. Nawet kot sąsiadki przestał zaglądać pod moje drzwi. W końcu uznałam, że skoro mam być starą, złośliwą teściową, to przynajmniej niech będzie z fasonem. W sobotę rano, kiedy zrobiłam sobie kawę z mlekiem, w radiu akurat mówili o tym, jak ważne są relacje rodzinne. Prawie się zakrztusiłam. A tu – puk, puk – do drzwi. Otwieram. A tam… Marek. Stał z założonymi rękami, poważny jak urzędnik skarbowy.

– Dzień dobry – burknął.

– O, cud! Zięć jednak wie, gdzie mieszkam – nie mogłam się powstrzymać.

– Przyszedłem porozmawiać – powiedział twardo.

– Kawy? – zaproponowałam z udawaną grzecznością.

– Nie, dziękuję. Szybko. Bo szczerze mówiąc, nie wiem, czy to ma sens.

Usiadł na brzegu fotela, jakby zaraz miał znowu wybiec.

– Naprawdę chciałem pomóc. Ale wszystko krytykujesz. Jak trzymam śrubokręt, jak dzieci jedzą, jak się ubierają…

– Bo wszystko robicie źle – rzuciłam, z uśmiechem.

– Właśnie. I dlatego przychodzę powiedzieć, że... nie będę tu już przychodził. Nie chcę się kłócić, ale nie chcę też udawać, że jest miło, skoro nie jest.

– No proszę. Od razu lepiej. W końcu ktoś powiedział to wprost – odpowiedziałam chłodno, choć coś mnie ukłuło.

– Jak dzieci będą chciały cię odwiedzić, to zadzwonią. Ale ja... nie chcę mieć z tobą kontaktu. Do widzenia.

– Do widzenia – powiedziałam spokojnie, patrząc mu prosto w oczy.

Zamknęłam drzwi. Cicho. Jakby nic się nie wydarzyło, ale w moim sercu działo się wiele.

Może to ja jestem problemem

Długo siedziałam przy tej wystygłej kawie. Nie płakałam – nie mam w zwyczaju. Ale patrzyłam w okno, to nieszczęsne okno, które niby wszystko zaczęło. I myślałam, że może to nie śrubokręt był problemem. Może ja jestem.

Nie, żebym żałowała każdego słowa. Co to, to nie. Gdybym mogła cofnąć czas, może zamilkłabym raz czy dwa, ale w gruncie rzeczy – mówiłam, co widziałam. Tak już mam. Zawsze zresztą. Wieczorem zadzwoniła córka.

– Mamo… – zaczęła cicho. – Marek był u ciebie?

– Był. Przyszedł się pożegnać. Wspaniały gest, prawda?

– Mamo, proszę cię... – westchnęła. – On naprawdę miał dosyć.

– Ja też. Tylko że nikt o to nie pyta.

– A może po prostu czasem warto trochę odpuścić?

– I dać się zadeptać?

– Nie. Ale czasem... po prostu... przytulić. Bez słów.

Umilkłyśmy. Potem dodała:

– Dzieci cię kochają. I ja też. Ale jeśli chcesz nas wszystkich mieć blisko, musisz coś przemyśleć.

Nie odpowiedziałam. Bo co tu mówić? Że mam już osiemdziesiąt jeden lat i mam się uczyć się życia od nowa? Może i trzeba. Ale najpierw muszę pobyć sama. Z tą ciszą, co zaległa po trzaskających drzwiach.

I tylko czasem patrzę w okno. W to nieszczelne, co je Marek naprawiał. I myślę, że może lepiej, że nie uszczelnił go do końca. Bo w tej jednej szczelinie może jeszcze się zmieści słowo „przepraszam”. Kiedyś. Może.

Halina, 81 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama